Hunter – Lublin (10.04.2016)

Trzydzieści lat naparzania metalu – nie wiem jak dla Was, ale w moim odczuciu to całkiem spory szmat czasu. Słuchanie na żywo kapel, które mają taki staż, to zarazem przywilej i spore ryzyko. Raz, mało kto tyle na scenie muzycznej wytrzymuje. Dwa, po kilku dekadach nawet i najlepszym muzykom zdarza się mieć dość i po prostu odcinają kupony od sukcesu, występy na żywo traktując jako nieprzyjemny obowiązek. Wreszcie, po trzecie, nie ma co ukrywać, człowiek się zużywa i bywa tak, że duch wprawdzie ochoczy, ale ciało odmawia współpracy i zamiast koncertu, jest coś na kształt „Żywych trupów” w wersji scenicznej. Mówiąc krótko, trzy dekady w tej robocie to nie w kij dmuchał. Tyle, że po Hunterze tych lat nie widać.

Zadanie rozgrzania lubelskiej publiczności przed główną atrakcją spoczęło na hard rockowej Ziemi Zakazanej i grupa wywiązała się z niego całkiem solidnie. Pewnie, te riffy były już mielone setki razy wcześniej, ale przecież po takiej muzyce spodziewamy się czadu i energii, a nie odkrywczych muzycznych progresji.  Gdyby ich występ trwał godzinę, to może zaczęło by mi się nudzić, ale w takiej dawce spełnili swoje zadanie doskonale, a publiczność trochę się rozkręciła, także misja wykonana.

Lubelskie Graffiti było ostatnim przystankiem na trasie Huntera, więc Drak i ekipa mieli prawo być zmęczeni, lecz nie rzucało się to, ani w oczy, ani w uszy. Można Huntera lubić lub nie, ale jednego odmówić im się nie da – to zespół, który wypruwa sobie żyły na scenie i jednocześnie nieźle się przy tym bawi. Jelonek, jak to Jelonek, robi miny, Saimon tańczy, Letki gania z siekierą, a Drak mizia po głowach intruzów wpadających na scenę. I choć wiadomo, że przecież muzyka jest najważniejsza, to jednak zawsze to miło, gdy grają ludzie, którym zależy, a nie kilku smutnych panów, chcących zrobić swoje, zgarnąć kasę i pojechać do domu.

Pochwaliłem nastawienie i dyspozycję fizyczną zespołu, teraz czas na konkrety. Hunter zaprezentował w Graffiti bardzo przekrojowy materiał, nie zabrakło nawet sentymentalnego powrotu do debiutanckiego Requiem. Na pierwszy ogień poszli jednak Wyznawcy, Dura Lex Sed Lex i Płytki Dołek. Prawdziwie ciekawie zrobiło się jednak chwilę potem, kiedy Hunter zaprezentował nowy utwór z nadchodzącej płyty. Mimo, że utrzymana w podniosłym klimacie NieWolnOść ujrzała światło dzienne mniej więcej miesiąc temu, to publiczność wyskandowała mocny tekst bez problemów. To też o czymś świadczy, prawda?

Miłym zaskoczeniem był dla mnie bujający Greed ze stareńkiego Medeis, bo w to, że będzie hitowe Kiedy Umieram z tegoż albumu, nikt chyba nie wątpił. Wykonany zresztą fenomenalnie mocno i zażarcie, widać było, że nie znudził się ani muzykom, ani fanom. Chwilę później cofnęliśmy się jeszcze dalej, do thrashowych korzeni grupy, kiedy z subtelnością serii z karabinu maszynowego, poleciał tytułowy utwór z Requiem. Fakt, że duża część publiczności, w czasach gdy ta płyta wyszła, uczyła się zapewne raczkować i korzystać z nocnika, nie był w ogóle widoczny. Widać porządny thrash jest ponadczasowy.

Zabrakło „balladowego” oblicza Huntera, nieco łagodności wniosły jedynie spokojniejsze fragmenty singlowych Labiryntu Fauna oraz PSI. Był to krótki czas na złapanie oddechu, bo podstawowy set zakończyły same mocne piguły, rozpętując pod sceną małe, ale całkiem ładne piekiełko. Skoczne Imperium Maczety, oparta na „rammsteinowym” riffie Rzeźnia nr. 6 i wreszcie potężny i miażdżący $mierci$miech. Następnie Panowie na chwilę opuścili scenę, ale bis był przecież oczywisty. Prowadzony przez linię basu Samael zakończył się „egzekucją” Draka,  Imperium Uboju stosownie do nazwy dobiło część publiki, a Trumian Show znowu wprowadził nieco podniosłego nastroju i oczarował skrzypcami. A na sam koniec? Oczywiście T.E.L.I…. Głośno domagane się przez publiczność i chóralnie odśpiewane.

Po tym koncercie pojawia się właściwie tylko jedno pytanie. To jak, Panowie? Jeszcze z następne trzydzieści lat?

Zdjęcia: Kamila Pitucha (Heavy Lady K Fotografia)

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .