Sun Dance – „Manitou” (2017)

Bodajże wczoraj premierę miał pierwszy długograj krakusów z Sun Dance. Ja materiał dźwiękowy dostałem grubo przed premierą, ale jakoś nie mogłem się przemóc. Potrzeba było dziesięciogodzinnej jazdy autobusem, bym w końcu był w stanie posłuchać Manitou w należnym skupieniu. Dzięki trasie Cieszyn-Gdańsk mogę wam teraz opowiedzieć jak jest.

Z początku Manitou mnie nie zachwycił. Uznałem, że to dobre stonery, ze względu na tematykę bliskie choćby Red Scalp, ale nic ponadto. Ot, porządne granie, które bez wątpienia znajdzie sobie grono oddanych słuchaczy, ale mimo wszystko granie generyczne, nic nie wnoszące do gatunku, który ma to do siebie, że bardzo lubi kurczowo trzymać się określonych ram. Jest jednak inaczej. Podczas gdy wspomniani Red Scalp lubią doprawić swoją muzę psychodelią, czasami wręcz folkową indiańską melodią, innym razem choćby klimaciarskim saksofonem, tak Manitou Sun Dance idzie w inną stronę. Kiedy to odkryłem, płyta przestała wydawać mi się przeciętna i wkroczyła do kategorii „o, to fajne”.

Na wyraźnym stonerowym fundamencie krakowski kwintet buduje swoją muzykę inaczej niż koledzy z Pleszewa. Ich brzmienie jest mocniejsze, bardziej hałaśliwe, mocniej nasycone gruzem. Utwory są względnie proste, ale to wciąż jest stoner w dość klasycznym wydaniu, więc nie spodziewajcie się technicznych wodotrysków. Jest jednak element, który Sun Dance odróżnia od pokrewnych stylistycznie zespołów. Otóż zespół lubi dość niespodziewanie ruszyć do przodu, nieco się zbrutalizować i wskoczyć w jakieś niemal groove metalowy momenty. Choćby w Last Ritual czy Blind Crows Jan Gajewski odpowiedzialny za wokale nagle przestaje śpiewać, a zaczyna wrzeszczeć, reszta zespołu wtóruje mu zresztą i ku zaskoczeniu słuchacza okazuje się, że gdyby po prostu Sun Dance ukręcić w tym momencie w gitarach inne brzmienie, wyszedłby dość mocny metalowy młotek.

Spektrum intensywności na Manitou jest duże – od wspomnianych praktycznie metalowych momentów, przez klasyczne gitarowe stonery, do równie klasycznych wyciszeń i pejzaży, mozolnych nabudowań i repetycji. Wydaje się, że Sun Dance w dużej mierze przez dźwiękowy odpowiednik Wielkiego Kanionu Kolorado wiedzie bas. Brzmienie jest nim przesycone jak polska polityka korupcją, Kacper Półchłopek gra mocno, głośno i zdecydowanie, bez zająknięcia, jakby doskonale wiedział gdzie zmierza, a jego bas brzęczy w słuchawkach jak nieustępliwe komary (wsłuchajcie się choćby w powolny i ciężki basowy riff w znakomitym zamulaczu Answer, który momentami byłby w stanie zawstydzić niejeden post-metalowy zespół). To głośne brzmienie uwypukla rzecz jasna te bardziej agresywne momenty. Z hałasu wyrywają słuchacza jednakże fragmenty mantryczne, gdzie bas jest paleniskiem, ale wszystko co najważniejsze dla odmiany dzieje się w gitarowym dymie (dobry przykład stanowi tutaj utwór Into The Sky). Wokale z kolei należą do prowadzącego ceremonię szamana – Gajewski ma ciekawą barwę i śpiewa swobodnie, pozwalając sobie na lekkie zawodzenie, wtapiając się w ten sposób w atmosferę Manitou.

Krążek Sun Dance okazał się płytą wymagającą. Nie wciągnął za pierwszym razem, zmusił do poświęcenia mu maksimum uwagi i dopiero wtedy uniósł nieco spódniczkę odsłaniając swoje uroki. Jak już udało się do nich dotrzeć, jak już udało się na nich położyć ręce, sytuacja się zmieniła – płyta zrobiła się gorąca i absorbująca. Nie będzie to gratka dla tych, którzy preferują pobieżną lekturę muzyki, bo Manitou wymaga od słuchacza włożenia wysiłku, by ceremonia mogła być wspólnym świętem. Ale jeśli ktoś odda Sun Dance swój czas, nie będzie żałował.

9/10

 

 

nmtr
Latest posts by nmtr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , .