Incarnal – Mortuary Cult (2017)

Ostre jeb…cie i do rzeczy! Szwedzki death metal z melodyką godną Vital Remains to pierwsze skojarzenia z drugim albumem Incarnal Mortuary Cult, który u mnie gości. Co prawda okładka nieco nieczytelna, ale cały booklet jest utrzymany w klimatycznej tonacji. Zatem pierwsze wrażenia po zapoznaniu się z płytą mam pozytywne, widać od razu, że wszystko jest dopracowane. A co z zawartością?

Night of… to konkretne tempo wsparte perfekcyjnym basem i do tego solówki, które tak umiejętnie u siebie wplatają właśnie wspomniani powyżej Amerykanie. Od razu zaznaczam, że to nie są sola rodem z Deicide, gdzie Santolla osłabiał cały ładunek agresji, i w efekcie moc całego albumu. Na Incarnal to pozorne zmiękczenie i melodyka tylko wspierają ogólną masywność i dodają charakteru poszczególnym kompozycjom.
Perkusja wydaje się oszczędna, bynajmniej nie słaba! Nie, po prostu głównym akcentem, pierwszym dominującym wrażeniem tnowego Incarnal jest ta melodyka. W sukurs temu idzie oczywiście motoryczność, i nawet okazjonalne tło klawiszowe nie wzbudza żadnych obaw, że będą tu jakieś softy. Na Mortuary Cult cały czas wszystko jest podporządkowane mocy. To death metal, nawet jeśli progresywnością kasuje wiele bandów, które chciałyby uchodzić za innowatorskie. Incarnal niczym dobra kurtyzana i uwiedzie rozmową, a i … no wiecie co zrobi. Powali na kolana.

Na najnowszym Incarnal czuć echa klasyki death metalu. Do tego nie ma ani przez moment poczucia, że ten album powstał w kooperacji z komputerowymi nowinkami w studio. Cały materiał brzmi organicznie, konkretnie i naturalnie.
Gdy usłyszałem Wolves of God, skojarzył mi się z nieodżałowanym przeze mnie austriackim Hollenthonem. W ogóle na całej płycie momentami jest dużo przestrzeni, motywów chóralnych, budowania monumentalnego nastroju, a całość wsparta jest dobrze znanym łomotem a’la Incarnal. Cholernie mocny utwór.
Nie będę tu się silił ma nowe określenie, ale wspomniana monumentalność to dobre określenie dla 5-go Under the Sign of fire. Z symfonicznej zapowiedzi jest totalne pierdolnięcie, znów dominują tempa średnie, zresztą nic nowego w tym temacie. Na tej płycie liczy się ciężar, nie zaś efekciarstwo. Cold as… ma fajny blackowy początek, po czym wchodzi znajoma tonacja. Ale i moje wszelkie teorie o średniawych tempach perkusji mogą pójść w zapomnienie. To totalne napieranie, a wszystko wsparte naprawdę dobrym wokalem. Może „śpiew” nie jest hiper czytelny, ale to akurat mało znacząca cecha.

Wspominałem, że tu są świetne klawisze? Pomysłami Incarnal kładzie na łopatki wiele uznanych bandów. Dla mnie już od poprzedniej, rewelacyjnej Hexenhammmer weszli do czołówki, niczym podpity gość, co siada pośród obcych i opowiada przaśne dowcipy, a nikt nie ma odwagi go usunąć. Czyli bezczelnie i z poczuciem, że to jego miejsce. Taki jest Incarnal. Bez kompleksów, za to z konkretnym wygarem. Bez wielkich nawiązań, bez głupich haseł, czy wątpliwej jakości treści podbudowywania swej wartości pierdołami.
Ja sobie życzę przynajmniej jednej takiej płyty rocznie. Takiej, bym mógł się poczuć znów jak gówniarz, co cieszy się z otwieranej kasety. Chcę wiedzieć, że zaraz będzie coś wartościowego, coś, co powali na kolana. A może po prostu wciągnie na długie godziny. Uwierzycie, jeżeli powiem, że po 30 przesłuchaniach album nadal sprawia mi frajdę? Nie? I słusznie. Płytę przesłuchałem ponad 50 razy. Jest zajebista. Tyle. Czekam na koncert. Panowie, może Poznań?

Ocena: 9/10

Tomasz
(Visited 4 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .