Rob Zombie „The Electric Warlock…” (2016)

Nigdy nie potrafiłem się pogodzić z rozpadem White Zombie. W momencie, gdy w moje ręce wpadła płyta Astro-Creep: 2000 i wciągnęła mnie na dobre zespół już de facto nie istniał. Gdy to odkryłem, a w czasach przed powszechnym dostępem do internetu nie było to takie proste, miałem przed sobą już tylko perspektywę polowania na ich poprzednie płyty. Rob Zombie jednak nie złożył broni i powrócił solo z krążkiem Hellbilly Deluxe. Kupił nim mnie i cały świat, bo ta płyta miała po prostu wszystko. Agresję, ciężar, poczucie humoru ale i mrok, którego brakowało White Zombie. Był to prawdziwy, bezkompromisowy cios i kwintesencja tego kim był i jest dla mnie Rob Zombie

Od tamtego czasu minęło prawie dwadzieścia lat, oprócz czterech kolejnych płyt Zombie zdążył nakręcić kilka świetnych horrorów i parę kontrowersyjnych remake’ów „Halloween”. Twórczość filmowa pochłonęła go do tego stopnia, że wraz z wydaniem Educated Horses w 2006 roku było już jasne, że Rob Zombie gra i nagrywa muzykę już tylko dla zabawy. Jego najnowsza płyta jest na to świetnym dowodem.

Daleki jestem od podzielania mega-krytycznych opinii o The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser, które w sumie nie wiadomo po jaką cholerę przeczytałem zanim zabrałem się za pisanie tej recenzji. I choć nie pałam do tej płyty wielkim entuzjazmem to śmieszą mnie wydumane oskarżenia o „marketingowe sztuczki”, poziom prawdziwości równy „czternastolatce wrzucającej fotki jak czci szatana na Tumblr” czy inne zarzuty o brak polotu czy pomysłu na tą płytę. Rob Zombie ma w sobie na pewno więcej polotu i pomysłów niż jego krytycy. Oni zaś nie potrafią zrozumieć, że od dobrej dekady ten facet nie musi nikomu już nic udowadniać. Nie musi się płaszczyć przed swoją publicznością i nagrywać ciągle ten sam album over and over again. Osiągnął to co zamierzał i znacznie więcej. Dlatego teraz, mając 51 lat na karku, zamierza się bawić tak jak mu się podoba. Bo czyż w muzyce, niezależnie od gatunku, nie chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę? Oczywiście można ją różnie definiować i wyobrażać. Ale chyba nie powiecie mi, że mosh pit na koncercie Cannibal Corpse czy shoegaze przy dźwiękach Year of No Light to, mimo wszystko, nie jest dobra zabawa?

Myślę, że to przyświecało Zombiemu, gdy zaszył się z zespołem w studio i nagrywał „The Electric Warlock…”. Nie chciał schlebiać gustom krytyków, nie chciał „dopieszczać” swoich starych fanów czy też urządzać polowanie na nowych. Nagrał taki album na jaki miał ochotę. W oparach dobrego palenia i na totalnie pokurwionym tripie. Bo ze wszystkich jego krążków na pewno ten ma w sobie największy % THC, kwasu i czego tam jeszcze zażywają legendarni rockmani.

Od czasu, gdy na pokładzie Rob Zombie, permanentnym rezydentem został John 5 mam wrażenie, że muzyka zespołu stała się bardziej dojrzałą, częściej odwołuje się do przeszłości White Zombie, pojawiają się nawet małe autocytaty no i całość jest po prostu aranżacyjnie ciekawsza. Na The Electric Warlock… oczywiście klimat jest gęsty jak przy barze w Las Vegas Parano. Już w otwierającym numerze The Last of the Demons Defeated wchodzi riff choćby żywcem wyjęty z Astro-Creep: 2000. A później jest tylko ciekawiej. W Satanic Cyanide! The Killer Rocks On! zespół się rozkręca i podkręca pokrętła dając nam sztachnąć się solidnym, stoner metalowym uderzeniem. Zaskoczyło mnie to kompletnie, bo numer promujący płytę Well, Everybody’s Fucking in a U.F.O na początku niespecjalnie mnie przekonał. Dzisiaj uważam go za jeden z lepszych numerów na płycie. I choć trudno nie czuć w nim reminiscencji Electric Head Part 2 (The Ecstasy) to jednak nowy numer nie ma startu do klasyka White Zombie, głównie dlatego, że brakuje mu konkretnego rozwinięcia. No i przesłanie jest w nim mniej wysublimowane niż w pierwowzorze… Co do lakoniczności, to ten zarzut można powielić i przypiąć do pozostałych numerów na tej płycie. Są dość krótkie (oprócz ostatniego Wurdulak – nota bene chyba najlepszego na całym krążku – żaden nie przekracza trzech minut, często nie przekraczają nawet dwóch) przez co sprawiają wrażenie bardziej szkiców niż faktycznych utworów. To świetne pomysły, nad którymi można było jednak popracować i je rozbudować. Przez to, że często kończą się szybciej za nim zdążymy się w nich rozsmakować sprawiają wrażenie faktycznie niedokończonych. Oczywiście znam sposób i podejście Roba Zombie do nagrywania nowego materiału. Wielokrotnie o tym opowiadał w wywiadach. To facet, który nie wchodzi do studia z konkretnym planem i rozpisanymi utworami. On wchodzi do studia bez specjalnego przygotowania, gra i po prostu nagrywa. Bardzo organiczna metoda pracy, która jednak niekoniecznie w dłuższej perspektywie jest w stanie dać zadowalające rezultaty za każdym kolejnym razem.

Czy to jednak przesądza o tym, że jest to słaba płyta? Myślę, że nie. To bardzo ciekawa, transowa wręcz propozycja, która w jakiś sposób jest uzupełnieniem dyskografii Roba Zombie. Nie jest to na pewno jego najlepsza płyta solowa, choć oceniam ją wyżej niż Educated Horses, która kompletnie do mnie nie trafiła. Szkoda, że The Electric Warlock…, jak już wspominałem kończy się zanim na dobrze zdążymy się wkręcić w ten nieco dziwny, nawet jak na Zombiego, klimat. Może gdyby była nieco dłuższa i bardziej homogeniczna (jak np. Venomous Rat Regeneration Vendor) to wtedy przekonała by nieprzekonanych i można by ocenić ją wyżej. Szczególnie, że jest to materiał, który był szlifowany produkcyjnie przez prawie dwa lata… Jeśli więc Teenage Rock God był w stanie nagrać tylko tyle to jednak jest to trochę mało, żeby uznać tą płytę za prawdziwe wydarzenie. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Czy Rob Zombie przejmuje się jeszcze krytyką? Nie wydaje mi się…

Ocena: 7/10

Fabian Filiks
(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .