Daniel Cavanagh – Kraków (8.12.2015)

Czy jakikolwiek sympatyk Anathemy ma powody do narzekania, jeśli chodzi o częstotliwość grania tego zespołu w Polsce? Oczywiście, że nie. Nie dość, że przyjeżdżają do nas regularnie, to jeszcze od czasu do czasu można liczyć na jakieś dodatkowe bonusy: koncerty akustyczne, czy tak, jak teraz w Krakowie, solowy występ lidera kapeli, Daniela Cavanagh.

Formuła jego występu jest zawsze prosta- gitara + mikrofon + klawisze + looper stanowią części, z których Danny konstruuje swój muzyczny świat. Repertuar, co nietrudno odgadnąć, opiera głównie na utworach Anathemy, ale dodaje do tego niemało coverów.

Daniel zrobił na mnie największe wrażenie, kiedy stawiał na prostotę- śpiewał i grał na gitarze, nie bawiąc się swoimi efektami. Przepięknie w takiej aranżacji zabrzmiała druga część The Lost Song, a szczególnego kolorytu nadawały jego wokale, w oryginale przecież piosenką tą śpiewa Lee Douglas. Równie subtelnie, magicznie wręcz, prezentował się Ariel. Nie przypuszczałem, że brak pianina nie tylko mu nie zaszkodzi, ale także pozwoli lśnić nowym blaskiem. Podobnie wyrażę się o utworze Anathema, tu również zastąpienie klawiszy gitarą było świetnym pomysłem. Od środkowej części Dan zaczął oczywiście korzystać z zapętlacza, trudno tu akurat było tego uniknąć, ale końcówka wynagrodziła wszystko- jego solówka była zjawiskowa! Zagrał ją inaczej niż zwykle, znacznie ją wydłużył i kompletnie w niej odleciał, oddając się emocjom. Naprawdę poruszający moment. Trochę zaskakujące, że najjaśniejszymi punktami tego występu są utwory z Distant Satellites, prawda? Może i album jest nierówny, ale akurat te piosenki, które Danny`emu wyszły, należą do jednych z najlepszych w jego twórczości.

Jeżeli jednak ktoś znacznie bardziej ceni poprzednią płytę, Weather Systems, także miał powody do zadowolenia, gdyż w krakowskiej Rotundzie zabrzmiał nieoczekiwane Untouchable part 1. Nieoczekiwanie, gdyż jak powiedział sam Daniel, to chyba pierwszy raz w Europie, kiedy zagrał ten utwór na swoim solowym koncercie. Zabawa była oczywiście przednia, tym bardziej, że Dan poprosił, aby na czas Untouchable wstać z miejsc, na co fani zareagowali z entuzjazmem. I to jest chyba właśnie to, w co koncertach Anathemy (niezależnie od formy) kocham najbardziej- wybuch emocji, zarówno ze strony publiki, jak i muzyków.
Wracając jeszcze na chwilę do spontanicznego modyfikowania setlisty- wieczór miał się zakończyć High Hopes Floydów, widać jednak było, że dosłownie w ostatniej chwili Danny zdecydował się na Zeppelinowe Starway to Heaven. Jak widać artysta potrafi zaskoczyć nie tylko fanów, ale i siebie.

dc
Jeśli chodzi o covery, to spore wrażenie zrobiło także twórcze podejście Daniela do Tomorrow Never Knows Beatlesów. Tu oczywiście trudno byłoby skonstruować cokolwiek bez loopera, więc Danny co chwilę dokładał kolejne warstwy, czy gitarowe, czy klawiszowe. W pewnym momencie (na dodatek w oparach dymu) wyglądał jak szaman w twórczym amoku. Przepyszne było to, że pod koniec ten zeschizowany przecież utwór, zaczął skręcać w kierunku jeszcze większej psychodelii spod znaku Revolution 9. Naprawdę fenomenalna interpretacja!

Koncert nie mógł się oczywiście odbyć bez zagrania największych klasyków AnathemyFragile Dreams, Deep, Flying, Inner Silence, One Last Goodbye, Are You There?, choć przyznam, że ja akurat z repertuaru Brytyjczyków na koncertach najbardziej lubię te utwory, których jeszcze na żywo nie słyszałem.

Na koniec podzielę się refleksją. Może w relacji takich rzeczy pisać się nie powinno, ale jako fan podzielę się z innymi fanami spostrzeżeniem, że według mnie Daniel przechodzi chyba jakiś kryzys. Nieustannie starał się `uzasadnić` sens swoich solowych występów. Podkreślał, że to są jego kompozycje, jego teksty, jego emocje. W pewnym momencie posunął się nawet do stwierdzenia, że Anathema jest jego zespołem. Po zakończonym The Lost Song powiedział „być może lubicie bardziej wersję z Lee, ale jeśli zapytacie ją, o czym jest ta piosenka, nie będzie wiedziała” co według mnie zabrzmiało nieszczególnie stosownie. Mówił też o swoim śpiewie- że nie jest jakimś zdolnym wokalistą, ale gdy ma dobry dzień, to nie jest tak źle. We wtorkowy wieczór dobrego dnia nie miał, ale dlatego, że często nie starał się nawet śpiewać. Skupił się na emocjonalnym wyrzucaniu wszystkiego, co te piosenki ze sobą niosą. Odniosłem też wrażenie, że kiedy w Deep ekspansywnie dyrygował publiką, to bardziej chyba w sobie starał się wzbudzić jakąś energię, niż nas zachęcić do zabawy. Pieprzę głupoty? Być może. Z drugiej jednak strony pamiętam, że gdy rozmawiałem z nim dwa lata temu, to przyznał, że często zmaga się z depresją i że ten optymistyczny ton bijący z niektórych fragmentów Weather Systems wynika po prostu z tego, że jako artysta czuje się w obowiązku pomagać ludziom, nie ich dołować.

Niezależnie od tego, czy mam rację w swoich spostrzeżeniach, jak i niezależnie od obiektywnie słabszych momentów tego występu, najstarszemu z braci Cavanagh znów udało się zagrać koncert, z którego chyba nikt nie wychodził niezadowolony. A to rzadka sztuka.

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , .