Gefle Metal Festival 2016 – Szwecja (15-16.07.2016)

Po pierwsze dlaczego ktoś z południa Polski wybiera się na nieznany, głęboko na północy Szwecji festiwal?

Dlatego, że skład był jak powrót do przeszłości, czyli możliwość zobaczenia w jednym miejscu, kilka legend metalu, na których się wychowałem. I tak po kolei: Kreator i Destruction – legendy niemieckiego thrash metalu, Anthrax i Overkill, Behemoth i Vader – dwie największe polskie kapele, a dodatkowo okraszone to Obituary i At The Gates – twórców amerykańskiej i szwedzkiej sceny death metalowej, nie wspominając także o Candlemass, Abbath czy Dark Tranquillity. Tego nie można było po prostu nie zobaczyć. Ale zanim przejdę do samego festiwalu i kapel, muszę pierw odnieść się do Szwecji, kraju dość odległego i może z tego powodu raczej nieczęsto odwiedzanego przez polskich metalowców w celach festiwalowych.

Kraj ładny, zadbany i z możliwością dogadania się wszędzie, pod warunkiem że się zna język angielski. Praktycznie wszyscy nim mówią, inne języki za to bardzo rzadko. Możliwość dogadania jest o tyle ważna, że jak się pierwszy raz jedzie, to się niewiele się wie, a poza tym szwedzki jest niepodobny w mowie i piśmie absolutnie do żadnego ludzkiego języka. Najłatwiejszą drogą na festiwal jest lot do Sztokholmu i tu pierwsza niespodzianka. Lotnisko Skavska Sztokholm jest w Nykoping, czyli 120 km na południe, natomiast fest 120 km na północ od stolicy. Oznacza to nie lada wyprawę, w moim przypadku, wynajętym samochodem, który zresztą stał się na najbliższe 5 dni także domem. Jaki samochód? A jaki może być… Volvo! Droga jest świetna, cały czas autostrada, lecąca przez Sztokholm bezpośrednio do Gavle. Jak ktoś sobie myśli, że można pojechać szybko to się myli. W Szwecji autostrada to 110 km lub maksymalnie 120 km i wszyscy tak jeżdżą. Czasami sobie pozwolą na szaleństwo, czyli 125 km. Na innych drogach króluje 70 km/h i masa fotoradarów. Czyli można jechać sobie powoli i zwiedzać kraj. Dodatkowa ważna kwestia w Szwecji to dostępność alkoholu. Sprawy się mają następująco, piwo można nabyć w prawie wszystkich sklepach, za wyjątkiem części sieciówek, ale tu przydają się stacje benzynowe, które są niezawodne. I czynne 24h. Z cięższymi alkoholami jest niestety problem, gdyż do tego są specjalne sklepy, ale nie udało mi się żadnego z nich znaleźć, więc się nie wypowiem. Ogólnie ładnie i strasznie drogo.

Ale przejdźmy do festiwalu. Po zjeździe z autostrady do Gavle poprowadziły mnie kierunkowskazy postawione na każdym prawie rondzie, a są ich setki. Dojazd do samego festiwalu był prosty, bo się okazało, że to jest w samym mieście, na terenach po jakiejś fabryce, tuż przy porcie jachtowym. I tu pierwszy szok. Teren stosunkowo niewielki, około 1 km2, ze stojącymi na nim budynkami, dwoma okrągłymi dwu i trzy piętrowym oraz jednym podłużnym. W środku rozstawione dwie główne sceny, po dwóch stronach placyku koncertowego, wielkości około 500 m2. Rozwiązanie wygodne bardzo, właściwie wystarczy się tylko obrócić i można oglądać kolejny koncert na drugiej scenie. Była też trzecia scena, ale jej nie widziałam, prawdopodobnie w którymś z budynków. Wcześnie na terenie od bramy do placu koncertowego, jest szeroka droga dojścia, w której znajdowało się kilkanaście stoisk z merchem i jedzeniem. To drugie bardzo zróżnicowane, od pizzy po lody i donaty, które grube szwedki zżerały z lubością. Na tym terenie także kilkanaście stolików z ławami i teren sanitarny, podzielony na strefę adekwatną do płci, co jest dziwne, gdyż w większości innych miejsc toalety są koedukacyjne.

I tu czas na pierwszy szok. Skład festiwalu jak na Wacken, a tu teren koncertowy na może 1500-2000 osób, czyli wbrew tego co się spodziewałem, Gefle nie jest wielkim festiwalem. Raczej z serii tych mniejszych i lokalnych. Tylko jak to się ma do zaproszonych kapel? Tego nie wiem, ale oceniam, że było jakieś 1300-1500 metal maniaków i tu trzeb przyznać, iż prawie wszyscy w pełnym metalowym rynsztunku i w większości brodaci (oczywiście poza kobietami), jak na wikingów przystało. Tylko że brodą to jedna jedyna rzecz, która upodabniała dzisiejszych Szwedów z ich przodkami, którzy 10 wieków temu siali popłoch w całej Europie, paląc, gwałcąc i rabując. Tu raczej mieliśmy do czynienia z miłymi i pokojowo nastawionymi Skandynawami. Zresztą na całym terenie była ochrona i ekipa festiwalowa, która skutecznie i bardzo szyb reagowała na wszelkie dziwne zachowania, rozdając ostrzeżenia. Na feście sprzedają także piwo, o dziwo 5,3%-owe oraz jakieś dziwne drinki, ale ich nie rozpoznawałem bliżej. Pić można wszędzie. W tym miejscu trzeba odnieść się do piwa i zacytuję komentarz, który padł na feście: „w tym piwie jest wszystko, warzywa, owoce i nawet bigos, tylko nie ma alkoholu”, dlatego trzeba spożywać jego bardzo duże ilości, a osiąganie stanu koncertowego następuje bardzo powoli. Co wpływa na kieszeń, gdyż piwo festiwalowe 65 koron, a w sklepie 12-14 koron. Za to można tam płacić zarówno gotówką jak i kartą.
Ale przejdźmy do samej muzyki, bo o to przecież chodzi. Nie opiszę całości pierwszego dnia, bo dotarłem dopiero około godziny 18, kiedy to stratował Destruction. Wcześniej zagrali Obituary (o 15.00), Amorphis, Insigh czy Sikht. Panowie z Niemiec, wsparci polskim perkusistą zagrali bardzo dobry gig, mieszając stare numery z tymi z ostatnich płyt. Koncert bez fajerwerków, ale o dziwo image’owo dawali radę, mając jeszcze długie włosy oraz nawet w przypadku gitarzysty, kręcone jak za dawnych czasów. Granie było szybkie, ale zabrakło mi standardowego piszczącego zaśpiewu, który tak charakteryzował wokal tej kapeli. Stary, dobry i perfekcyjnie zagrany niemiecki thrash metal. Po nich, z dosłownie 10 minutową przerwą na drugiej scenie zameldowali się death metalowcy ze szwedzkiego At The Gates, którzy wrócili kilka lat temu po długiej przerwie, która im zresztą nie zaszkodziła. Mają w sobie ekspresję, dynamikę i wiele energii, a to w zestawieniu z mocnymi, ale melodyjnymi riffami i wokalem, tworzy prawdziwie deatmetalowe old schoolowe granie. Set był wypełniony do granic możliwości, a przerwy między numerami dosłownie kilkunasto sekundowe. Rodzima kapela zdecydowanie poruszyła też publikę i zgromadziło się pod sceną dużo więcej metalowców. Kiedy ucichły dźwięki wikingów, przyszedł czas na kolejną legendę metalu, ale tym razem w wykonaniu amerykańskim, to jest Overkill. I tu najbardziej rzucił się w oczy upływ czasu. Panowie się mocno zestrzeli i mimo ostrego grania w swoim stylu, widać było że wokal nie dawał rady przy pierwszych kawałkach. Śpiewał swoją frazę i uciekał za kolumny, następnie znów wbiegał i powtarzało się to wielokrotnie. Kilka razy widać było go z tyłu jak pochylony trzyma ręce na kolanach i mocno oddycha. Za to jak wpadał na chwilę, wywijał statywem od mikrofonu i energetycznie podkreślał śpiew wygibasami ciała, co mocno przypominało zachowania Roberta Planta. Kapela też wyglądała różnie, jeden z gitarzystów i bassman jak starzy rockmeni, natomiast drugi i perkusista zdecydowanie jak meksykańscy hardcorowcy. Takie dwa światy. W muzyce wiele staroci z Feel the fire na czele i innymi kawałkami z pierwszy 4 płyt. To cieszyło, gdyż w tamtych latach tworzyli najlepszą muzę. Pod koniec gigu zdecydowanie się rozkręcili i ostatnie trzy kawałki wokal już nie znikał. Koncert zakończyli triumfalnym zaśpiewaniem, wraz z całą widownią, kawałka Fuck you i trzeba przyzna, że to zrobiło duże wrażenie. Te trzy kapele zrobiły już odpowiedni podkład i coraz więcej ludzi dołączało pod sceny, czyli około 400-500 osób (!!!). Teraz przyszedł czas na Anthrax, który wystartował na drugim końcu strefy koncertowej. Jak to amerykanie, z wielkim luzem i dystansem, z czego zresztą są znani. Zaskoczyło mnie za to, że na banerze scenicznym pojawił się wielki pentagram, czyli stylistyka, która raczej w przypadku tej kapeli nie była standardem. Ze sceny poleciało kolejno wszystkie najbardziej udane kawałki, a publika bardzo zaangażowała się w koncert, zarówno śpiewem jak i rękami w górze. Miło było posłuchać, starego dobrego grania w wykonaniu profesjonalistów sceny metalowej. Gdy skończyli było już po 23 i zapadał wieczór (!!!), czyli było dość jasno, co nie dziwiło, że headliner tego dnia razem z Anthraxem, czyli Behemoth, grał jako ostatni. I wtedy też rozpoczęło się misterium. Prawdziwy teatr wściekłości, agresji, mroku i okultyzmu. Szwedzi to wiedzieli i pod sceną zebrało się ponad 1000 osób, które dotrwały, żeby to zobaczyć. A wrażenie było porażające i zdeklasowało wszystko co tego dnia można było zobaczyć na scenie. Standardowo ognie, płonące statywy, diaboliczna gra świateł i sceniczny image dopełniały się i stworzyły piękny spektakl, w którym muzyka nie była elementem dominującym, tylko współgrającym. Panowie zrezygnowali z statycznego grania koncertów i byli na scenie wszędzie, wykorzystując zarówno skrzydlate orły ze scenerii, jak i całość sceny wraz z głośnikami. Można by rzec, że rządzili tym co się przez tą godzinę działo, wzbudzając zasłużony aplauz widowni. Było też kadzidło, rogate maski i wybuch z czarnym konfetti oraz zmiana banneru scenicznego z białego na czarny. Można by rzec, że zmietli wszystko i zrobili potop szwedzki tylko w odwrotną stronę. Trzeba przyznać, że to było coś więcej niż tylko koncert i widać, że ekipa jest w formie. Żeby nie było tak pięknie, można się przyczepić tylko do czasami zbyt pompatycznych póz, szczególnie w wykonaniu basisty. Nagle światła zgasły i skończył się piątkowe granie. Wszystko też zostało w trakcie ostatniego koncertu zostało zamknięte, więc ani piwka ani jedzenie nie można już było przyswoić. Co kraj to obyczaj. Resztę imprezy trzeba było kontynuować poza strefą koncertową, na szczęście stacja benzynowa była blisko, a i rezerwa taktyczna czekała w samochodzie.

Sobota zaczęła się bardzo silnym wiatrem od morza, który pędził deszczowe chmury i wydawało się, że już za chwilę spadnie deszcze, ale jakoś nie spadł. Koncerty zaczęły się o czasie, przy czym moja relacja znów zaczyna się po godzinie 18, wcześniej byłem zajęty innymi ważnymi kwestiami, to jest od drugiego polskiego przedstawiciela, czyli Vadera. Kapela wyszła na scenę i mimo braku oprawy koncertowej, banneru i ubogich świateł, dali bardzo dobry i mocny koncert. Ja zwykle w wykonaniu Vadera było bardzo ostro i z najwyższą fachowością. Peter, który między kawałkami nawiązywał kontakt z publicznością, zarówno tą szwedzką, jak i polską, która była rozpoznana i do której padło „Ooo witam”. Najbardziej ekspresyjny był Pająk, który stroił przeróżne miny i gesty sceniczne, będąc na tle pozostałych, prawdziwym showmenem. Surowość otoczki pozwalała za to skupić się na muzyce, bez rozpraszania się na inne kwestie. Najbardziej rozwalił zagrany na końcu God is dead. Miło tez dla ucha zabrzmiało zaraz po thank you, polskie dziękuję. Następnie na drugiej scenie zagrał Candlemass, ale po zmianie wokalisty, kapela ta do mnie nie przemawia już tak. Jednak Szwedzi bawili się dobrze, czyli jakieś 300 osób pod sceną. Kapela ta obchodzi 30-lecie działalności, co już wskazuje, że należy się jej szacunek niezależnie czy się komuś podoba czy nie. Swój występ dodatkowo wzmocnili ogniami, ale w jasny wieczór nie robiły one wielkiego wrażenia. Zaraz po nich weszło Dark Tranquillity, które zasadniczo różni się od wszystkich innych kapel. W tym przypadku muzyka metalowa to nie agresja i brutalność, ale mimo ciężkich dźwięków, to radosna zabawa. Wokal nie przestawał się cieszyć na scenie i bawić się mimo wydawania charczących dźwięków. Podobnie było z resztą, a w szczególności wybijał się basista, który z wieku wyglądał na przynajmniej 60-kę. Bardzo dobry koncert, zagrany z luzem i funnem, co jak widziałem nie tylko mi się podobało. Potem nadszedł czas na gwiazdę wieczoru, czyli legendę thrash metalu w wersji germany, Kreatora. Dla mnie to fenomen, gdyż granie przez nich stosunkowo prostej muzyki metalowej, która także nigdy istotnie nie ewaluowała, ale dalej robi piorunujące wrażenie. Dlatego ekipa z Niemiec łupała szybko jak to w ich stylu, skapana w blasku wielokolorowych świateł. Na początku było około 400 ludzi pod sceną, ale potem się to wszystko rozrosło. Ze sceny spłynęła mieszanka starych, legendarnych kawałków i nieco nowszych dokonań z ostatnich trzech płyt. Wrażenie było porażające. Byli jak niemiecki czołg typu tygrys, który rozpędzony przemierza pole zwycięskiej bitwy, miażdżąc wszystko po drodze. A kiedy brzmiały kawałki takie jak Pleasure to kill, Extreme agression, Betrayer to ciarki aż przechodziły po plecach. Trzeba przyznać, iż zmietli wszystkich w drugi dzień i według mnie dali najlepszy koncert na tym festiwalu, przebijając również Behemotha z dnia poprzedniego. Pod koniec ludzie szaleli, a las rąk w górze był tego namacalnym dowodem, wraz ze skandowaniem nazwy. Profesjonalizm pod każdym względem. Koniec drugiego dnia i całego festiwalu zamknęli blackmetalowcy z Abbath. Było już prawie ciemno, więc takie dźwięki idealnie wpasowywały się w atmosferę. Typowo zaśpiew połączony z mocnymi riffami i dość diabelskim image, tworzyły dobrą mieszanką na dobranoc.
I skończyło się….

Na koniec kilka podsumowań:
– wszystko odbywa się tam jak w zegarku, więc trzeba być punktualnym,
– Szwedzi tworzą dość luźne skupiska pod sceną, czyli jak wyjdziesz z trzeciego rzędu pod barierką do toalety, to twoje miejsce zostanie i można na nie wrócić (!!!),
– wielki skład festiwalu i mało ludzi, szczególnie pod sceną, od 200 do 800-1000 osób (Behemoth, Kreator),
– potomkowie wikingów szaleją w młynie, czy małym kółeczku, średnio na 10-12 osób,
– pod koniec festiwalu organizatorzy rozdają bezpłatną wodę,
– piwo jest, którym naprawdę ciężko się upić,
– brak konieczności kupowania biletu na parking, gdyż nikt nie wie gdzie on jest (???),
– świetna miejscówka, w bezpośredniej bliskości centrum handlowe z toaletami.

Autorem relacji jest Siwy „DarkFest”

Gefle Metal Festival 2016 2016 poster

Piotr
Latest posts by Piotr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .