Decade of Despair Tour – Warszawa (16.12.2015)

Są takie grupy, na których występach trzeba być, chociażby nie wiem co. Kiedy tylko usłyszałem, że Fallujah przyjeżdża do Polszy – nie ma bata, jedziemy. Do tego przy okazji zobaczyłbym (po raz wtóry) Carnifexa, którego show bardzo mi się spodobał. Decyzja zapadła w ułamku sekundy. Potem, swoim zwyczajem, zapoznałem się z materiałem pozostałych zespołów co jeszcze bardziej wzmogło oczekiwanie na jedyny w Polsce występ w ramach trasy Decade of Despair 2015. Trasy organizowanej przez Carnifex z okazji dziesięciolecia istnienia zespołu.

Perypetie, jak to na show docierałem, nie są ważne z punku widzenia tej relacji, dlatego je pominę. Historia nas interesująca zaczęła się, gdy przekroczyłem próg progresywnej Noise Stage. Pokręciłem się, popatrzyłem, w końcu zająłem miejscówkę w miejscu spokojnym, z dobrym widokiem i tylko przypadkiem znajdującym się tuż obok baru, i zacząłem czekać na otwierający show Boris the Blade. Wiązałem z nimi całkiem duże nadzieje, ich nagrania podobają mi się dużo bardziej niż te Carnifexowe ( o czym niedługo). Skoro płyta kosi to koncert powinien być masakryczny, prawda? Anu, prawda, powinien być. Tylko szkoda, że nie był. Zaczęło się niewiele po czasie i za pomocą gangsta bitów. Co prawda nie jestem aż takim ulicznikiem by skojarzyć, co to za nuta (zauważyliście, że spora ilość muzyki „popularnej” składa się właśnie z jednej do czterech nut?), niemniej brzmiała całkiem prawilnie. Co od razu wywołało szczere i masowe ładafaki na twarzach publiki. Które chwilę później zniknęły, razem z pierwszymi nutami Spawn of Agony. U nich zniknęły, u mnie się pojawił. No co jest, gruwa, gdzie podziała się cała moc? Gdzie jest energia z kawałków? I, przede wszystkim, gdzie pojawił się tamten pyszny wokal? Zamiast niego usłyszałem… cholera, muszę to powiedzieć, usłyszałem porażkę. Co prawda, już wcześniej miałem wrażenie, że Human Hive jest poprawiany, ale nie że aż tak. Dodajmy do tego zagłuszające myśli perkę i bas. Choć, jak tak patrzyłem na ludzików pod sceną, to im się podobało. Przez kolejne Desolation, The Human Hive, Malevolent, aż to kończącego Like Wolves publika bawiła się lepiej i lepiej. Duża w tym zasługa samych muzyków, którzy grali może słabo, ale już ruszali się jak trzeba. Szczególnie wokal pokazywał prawdziwą deathcore’ową, wkurwioną i wulgarną klasę. Chłopaki połomotały przez circa pół godziny i ustąpili miejsca kolejnym w kolejce.

A kolejne w kolejce było meritum. Znaczy, meritum dla mnie. Wiele bandów gra ciekawie, ale mało który tak ciekawie jak kalifornijskie Fallujah. Ci goście w niesamowity sposób miksują deathcore z post-rockiem, tworząc niesamowicie atmosferyczną i ociekającą zajebistością mieszankę. Czekałem na ich koncert jak poroniony. I wiecie co? Warto było. Półgodzinny maraton zachwyconego stania i patrzenia rozpoczął Starlit Path. Tu już nie było problemów z nagłośnieniem, każdy element leżał niesamowicie dobrze. Zarówno partie niskie, jak i wysokie melodie były świetnie słyszalne, wokal i perkusja tak samo. Do tego na żywo nabiera to niesamowitego groove’u. Aż chce się bujać. Na początku trochę mi to przeszkadzało, ale po krótkim czasie przestało. Fallujah zaprezentowała cały przekrój swojej działalności. Cerebral Hybridization, Saphire, wszystkie największe hiciory były. Zaprezentowali też nowy utwór z nadchodzącej płyty, Abandoned. I nawet gdyby wokalista go nie zapowiedział, dałoby radę poznać, że jest nowy. Tak bardzo pozytywnie odstaje od reszty. Koncert-marzenie, a gdy zagrali mój ulubiony Dead Sea, którego za cholerę bym się nie spodziewał, byłem kupiony. Jedyną wadą takich występów jest to, że muszą się kiedyś skończyć.

Po Fallujah pomyślałem, że w sumie mogę wyjść, bo nic lepszego mnie już nie spotka, ale z redakcyjnego obowiązku zostałem. Within the Ruins to kolejny zespół, który dotychczas mi uciekał. Koncert okazał się dobrą okazją do zapoznania się z ich materiałem, i tu też byłem zadowolony. Co prawda metalcore nie jest moją bajką, jednak WtR prezentuje go w sposób całkiem techniczny i ciekawy, a przede wszystkim słuchalny. Tak więc trochę po ósmej zaczęli grać. Publiczność była tym faktem zachwycona i zaczęła od razu okazywać swoje zadowolenie, ja natomiast zacząłem rozpaczliwie przemacywać wszystkie kieszenie w poszukiwaniu zatyczek do uszu. Nie żeby było źle, po prostu za głośno się zrobiło. Perkusja wytrząsała mi mózg na lewo i prawo, i to nie w tym dobrym sensie. Niemniej ogólnie było spoko. Co prawda nie łyknąłem tego jak na nagraniach, jednak show był udany, choć wydawał się taki troszkę… z rutyny. Nie było szaleństwa (na scenie, pod sceną działo się piekło. Zdaje się, że nawet circle pita pokazali), było dużo techniki, choć miałem wrażenie, że słyszę za dużo dźwięków z komputera. Coś jak częściowy plejbek, choć mogę się mylić. Tak czy siak, zespół zagrał swoje największe hiciory, było Invade, było Feeding Frenzy (tutaj publika ocipiała już krańcowo), było Elite i było (chyba) Versus. Prawdę mówiąc, było tego dużo więcej, ale nie mogę sobie innych przypomnieć. Może to nieznajomość tematu. Może te tematy podobne do siebie po prostu są. Koniec końców, show uznaję za udany, choć jakoś mnie nie poruszył za bardzo. Ale ludzi już tak i gdy po 40 minutach chłopaki zeszli ze sceny, prawie każdy był mokry od potu, zdyszany i szczęśliwy. A headliner dopiero nadchodził.

Carnifex… to jest paradoks. Zespół (dla mnie) na nagraniach całkowicie niesłuchalny i zupełnie bez powera, na koncertach okazuje się być prawdziwym kombajnem. I tak było tym razem. A nawet lepiej, bo w warunkach klubowych Carnifex po prostu niszczy. Gwałci uszy, oczy i w ogóle wszystko, i to tak, że chcesz jeszcze. Goście się nie patyczkują, od samego początku do końca nie zwalniali tempa, serwując swój deathcore w sposób wysoce pyszny. Zaczęli od Dark Days. Nagłośnienie git, choć zdarzały się malutkie problemy, scenika git, światełka mrygały, muzycy grali a Scott Lewis show robił niesamowity. Każdy, chcąc nie chcąc, natychmiastowo wrócił pod scenę. Nie ma, że boli albo że zmęczony, deathcore to nie są śledzie z cebulą. Ludzie przycichają? Scott wyciąga airhorna i zaczyna nim hałasować. Tak, serio. Airhorna. Takie małe gówno zwane również jako hałas w spray’u. Widzieliście kiedyś koncert z airhornami? Bo ja nie. Co tu dużo mówić, to był kolejny świetny show tej nocy. Nie tak dobry jak Fallujah, ale warto było dla niech zostać. Poleciały takie szlagiery jak Hatred and Slaughter, In Coalesce with Filth and Faith, Where the Light Dies, Untill I Feel Nothing, Sorrowspell, Dead But Dreaming, Die Without Hope, Lie To My Face. Coś pominąłem? Ah tak, skończyli oczywiście Hell Chose Me. Myślę, że każdy fan Carnifexów był usatysfakcjonowany. Ja nie jestem a byłem. No i, cholera jasna, airhorny. How cool is that!

 

Cóż jeszcze mogę powiedzieć, gig bardzo udany. Więcej takich bym sobie życzył. Zdaje się, że i Carnifex, i Fallujah zamierzają rzucić coś w 2016, więc jest szansa, że w następnym roku będzie szansa żeby ich obejrzeć. Co wszystkim polecam. Ja na pewno pojadę.

Kapitan Bajeczny
Latest posts by Kapitan Bajeczny (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .