Hati „Metanous” (2015)

Przychodzi czasem taka pora, gdy trzeba zrecenzować płytę zespołu, którego się nie zna; płytę, której autorów się nie kojarzy; album z takim rodzajem muzyki, którego jak dotąd się w domowej płytotece nie miało. Ale to nie są narzekania. Sam podniosłem rękę, gdy Naczelny zapytał „kto chce?”, byłem bowiem zaintrygowany fragmentem, jaki znalazłem na YouTube.

Każdy ma swoje ulubione zespoły, czy gatunek, który darzy szczególną sympatią, ale pamiętacie jak zazwyczaj zaczyna się takie zainteresowanie? Na początku zwykle jest stwierdzenie „wow, nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałem”. A więc i ja w swojej ignorancji nie zgłębiałem dźwięków podobnych do tych, jakie generują panowie z zespołu Hati. Tymczasem wsiąkłem w Metanous wyjątkowo mocno. To muzyka, której zdecydowanie lepiej się słucha, niż się o niej pisze. Przesyłkę od Zoharum Records dostałem w październiku (tak, wiem, że skandalicznie dawno) i od tego czasu jestem jak alkoholik, który czeka aż przyjdzie wieczór, by móc się oddać swojemu nałogowi. Bo muzyka Hati najlepiej właśnie wtedy smakuje- gdy jest już ciemno, miasto śpi, kiedy nikt i nic nie przeszkadza nam przykleić się do głośników.

Nie jest to metal, czy rock. Nikt tu nie wrzeszczy do mikrofonu. Ba, wokalu nie ma tu w ogóle. Dźwięki wydobywają się z takich instrumentów, jak didgeridoo (każdy chyba zna jego dźwięk, ale nie każdy kojarzy nazwę), gong, dzwony, talerze perkusyjne, okaryna, róg, grzechotki, flety, czy nawet rura PVC, ale zaświadczam, że to zaledwie połowa użytych przedmiotów. Wyszła z tego muzyka eksperymentalna, na pewno rytualna, zdecydowanie medytacyjna, choć także niespokojna, zaskakująca i nieprzewidywalna. Sporo jest także etnicznego ducha.

Gdybym przeczytał taką charakterystykę nie znając tej płyty, miałbym wyobrażenie, że to pewnie taka muzyka tła, sącząca się gdzieś w oddali. Nic z tych rzeczy! Te odgłosy angażują słuchacza i przykuwają uwagę. Duża w tym zasługa formy, jaką te dźwięki przybierają. Można rzec, że mimo faktu, iż jest to muzyka, w której umysł podróżuje, to jest zamknięta w ramy utworów. Każdy ma początek, rozwinięcie zmierzające do punktu kulminacyjnego i zakończenie. Każdy też jest misternie i logicznie tkany, prowadząc do uzyskania zamierzonego efektu- czasem rytmicznego i transowego, czasem pełnego dramaturgii.

Sporo się tu dzieje. Weźmy na przykład utwór Wangga (tytuł nieprzypadkowy) – zaczyna się mocnym akcentem didgeridoo, które niespiesznie, lecz wyraźnie wyznacza podstawę, na której osadzane są pozostałe elementy, takie jak na przykład flet. Po trzech minutach takiego spokojnego wyciszenia zaczyna się część „skoczna”, dość wesoła, z dominującą rolą dzwoneczków, które nadają rytm. W szóstej minucie nastaje cisza, jakby utwór się skończył, ale prędko okazuje się, że czeka nas jeszcze dęcie w róg, przerywane czymś, co mi przypomina dźwięk blachy. Za cholerę nie wiem, jaki instrument go wydaje, ale wiecie co, nie przeszkadza mi to. Ważne jest to, jaki daje to efekt, a ten naprawdę robi wrażenie. Każdą z siedmiu kompozycji mógłbym przybliżyć, ale jak wspominałem, tą płytę naprawdę lepiej poznać, niż o niej pisać, bądź czytać. Zachęcam więc na dobry początek, by kliknąć poniżej.

A więcej znajdziecie tutaj:

https://zoharum.bandcamp.com/album/metanous

Ocena: 9/10

(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .