Dni stają się krótsze, wieczory zimniejsze, aura powoli zaczyna być nieco jesienna i refleksyjna. Jak dla mnie, to w jakiś sposób urokliwy czas, a do tego wiąże się z najciekawszymi muzycznymi imprezami. Choć lało jak z cebra, 20 sierpnia br. do warszawskiego amfiteatru w Parku Sowińskiego ściągnęły tłumy wielbicieli różnych odcieni progowych (i pochodnych) nut – pod pieczą Knock Out Productions odbyła się premierowa, pierwsza edycja festiwalu pod sugestywną nazwą Prog In Park, która właśnie przeszła do historii. Od momentu ogłoszenia headlinera w postaci gigantów z Opeth, poprzez kolejnych: Riverside, Sólstafir, blindead, Lion Shepherd, do samego wydarzenia apetyt na progowe koncerty rósł odwrotnie proporcjonalnie do chęci powrotu do pracy po wakacjach. Prawa natury są jednak bezlitosne.
Ten wieczór nie mógł się nie udać. Zapowiedziane gwiazdy festiwalu to więcej niż pewniaki dobrych występów. Już sam PR, w tym fantastyczny plakat wydarzenia autorstwa Kuby Sokólskiego podkręcał atmosferę do czerwoności. Warto uświadomić sobie fakt, że inicjatywa festiwalu – jak przypuszczam – zakładała skondensowanie takiego lineup’u, żeby zadowolić wielbiciela klasycznego proga, jak i zainteresować publikę jego bardziej eksperymentalnymi odmianami. Funkcjonuje przecież Festiwal Rocka Progresywnego, Baszta ProgFest czy Ino Rock, jednak są to festiwale na mniejszą, nie tak bardzo komercyjną skalę, do tego mam wrażenie, że co roku ściągają raczej wąskie grono stałych bywalców. Czy Prog In Park stanie na wysokości zadania połączenia „nowego”, tudzież nowoczesnego proga z tradycyjnym? Jest na to spora szansa. Każdy z prezentujących się na scenie zespołów dał publice prawdziwe perły swoich umiejętności i jestem pewna, że każdy te perły na długo zachowa w pamięci.
Festiwal otworzył warszawski, dość młody (w porównaniu z innymi) zespół Lion Shepherd. Zadanie „otwieracza” jest zawsze utrudnione – a to przez wczesną godzinę koncertu, a to przez początkowo zdezorientowanych przybyłych. Ponieważ sporo osób stało jeszcze w kolejkach do wejścia (od 16 do 17.30 kolejki były kilometrowe), publika pod sceną była niewielka, jednak zdołała ciepło przyjąć zespół. Co należy na wstępie powiedzieć o Lion Shepherd, to przede wszystkim pełen profesjonalizm! Kto nie słyszał Panów na żywo, powinien po stokroć żałować. Zarówno świetny wokal Kamila Haidara, jak i zawodząca gitara Mateusza Owczarka, poprzez całą oprawę elektroniczną i wtręty bliskowschodnich dźwięków zasługują na uwagę. Moją perełką Lion Shepherd był ostatni, zaskakująco mocniejszy na żywo numer pt. Smell of War z pierwszego albumu formacji Hiraeth (2015). Rewelacja w partiach krzyczanych, rytmice utworu i charyzma! Ledwo się rozkręcili, a musieli już schodzić ze sceny. Zdecydowanie wymarzony początek festiwalu. Natomiast jak się ma muzyka formacji do proga w ogóle? W moim odczuciu nijak, bo bezsprzecznie Panowie wychylają się poza ramy gatunkowe i należałoby uważniej przysłuchać się, w jaki sposób pozornie poukładanymi kompozycjami wypełniają przestrzeń. Ostatnim wydawnictwem grupy jest album Heat (2017).
Setlista:
Fly On
Brave New World
Code Of Life
Past In Mirror
Heat
Fail
Smell Of War
Po krótkiej przerwie na scenie pojawili się jak zwykle w czarnych koszulach eleganci z trójmiejskiej formacji blindead. Przyznam, że z twórczością zespołu najbardziej mi po drodze i z miejsca zastanawiam się, gdzie ich miejsce w progu – raczej w odległym poboczu. Do tej pory blindead odmieniali się w szeroko pojętym post-metalu i tam pasują najlepiej. Co jednak ciekawe i wspaniałe, kilkoro moich przyjaciół, bywalców tych progowych ww. festiwali, którzy po raz pierwszy słyszeli band (tak, są tacy) byli zachwyceni koncertem, oczywiście ze mną na czele! Panowie pokazali się od łagodniejszej strony z mrocznymi Wastelands i Gone z ostatniego albumu, jak i dorzucili do pieca utworami Hunt i genialnym So It Feels Like Misunderstanding When… z albumu Affliction XXVII II MMIX (2010), który oznaczam mianem perły tego koncertu! Panie Konradzie Ciesielski perkusisto – czapki z głów i owacje w ruch! Takiej dynamiki i energii oczekiwałam, a dostałam jeszcze więcej! Ale, jest „ale”: doskonale znając repertuar i możliwości zespołu, muszę ponarzekać na udźwiękowienie. Początkowo wokal był przytłumiony, bas rozkręcony, trzeszczało i zgrzytało. Miałam wrażenie, że wokal Piotra Piezy był w pierwszym utworze za cicho, gdzieś uciekał, a ma chłopak silne płuca i głęboki, niski głos, więc tym bardziej potężniejszego wyziewu mi zabrakło. Na szczęście poprawa była słyszalna już w kolejnym utworze. Niemniej jednak, nie można Panom w żadnym wypadku odmówić tej niezwykłej magii koncertowej, którą niezmiennie czarują publiczność. Przy okazji ciekawostka – ponieważ po odejściu Matteo Bassoli z funkcji basowego blindead nadal nie znaleźli stałego zastępcy, koncertowo wspomógł zespół tym razem Michał Banasik, gitarzysta m.in. Tranquilizer i Octopussy. Dyskografię blindead zamyka album Ascension (2016).
Setlista:
s1
Hunt
Wastelands
So, It Feels Like Misunderstanding
Fall
Gone
Kolejną gwiazdą festiwalu byli Islandczycy z Sólstafir, zespół na tle całego lineup’u kompletnie różniący się swoim repertuarem i charakterem od reszty. Już od pierwszych nut podczas koncertu Sólstafir zrobiło się chłodniej, bardziej melancholijnie i ponuro. Ktoś z publiki ciekawie podsumował zespół jako podkręcone Sigur Ros i może jest w tym rzeczywiście jakaś racja. Od początku jednak znów szwankowało nagłośnienie. Trzaski nie kończyły się aż do końca tego występu, co mocno odbijało się na nastroju samego zespołu, i co było widać ze sceny. Cieszę się jednak, że tym razem obyło się bez fałszów, bowiem widziałam już band w innej odsłonie i niestety, delikatnie mówiąc, nie byłam zachwycona. Na plus zasługuje też świetny kontakt z publiką, pogadanki na temat zgubnych skutków nadużywania środków odurzających i smutnych wniosków dotyczących samobójstw w świecie muzyki i nie tylko. Po tych słowach zaskoczeniem wydawało się „wyjście” Aðalbjörna Tryggvasona do publiki podczas utworu Goddess of the Ages. Moją perełką był jednak utwór Ótta! Mimo dziwnych trzeszczeń każda nuta tego numeru wraz z zawodzącym, przygnębiającym wokalem wbijała się w trzewia. Publika stała jak zaczarowana, by na koniec gromkimi brawami podziękować za to wykonanie. Ostatni album Sólstafir to Berdreyminn (2017).
Setlista:
Silfur-Refur
Ótta
Náttmál
Necrolougue
Fjara
Goddess of the Ages
Z lekką obsuwą następni z szacownej listy pojawili się Panowie z Riverside. Nadszedł taki czas, że chyba nikomu przedstawiać historii zespołu nie trzeba. Liczne wywiady, pozytywne reakcje fanów, zachwyty tych, którzy dopiero zespół odkrywają – to wszystko mówi samo za siebie – Riverside to klasa sama w sobie. Nie ukrywam, że jestem wielką fanką formacji, ale chyba jeszcze bardziej darzę szacunkiem zespół za to, że nie dają się przeciwnościom losu, nie zrezygnowali z działalności po tragedii, jaka ich spotkała, i idą dalej jak burza, niosąc jeszcze więcej pięknej muzyki. Panów jako jedynych włożyłabym do worka z napisem prog-rock, broń-boże metal, jak to napisał jeden z poczytnych newsowych tygodników. Koncert zagrany tego wieczoru to była bomba emocji, ale zupełnie innego rodzaju niż poprzednio przeze mnie widziany występ 25 lutego br. w Progresji (pierwszy koncert po śmierci nieodżałowanego Gru). Cały czas czuć było zacięcie, radość grania, Mariusz Duda żartował, zagadywał do publiki, zachęcał do wspólnego śpiewania i dokazywał. Wyjątkowości tego koncertu dodało premierowe wykonanie utworu #Addicted (tak naprawdę numer był zagrany dzień wcześniej na festiwalu w Cieszanowie, ale Duda zapewnił, że ta prawdziwa premiera odbyła się właśnie na Prog In Park). Pereł tego występu było wiele, ale prawdziwie odpłynęłam przy Caterpillar and the Barbed Wire z albumu Love, Fear And The Time Machine (2015), w którym klawiszowa solówka Michała Łapaja wbija się gdzieś w tył głowy. Ponownie jednak zgrzytało coś w nagłośnieniu, szczególnie za mocno podkręcony bas dawał się we znaki. Nie zmienia to jednak faktu, że koncert był znakomity, z werwą i energią, co zresztą publika doceniła długimi owacjami. Ostatni album Riverside stanowi Eye of the Soundscape (2016).
Setlista:
Second Life Syndrome
Conceiving You
Caterpillar and the Barbed Wire
02 Panic Room
Saturate Me
The Depth of Self-Delusion
#Addicted
Escalator Shrine
Na koniec nadszedł czas na gwiazdę wieczoru – szwedzki Opeth. Zespół, którego początki datuje się na 1990 rok przeszedł długą i pokrętną drogę po stylach grania – od death, metalu progresywnego po najnowszy, bardziej melodyjny i stonowany, ale jedno, co na przestrzeni tych wszystkich lat się nie zmienia, to profesjonalizm i – znów użyję tego słowa – prawdziwa klasa. Nawet, jeśli ktoś nie do końca trawi zawartość tylu gatunków w twórczości jednego zespołu, z pewnością nie odmówi fantastycznych umiejętności liderowi Mikaelowi Åkerfeldtowi. Ten wokal to istny huragan! Od srogich growlów, przez miękkie, czyste wokalizy, ani razu niesfałszowane (!) z lekkością i jednocześnie siłą, którą mógłby obdarzyć trzy osoby. Kłaniam się po kostki! Wykonaniom towarzyszyły liczne anegdoty, w tym o pijaństwie basisty Martina Mendeza i jego przygodach z polskimi kolegami. Interakcja z publicznością tylko podkręcała i tak gorącą atmosferę, co szczególnie wpłynęło osobiście na mnie – mimo że Opeth niespecjalnie leżał w granicach mojego gustu, po tym koncercie na pewno z większym zapałem sięgnę po ich płyty. Perłą okazał się dla mnie numer The Drapery Falls z albumu Blackwater Park (2001). Piękny, długi utwór poprzedzony pogadanką i riffami z utworu….. George’a Michaela Faith. Co za głos! No właśnie. Tym razem udźwiękowienie bez zarzutu. W czas. Dyskografię Opeth zamyka płyta Sorceress (2016).
Setlista:
Sorceress
Ghost of Perdition
Demon of the Fall
The Wilde Flowers
In My Time of Need
Cusp of Eternity
Heir Apparent
The Drapery Falls
Deliverance
I tak, około godziny 23.00 ten wspaniały wieczór dobiegł końca. Na festiwal przyjechało około 3 tysięcy widzów, w tym sporo cudzoziemców oraz znajomych twarzy z branży muzycznej (pozdrawiam szczególnie Pana Prezesa Progresji, który koncerty oglądał ze środkowej części publiki – uczcie się młodzieży!).
Słowo o organizacji całego eventu. Knock Out Productions kolejny raz stanęli na wysokości zadania. Czasówka koncertowa praktycznie się nie przesunęła, pomiędzy koncertami była możliwość posilenia się darami foodtrucków oraz piwowarów, w tym kilku rzemieślniczych. Pojawiły się merche oraz specjalne sesje poszczególnych zespołów, podczas których członkowie zespołów podpisywali fanom gadżety, ciała, buty, co tam sobie kto wymarzył. Przy tak dużym przedsięwzięciu nie obyło się oczywiście bez drobnych niedogodności. I nie mam na myśli cudownej pogody. Oprócz wspomnianych problemów z nagłośnieniem poszczególnych koncertów, mogę się przyczepić do spraw związanych gastronomią i alkoholizacją. Otóż w wydzielonej strefie gastronomicznej można było zakupić piwo z prawdziwego zdarzenia, ale obowiązywał zakaz wejścia ze złotym napojem na sektory, jednak z zakupionym niby-piwem (lanym 3,5%) tuż przed bramkami już takiego odstępstwa nie było. Co niektórzy zdezorientowani wchodzili w niepotrzebne dyskusje z paniami/panami na bramkach, co było za każdym razem nieco irytujące. No cóż, polityka dla mnie niezrozumiała. To są jednak niuanse, o których może należy szybko zapomnieć.
Prog In Park 2017 zapisze się w historii jako fantastyczne, świetnie przemyślane wydarzenie i już nie mogę się doczekać kolejnej edycji! A Wy jakie perły wyłowiliście?
Do następnego!
Autorką zdjęć Lion Shepherd jest Justyna Kamińska.
Autorką zdjęć blindead, Sólstafir, Riverside, Opeth jest Kara Rokita.
- Podsumowanie roku 2023 wg redakcji KVLT - 6 stycznia 2024
- Summer Dying Loud 2023 – Aleksandrów Łódzki (8-10.09.2023) - 26 września 2023
- Mystic Festival 2023 (Gdańsk) - 28 czerwca 2023
Tagi: Blindead, gorąca atmosfera, lał deszcz, opeth, Park Sowińskiego, post-metal, prog, Prog In Park Festival, Riverside, Sólstafir, warszawa.