Mogwai – „Every Country’s Sun” (2017)

Post-rock nie jedno ma imię i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co właśnie twierdzę. Ale to najprawdziwsza prawda, wcale nie moja osobista opinia. Pamiętam pierwsze zetknięcie z bardzo charakterystyczną dla tego nurtu grupą Mogwai ze Szkocji i wywiady z Panami parę lat później, ich enigmatyczne opowieści o tworzeniu instrumentalnych monumentów w garażu z burzą hałaśliwych gitar i brakiem jakiejkolwiek kontroli nad linią melodyczną, co zaowocowało piekłem na pierwszych sesjach nagraniowych, kiedy wydawało się niemożliwe powtórzenie tej samej ekspresji dwa razy. Ach, artyści. Tak też ich widzę, tak ich słyszę – jako pasjonatów oddanych swoim dźwiękom, indywidualistów w gatunku, który od jakiegoś czasu zdaje się przymierać. Czy Mogwai są już dawno poza podium zainteresowania? Nie sądzę. Szturmując w pamięci czasy, kiedy post-rock był czymś nienaturalnie dziwacznym, debiut Young Team (1997) spotkał się z dużym uznaniem, Mogwai obwołano uzdolnionymi awangardzistami, którzy w efekcie nie odstraszali „sztuką dla sztuki”. Dziś sprawy mają się zgoła inaczej. Awangarda na stałe wkroczyła w stylistykę muzyczną zwaną post-rockiem. Mogwai nie tworzą już niczego innowacyjnego ani niezwykłego, ale pozostaną prekursorami gatunku i nietaktem byłoby pominąć ich nowe, dziewiąte w dorobku wydawnictwo pt. Every Country’s Sun (premiera 1 września br.). 

Daleka jestem od stwierdzenia, że Mogwai na przestrzeni lat mocno się zmienia czy ewoluuje w nowym kierunku. Użyłabym innego terminu, to trochę nie w tę stronę. Z mojego punktu widzenia ich wyrażanie emocji na różnych granicach muzyki alternatywnej jest jak sprawdzanie różnych trunków, by na koniec powrócić do tego, po którym konsumpcja nie odbija się czkawką. W Every Country’s Sun znalazły się nowości na poziomie twórczym, ale ogólnikowo to esencja wszystkiego, co w Mogwai świetnie się sprzedało w ich najlepszych momentach – piękne melodie, dobre brzmienie, dopracowana produkcja, plus mistrzowska estetyka kompozycyjna. Zaczynając romans z albumem, obawiałam się powtórki z rozrywki, z tym że tym razem sprawa wcale nie jest taka oczywista. Singlowy Coolverine  nie zwrócił kompletnie mojej uwagi. Ot, ładna piosenka. Ile razy można grać to samo? Natomiast już drugi utwór Party In The Dark wybija mnie z takich daleko-idących wniosków, i z post-rockowego rytmu wskakuje na tor skoczny, indie-rockowy, plasując się wygodnie i kolorowo obok klimatu New Order albo Manic Street Preachers. Przecież Mogwai znaczy coś zupełnie innego, co tu się stało. Zdarzały się już Szkotom wyskoki w postaci utworów zupełnie niekojarzących się z ich produkcjami, a jednak czuję się zaskoczona takim obrotem akcji. Na szczęście na krótko. Wraz z utworem Brain Sweetis i jego charakterystycznym post-rockowym wydźwiękiem, może patetycznością, zainteresowanie tym albumem wraca. W końcu w warstwie instrumentalnej dzieje się więcej, jest pianino i sporo elektroniki. To właśnie o takim Mogwai można mówić, że po swojemu z wyjątkową precyzją budują nastrój. To właśnie z takiego oblicza Mogwai inspiracje może czerpać na przykład Caspian, któremu wciąż daleko do osiągnięcia takiego wymiaru produkcji. Oprócz elektroniki całościowo, uwagę może zwracać podkreślona rola klawiszy z ukłonem w stronę lat 80. Utwory, jak aka47 czy Don’t Believe The Fife idealnie wpasowałyby się w ścieżkę dźwiękową do Stanger Things.  Za ciekawy uznaję długi, transowy Crossing The Road z szybszym tempem i rozwijającą się linią melodyczną w nieokreślonym kierunku, jest energicznie i krautrockowo. Mocniejsze fragmenty znajdziemy w Battered At A Scramble i stonerowym (!) Old Poisons z bardziej wyeksponowanymi, przesterowanymi, nieco psychodelicznymi gitarami i znów mocniejszą perkusją. Zdecydowanie jednak wolę powrót Mogwai do korzeni w postaci 20 size z typową post-rockową pracą perkusji wspomagającą melodię nadaną „ociężałymi” gitarami na tle sampli. Podobne odczucia generuje 1000 Foot Face, który interesująco stopniuje napięcie, zmierzając niestety do nijakiego zakończenia utworu. Jednak wisienką na tym wielosmakowym torcie jest zamykający Every Country’s Sun, który mówi o Mogwai wszystko, do czego zdążyli swoich fanów przyzwyczaić. Ta potężna, piękna kompozycja bije na głowę wszystkie inne na niniejszym albumie. I w końcu przyspiesza bicie serca. Szkoda, że dopiero teraz.

Album  Every Country’s Sun jest dla mnie mocno niejednoznaczny. Okazuje się, że post-rocka w post-rocku jest tu tak naprawdę niewiele, co tylko potwierdza tezę, że to zarezerwowane dla gatunku pole jest niezwykle szerokie i elastyczne. Znajdziemy tu momenty, przy których można odpływać, zamknąć się na świat, pobyć sam na sam z muzyką. Ale są też takie fragmenty, które z tego muzycznego świata wybijają w rzeczywistość niekoniecznie potrzebnych powyginanych dźwięków – ani psychodelia, ani tym bardziej rockowo-brit-popowe kompozycje niezbyt wpasowały się w moje poczucie mogwai-owej estetyki. Co ciekawe, można powiedzieć, że takie wtrącenia innych, gatunkowo różnych utworów to cechy charakterystyczne dla Mogwai w ogóle, na każdej płycie można znaleźć niepasujące elementy układanki. A pomimo tylu lat, mimo najróżniejszych pobocznych projektów, Panowie nagrali materiał ostatecznie odróżniający ich od innych, typowy właśnie dla nich, na wysokości tej postawionej kiedyś poprzeczki. Nie przeskoczyli jej. Nie zmienia to jednak faktu, że w podsumowaniu Mogwai znów wypada dobrze.

Ocena: 7/10

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .