Chelsea Wolfe – „Hiss Spun” (2017)

Na nowy album Chelsea Wolfe czekałem wprawdzie niecierpliwie, ale po przesłuchaniu Hiss Spun nie mogę oprzeć się wrażeniu, że może lepiej by było, gdybym musiał poczekać jeszcze nieco dłużej. Absolutnie nie dlatego, że to zła płyta – takiej Chelsea jeszcze nie nagrała. Problem polega na tym, że poprzednie Abyss i Pain Is Beauty były w każdym calu zaskakujące, pomysłowe i poruszające. Mówiąc krótko, miały w sobie iskrę geniuszu wobec której ciężko było przejść obojętnie. Hiss Spun takowej nie ma. Nie przeszkadza mu to w byciu porządnym albumem, ale różnica poziomów jest boleśnie odczuwalna. I raz po raz słuchając tego albumu, który potrafi zarówno zachwycić, co znużyć, dochodzę do wniosku że większy odstęp czasu między wydawnictwami tylko by się artystce i słuchaczom przysłużył.

Abyss sugerował zwrot Wolfe w kierunku cięższych brzmień, a Hiss Spun jest tego naturalną kontynuacją i tym samym najostrzejszym albumem w jej dorobku. Może resztą Chelsea wiedziała, co robi, bo te najlżejsze kompozycje są tutaj dość bezpłciowe. Two Spirit nie wyróżnia się kompletnie niczym, a Twin Fawn próbuje brak pomysłów zrekompensować kontrastem na zasadzie „wyciszona zwrotka, ciężki refren” – jedynie outro wyszło tu intrygująco. Krótki Offering jest po prostu przyzwoity, zaś zamykający album Scrape, to nieco noise’owy eksperyment sięgający do początków kariery artystki, ale zamiast świeżej kreatywności, czuć w nim raczej desperacki wysiłek. Przy czym nie są to utwory odrzucające, czy z rodzaju tych, którym natychmiastowo przypina się łatkę „asłuchalne” i omija szerokim łukiem. Może niektórym bezwarunkowo oddanym fanom Chelsea to wystarczy, bo co by nie mówić, artystka poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Ale ja mając w pamięci co ta Pani potrafi stworzyć, wymagam więcej.

Niewątpliwie fonograficznej klapy nie ma, jest od niej niemal równie daleko, co do poziomu poprzednich albumów. Chelsea Wolfe ma nadal swój niepowtarzalny głos i dryg do kreowania atmosfery gdzieś pomiędzy koszmarem a halucynacją pensjonariusza pokoju z miękkimi ścianami. Smakowicie schizofreniczny klimat Spun z motywem gitarowym wżerajacym się wolno i nieubłaganie w mózg jest tutaj doskonałym przykładem. Ponadto bardzo dobrze rozłożone są proporcje między wszystkimi częściami składowymi albumu: potężnym, niemal sludge’owym brzmieniem, nad którym czuwał Kurt Ballou, elektronicznymi smaczkami i eterycznym głosem Chelsea. Świetnie to współgra i ciekawie kontrastuje, to co sprawdzało się w cięższych momentach Abyss działa nadal również i na Hiss Spun. Ba, gdyby cały album trzymał poziom świetnego Static Hum, gdzie ściana dźwięku miażdży z niewymuszoną gracją, a wokal Chelsea prawdziwie przejmuje, to mielibyśmy kolejny doskonały album. Ostre 16 Psyche czy Vex z gościnnym growlem Aarona Turnera mają moc i klimat gęsty jak olej, ale też trochę wieje tu przewidywalnością.

Najlepszy zaś przykład, czym jest Hiss Spun, stanowi łagodniejszy i również całkiem udany Particle Flux, jakby wyjęty z Abyss. A właściwie jak nagrany podczas tamtej sesji nagraniowej, tylko z racji bycia jednak nieco słabszym, zostawiony na później. I tak właśnie prezentuje się dla mnie nowe dzieło Chelsea Wolfe – jak b-side’y wybitnej płyty. Gdyby artystka poczekała jeszcze z rok, to być może diament zostałby oszlifowany. Bo potencjał dalej jest kolosalny, ale na Hiss Spun jakby nieco się rozmywa.

Ocena: 7,5/10

(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , .