Anvil – „Pounding The Pavement” (2018)

Anvil od momentu wydania swojego filmu dokumentalnego „This is Anvil”, trzeba przyznać ma się całkiem nieźle. Znaleźli odpowiednią dla siebie wytwórnię, są wyraźnie w dobrej formie, koncertują dla coraz to większej publiczności i wydają nowe albumy. No właśnie, wydają nowe albumy. Trzeba przyznać, robią to z niesamowitym zaparciem, wbrew przeciwnościom losu i nie mają zamiaru złożyć broni. Dążą wytrwale do osiągnięcia celu, jaki sobie dawno temu założyli. Chcą zostać gwiazdami rocka. Jest to coś, za co ich niesamowicie cenię i szanuję, bo robią to o czym ja sam marzyłem jeszcze paręnaście lat temu… ale uważam ,że jest już trochę na to za późno.

Najnowszy krążek „Pounding the Pavement” nie jest absolutnie niczym ciekawym. Jest to po prostu old schoolowy album Anvil, z lekką rock’n’rollową zadziornością. Dwanaście nowych utworów, w tym może trzy, które są warte ponownego odsłuchania. Zaczynamy jednak bardzo fajnie. Otwieracz jest taki, na jaki zasługuje najlepszy, heavy metalowy album. W dodatku opisana tam historia o „Suc* z GPS’a” powoduje momentalny zaciesz. Dalej jest równie dobrze. Pędzące „Ego”, ze świetną motoryką i wbijającym się w mózg prostackim refrenem, to coś, co spodoba się każdemu, kto lubuje się w cięższych brzmieniach. Tutaj niestety zaczynają się schody, kolejne numery zlewają się w jedną, nijaką papkę. Mnóstwo powtarzalności, przewidywalności, nawiązań (mam nadzieję zamierzonych) do starszych numerów Anvil czy też innych, znanych kapel. „Smash Your Face” czy sabbathowe „Let it Go” po prostu wyrzuciłbym z albumu. Warty uwagi jest na pewno instrumentalny numer tytułowy, który co prawda brzmi trochę topornie, ale stylistyka Anvil została zachowana. Tak samo jak rock’n’rollowy „Rock That Shit”, czy zawadiacki „Warming Up” z fajnym humorem i dobrą energią.

Podstawowy problem, jaki mam z tym albumem to nie ta paskudna powtarzalność, ale wokal charyzmatycznego lidera zespołu, Lipsa. Jak dużo sympatii mam do niego, tak po prostu na dłuższą metę nie jestem w stanie znieść tego męczącego, sepleniącego wokalu, atakującego mnie z każdej możliwej strony. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że Lips faktycznie lubi sobie pośpiewać… Gdyby na albumie znalazło się więcej numerów instrumentalnych, niż tylko jeden, to z pewnością oceniałbym go o wiele wyżej.

Absolutnie nie można przyczepić się do produkcji, za którą odpowiedzialny jest Pan Jorg Uken. Wszystko brzmi czysto i przejrzyście. Bas pięknie dudni w tle, podkreślając co poniektóre partie muzyczne, a perkusja jest taka, jaka powinna być na każdym albumie heavy metalowym. Gitary brzmią ciężko, a w momentach, gdy trzeba przykręcić tempo, wjeżdżają ostro niczym chirurgiczny skalpel. Tekstowo też jest bardzo fajnie, od humorystycznych numerów, po poruszające ciężką tematykę życia codziennego.

Anvil to Anvil. Sens wydawania nowych albumów, jest taki sam, jak 20 lat temu. Robią to, bo to kochają i w to im graj. Niech robią swoje, jak najwięcej koncertują i oby, czego im życzę, dotarli na sam szczyt heavy metalowej góry. Sam jednak wiem, że gdy najdzie mnie ochota na posłuchanie czegoś od poczciwego „Kowadełka”, to odpalę sobie stare, dobre „Metal on Metal”.

6/10

Maciek Mazur
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , .