Wydaje mi się, że jedną z najtrudniejszych rzeczy w przypadku pisania recenzji jest zdefiniowanie co właściwie oznacza ocena „1/10” jak i „10/10”. Przepraszam od razu wszystkich czytelników, ale niestety ta recenzja jak i następna będą zapewne dość mocno unosić się w tego typu oparach egocentryzmu.
Po pierwsze – kto może wystawić bardzo słabą notę danej płycie?
„Ten kto wie, co robi” – najprostsza odpowiedź jest tutaj chyba najbardziej trafna. Recenzent w takim przypadku powinien wiedzieć coś nieco o zespole oraz jego poprzednich dokonaniach. Miło byłoby też, gdyby orientował się w kwestii kondycji danego gatunku muzycznego jak i nie był do niego zrażony.
Steak Number Eight to belgijski zespół muzyczny, który na poprzednich albumach sprawnie łączył sludge metal oraz post-metal z elementami ekspresji post-rockowej. Obecnie sluge’u nie ma tutaj prawie wcale, pojawiały się za to wpływy space rocka czy szeroko pojętej muzyki ilustracyjnej. Na Steak Number Eight natrafiłem przypadkiem w odmętach internetu w okresie mojej fascynacji post-metalem. I od razu przypadli mi do gustu – od niedorzecznego Dickhead po energetyczny Black Eyed, a ich płyta poprzednia płyta The Hutch zajmuje zaszczytne miejsce nie tylko na mojej półce, ale i w odtwarzaczu.
Pierwszym wyzwaniem jest przebicie się przez pytanie „Czy ta płyta jest zła, czy może po prostu mi nie pasuje?”. Nie tym razem. Dla mnie Kosmokoma jest po prostu złą płytą, a to że ja strasznie krytycznie czepiam się wszystkiego, to już inna sprawa.
Recenzent powinien być w stanie wyjaśnić w wystarczająco jasny sposób, czemu dana płyta jest do niczego (komentarz „Jest do dupy” nie jest wystarczający).
I tutaj kryje się największe wyzwanie. Bo płyta która bezspornie zasługuje na 1/10, to płyta absolutnie beznadziejna pod każdym względem – jak np. przypadkowa demówka zespołu, gdzie wszyscy dodatkowo są pijani i zapominają o swoich partiach w trakcie nagrywania. Albo polskie reggae. Tyle, że staram się utrzymać bezpieczny dystans od takich płyt. Więc… Album który nie ma jakichkolwiek dobrych fragmentów? Tyle, że Kosmokoma ma niezłe momenty, które zauważam bez problemu – wyraźna melodia w Return of Kolomon, ciekawe kilkukrotne użycie pianina jako dysonansowego podbicia rytmu w Principal Features Of The Cult czy fenomenalna melodyjna partia w Gravity Giants. Tylko… Każdy z tych momentów jest zmarnowany przez inne elementy utworu. I zastanów się teraz spokojnie czy obraz, w którym kilka elementów zostało namalowanych całkiem nieźle, a reszta jest kompletnym bohomazem, wylądowałby na twojej ścianie. I to wcale nie po to, żeby zasłonić jakiś grzyb. Podobnie jest w przypadku tej płyty. Pomimo paru fajnych motywów Kosmokoma nie ma w zasadzie ani jednego dobrego utworu, ani nawet takiego „w sumie może być”. Kompozycje są naprawdę mdłe – pozbawione energii, emocji, klimatu i muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak miałkiej płyty. Większość utworów wałkuje cały czas te same melodie do zmęczenia jak w Return of Kolomon, którym początkowo można się nawet zachwycić, ale po kolejnym odsłuchu wychodzi na wierzch monotonia i brak przemyślenia kompozycji u muzyków. Podobnie w Your Soul Deserve to Die Twice, gdzie mamy cały czas tę samą melodyjkę, a do brakuje tutaj pewnej lekkości wybrzmiewania jaką np. ma Ampacity na ostatniej płycie. Ale najgorzej jest chyba z Knows Sees Tells All – muszę się szczerze przyznać, że jest to chyba pierwszy utwór dotychczas, którego nie byłem w stanie przesłuchać po raz drugi do recenzji w Kvlt Magazine. Wokal Brenata Vanneste’a osiąga tutaj chyba szczyty „nieogarnięcia”, brzmi strasznie na siłę, męczy słuchacza swoją bełkotliwością i w ogóle cała linia brzmi anty-melodyjnie. I ja rozumiem to, że nie każdy wokal musi być jakiś strasznie czysty – przykładem tutaj może być tak wczesny Baroness jak i np. Flipper, ale tam śpiew jest przynajmniej podparty stałą energią, jakimikolwiek emocjami. I naprawdę nie rozumiem co właściwie się stało – na poprzednich płytach czyste partie wokalu brzmiały o wiele lepiej tak pod względem samego nagrania jak i tworzonych linii, a tutaj to jest jakaś totalna porażka. Knows Sees Tells All jest także jednym z największych koszmarków jakie słyszałem w tym roku – słaba kompozycja z absolutnie nieuzasadnionymi przejściami, a do tego wręcz potworna końcówka. Ubolewam też trochę nad tym, że brak na tej płycie większej ilości krzyczanych wokali – które tutaj najczęściej stanowią pewne tło.
Przeszkadza mi też samo brzmienie tej płyty. Na początku recenzji nie bez powodu wspomniałem o demówce, bo Kosmokoma pod tym względem jest tak słaba, że nie byłem w stanie uwierzyć, że to pełnoprawny album. Nie wiem czy to kwestia zmiany producenta, studia nagraniowego czy oszczędności, ale ta płyta brzmi o wiele gorzej niż dwa poprzednie albumy. Instrumenty chowają się za sobą nawzajem, mało dźwięków ostatecznie dociera do słuchacza i tak właściwie nic nie wybrzmiewa tutaj tak jak powinno. Posłuchajcie sobie Ashore z poprzedniej płyty, a potem Charades z tegorocznej, a zobaczycie o co mi chodzi. Tak w ramach ostatniej szpili – nawet okładka mi się nie podoba, ale akurat nigdy nie przepadałem za graficzną stroną wydawnictw Steak Number Eight.
I udało się? Moim zdaniem to jedna z najgorszych płyt tego roku. Jeszcze gorsza jak spojrzy się na inne wydawnictwa z 2015, jak i na poprzednie dokonania zespołu. Sam jestem trochę zaskoczony jak to wszystko wyszło, bo przy pierwszych odsłuchach (dość niedbałych, bo w trakcie dojazdów) album mi się nawet podobał. Jak widać całość brzmiała trochę inaczej. Ogromny krok wstecz tak pod względem kompozycji jak i brzmienia. Czekałem trochę na ten album i będę uważał, żeby w przyszłości robić to uważniej.
Ocena: 1/10
Autorem jest Naird (Adrian).
Tagi: Adrian, Indie Recordings, KOSMOKOMA, Naird, post-metal, post-rock, Sludge, space rock, Steak Number Eight, The Hutch.