Despised Icon – „The Beast” (2016)

Aż siedem lat przyszło czekać fanom na kolejne wydawnictwo sygnowane logiem Despised Icon. Kanadyjscy deathcore’owcy niespełna kilka dni temu wypuścili na świat swój piąty regularny krążek, który jednocześnie jest pierwszym albumem po reaktywacji. Czy obecna moda na powroty w połączeniu z przeprowadzką do Nuclear Blast przyniosła oczekiwany rezultat?

Już otwierający The Aftermath zwiastuje, że w Montrealu nadal wiedzą na czym polega ten rodzaj muzyki. Bujający, soczysty, do bólu koncertowy kawałek zapewne sprawdzi się idealnie jako przywitanie wyczekujących pod sceną fanów. Marois i Erian świetnie sprawdzają się we wzajemnych pojedynkach głosowych, co zawsze było dla mnie tym czymś co lubiłem w Despised Icon. Obaj Panowie zdzierają swoje struny głosowe do granic możliwości. Kompozycyjnie także nie zostajemy rozczarowani. Breakdowny ścielą się niczym bomby w nalocie dywanowym, chórki nadal podrywają nas do wspólnego skandowania kolejnych tekstów, a trójka gitarzystów wałkuje chwytliwe i niemożliwie kołyszące riffy. Mamy więc do czynienia z typowymi utworami ukierunkowanymi na spuszczenie srogiego wpierdolu w różnych wariantach. Niekiedy jest to techniczny death metal (Time Bomb/One Last martini), ale w większości dominuje po prostu deathcore (Inner Demons czy chociażby Bad Vibes), a nawet i świński grind (którego w mojej ocenie jest trochę aż nadto). Można więc śmiało powiedzieć, że to po prostu płyta z ekstremalnymi dźwiękami. Agresja i wkurwienie po prostu wylewa się w trakcie odsłuchu. Niemniej, porównując The Beast do poprzedników (z naciskiem na zamykający dotychczasową dyskografię Day of Mourning) jakoś dobija się do mnie dziwne przekonanie iż zespół spuścił z tonu jeżeli chodzi o brzmienie. Nie wiem czy to zamierzone działanie czy jednak wypadek przy pracy, ale jak dla mnie płyta jest lżejsza niż dotychczasowe wydawnictwa. To właśnie chyba jej największy minus, bo album po tylu latach przerwy powinien dosłownie zabijać a nie jedynie sprzedawać solidnego kopa w dupę. Moim zdaniem to stanowczo za mało.

Jeżeli mimo tego szukacie płyty z przytupem, która pozwoli wam rozładować nadmierną ilość ciśnienia to sięgnijcie po The Beast. Panowie z Despised Icon odwalili niezłą robotę, która pod kątem rzemieślniczym jest niezaprzeczalnie dopracowana co do sekundy. Pod kątem twórczym i rozwojowym, niestety jest to bardzo malutki krok w przód. Szkoda, bo po tak długim czasie muzycy mogli zadać sobie więcej trudu aniżeli odegrać sprawdzone patenty z dodatkiem masy pochrumkiwań. Słucha się tego przyjemnie, choć wolałbym użyć zupełnie innego sformułowania.

Ocena: 6/10

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , .