Biffy Clyro – Warszawa (25.10.2016)

Biffy Clyro należy do tych bandów, do których mam szczególną słabość. Obiektywnie rzecz ujmując, może nie stawiam ich na podium wybitności, ale powiem jedno: występy na żywo rzeczonych muzyków to istne szaleństwo i gwarancja intensywnych koncertowych doznań. I tak było tym razem – we wtorek 25 października br. szkockie trio zawitało do warszawskiego Torwaru i rozgrzało to miejsce do czerwoności. Zespół jest właśnie w trasie promującej nowy album (recenzja), który ku mojemu zaskoczeniu, jak się okazuje, jest już świetnie znany polskiej publiczności.

Ale od początku. Przed koncertem miałam trochę obaw. Przede wszystkim scena Torwaru do moich ulubionych miejsc nie należy. O ile oświetlenie jest prawie zawsze na poziomie, tak akustyka zawodzi też prawie zawsze. Druga sprawa – Biffy Clyro w rodzimym kraju wyprzedają koncerty, ściągają tłumy na stadiony i festiwale, za to w Polsce licho – płyta owszem była zapełniona, ale trybuny świeciły pustkami. Tak jak na poprzednim koncercie Biffy Clyro (Stodoła, 2013 rok), zwróciłam uwagę na cały przekrój i rozstrzał wiekowy publiki. Ich muzyka zaiste łączy różne pokolenia. Koncert trwał ponad dwie godziny, podczas którego zagrano aż 24 (!) utwory, włączając cały wachlarz muzycznych dokonań z płyt Ellipsis, Opposites, Only Revolutions, Puzzle, ale też starszej i mniej „chodliwej” Infinity Land.

Panowie się nie rozdrabniali i rozpoczęli swoje show punktualnie o 21.00 pierwszym singlem z najnowszej płyty Wolves of Winter. Polska publika zgotowała zespołowi niespodziankę i w trakcie tego numeru niektórzy fani przywdzieli maski wilków na wzór tych z klipu promującego singiel. Od pierwszych nut można było zauważyć sprawną machinę wokół zespołu – czworo technicznych raz po raz wymieniających instrumenty plus gitary wspomagające i schowana konsoleta. Niestety coś w tej machinie się zepsuło podczas sztandarowego Living Is a Problem Because Everything Dies, ponieważ ledwo można było znieść źle nastrojoną gitarę w rękach Simona Neila. Z każdą piosenką gitary jednak były wymieniane, więc od Sounds Like Balloons wszystko współgrało już jak należy. Czego nie można odmówić Biffy Clyro, to niesamowita energia i radość grania. Co tam się na tej scenie działo! Warto wspomnieć, że Panowie od lat mają indywidualny, wypracowany sceniczny styl, a w zasadzie jego brak. Występują zazwyczaj bez górnego odzienia wierzchniego – i jest w tym sens. Szaleją, skaczą, biegają po scenie jak opętani, więc po co ubranie. Uwagę najbardziej zwraca oczywiście Simon i jego kokieteria sceniczna w wymachiwaniu gitarą, wygibasach, skokach na podium perkusji czy wzmacniacze, ale basista James Johnston też nie pozostaje dłużny. Cała trójka wspiera się wokalnie, szczególnie falsety w chórkach perkusisty Bena Johnstona były godne podziwu w Howl Mountains. W finale do Bubbles Panowie mocno popłynęli w interpretacji końcówki zamykającej numer; gdyby pojawiły się płomienie lub któryś z muzyków złamałby gitarę, nie byłoby w tym nic dziwnego. Jednak najbardziej byłam ciekawa, co się zadzieje w post-punkowym That Golden Rule, i publika nie zawiodła: najpierw poleciał w górę czyjś but (jakiś znak, sygnał?), a następnie rozpętał się klasyczny „młyn”. Tak, młyn na Biffy Clyro! Cóż za widowisko rozgrzanego tłumu. Żeby emocje nieco uspokoić, za chwilę zabrzmiał popowy Re-Arrange z pięknymi, laserowymi światłami w oprawie. Gitara akustyczna dobrze zabrzmiała w Medicine, natomiast paraboliczny zryw znów nastąpił przy Different People, Mountains i świetnym On a Bang, który zaczął się młotkowym perkusyjnym intro. W Many of Horror i Whorses tłum został znów porwany i nie chciał odpuścić, zatem przyszła kolej na 3 bisowe numery. Kończący Stingin’ Belle to znów moc sceniczna Biffy Clyro i ich popisowe wyzwalanie energii aż do ostatniego uderzenia. Muszę przyznać, że dawno nie czułam się tak pozytywnie na żadnym koncercie, głównie w kontekście dobrej zabawy, tańca i  śpiewów w tłumie. Wielkim atutem okazało się oświetlenie. Oprawa sceniczna zrobiła tu robotę. O akustyce powiedziałam już dużo, więc zamilknę i powstrzymam się od narzekania – ostatecznie nie było najgorzej.

Setlista:

Wolves of Winter
Living Is a Problem Because Everything Dies
Sounds Like Balloons
Biblical
Spanish Radio
Howl
In the Name of the Wee Man
Bubbles
Black Chandelier
Friends and Enemies
That Golden Rule
Re-Arrange
Wave Upon Wave Upon Wave
Medicine
Different People
Mountains
On a Bang
9/15ths
Animal Style
Many of Horror
Whorses

Bis:
The Captain
People
Stingin’ Belle

Koncert Biffy Clyro supportował brytyjski zespół Lonely The Brave. Bardzo ładne, melodyjne, gitarowe numery i czysty wokal, przypominający nieco dokonania Goo Goo Dolls. Jednak nie pozostawili na mnie wyraźniejszych wrażeń, oprócz mimowolnego zwrócenia uwagi na potknięcia instrumentalne, być może spowodowane kiepskim nastrojeniem. Chętnie zobaczyłabym koncert Lonely The Brave w innym miejscu, bardziej w kameralnym klubie ze względu na stonowany sposób grania rzeczonych. Na pewno warto im się przyjrzeć, jeśli lubicie brytyjski rock/pop-rock.

Na koniec polecam wybrać się choć raz na widowisko serwowane przez Biffy Clyro i trochę uciec od rzeczywistości, pląsając radośnie z publiką. Do następnego!

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .