Bad Impression: „Rzucisz granie i co ci zostanie?”

Sezon letni powoli nabiera rumieńców, a skoro słoneczko coraz śmielej nam przygrzewa, to i organizm domaga się pełniejszego uzupełniania płynów. A przecież nie ma lepszego napoju niż odżywcze, pełne witamin zimne piwo. Jeśli do tego dołożyć doborowe towarzystwo i sympatyczną okolicę, to maluje nam się całkiem fajny obrazek. W takiej atmosferze udało mi się spotkać chłopaków z Bad Impression w składzie Tomek „Toma” Wojtkowiak (gitara, wokal), Mateusz „Zett” Zatwarnicki (bas) i Michał Dybała (perkusja). Trio z Górnego Śląska całkiem niedawno wypuściło swój debiutancki self-titled album. A że my Hanysy lubimy trzymać się razem, to usiedliśmy przy piwku (i coli) na rybnickim Rynku, by na spokojnie i bez nerwów porozmawiać o muzyce.

 

Panowie, bardzo mi miło, że znaleźliście czas, żeby się spotkać. Na wstępie dodam, że nie chcę, aby nasza rozmowa przerodziła się w kolejny sztampowy wywiad z pytaniami o Wasz album, proces twórczy, inspiracje, najbliższe plany i tak dalej. Stwórzmy razem nowy wymiar wywiadu, niech to nie będzie kolejna spowiedź.

Toma: Przede wszystkim wielkie dzięki za zaproszenie, cieszymy się, że mogliśmy w końcu znaleźć taki termin, który pasowałby każdemu z nas. Jesteśmy z trzech różnych miast, Gliwic, Bytomia i Piekar Śląskich, i choć nie mamy do siebie daleko, to nie pamiętam, kiedy ostatnio udało nam się wyskoczyć gdzieś w gości. Osobiście pozytywnie wspominam Rybnik, więc tym bardziej się cieszę, że udało mi się znów odwiedzić to miasto.

 

Jak samopoczucie?

Zett: Ja jestem dzisiaj trochę w słabej formie, może przez ciśnienie. Muszę się fest skupiać, żeby nie zamulać (śmiech).

Michał: Wyglądasz, jakbyś składał łóżko do trzeciej w nocy (śmiech). Ja osobiście jestem trochę ciśnieniowcem, więc śmieję się z Zetta, bo akurat dzisiaj czuję się dobrze. A notabene do dzisiaj składałem z moją dziewczyną łóżko, które kupiłem wczoraj w Ikei. Wiązało się to z przemeblowaniem całego pokoju, gdzie łóżko ma dwa metry, a pokój dwa trzydzieści, więc był mały problem, ale jakoś daliśmy radę. Jeszcze dzisiaj, jak Mateusz po mnie przyjeżdżał, to byłem akurat pod prysznicem. Zdążył przy okazji pomóc mi skręcić szafkę.

Toma: Noo, meble z Ikei z tego słyną, że napierdalasz tydzień jedno łóżko.

A wychodzą ci dwa (śmiech).

Michał: W sumie składanie zajęło mi siedem godzin!

Zett: Wielokrotnie czytałem w Internecie, jak to ludzie się skarżą na meble z Ikei, a to że zły montaż, a to elementów za mało. Kurwa, ci ludzie chyba nigdy nie mieli klocków Lego do dyspozycji. To są naprawdę takie proste rzeczy, że wystarczy popatrzeć, przeanalizować i poskładać. 

Michał: Czasami nawet za dużo elementów dają w paczce. Ja na przykład miałem takie plastiki zabezpieczające do wkręcenia śrubek łączących metal z ożebrowaniem pod materac, co w sumie było kompletnie niepotrzebne, bo ożebrowanie się łamie pod tym, a jakbyś robił jakieś bardziej fizyczne rzeczy w tym łóżku, to skrzypiący hałas pobudzi sąsiadów (śmiech).

Toma: Najgorzej jak się w pewnym momencie wkurwisz, że jakaś rzecz jest za długa i trzeba ją spiłować, a potem pukasz się w czoło i mówisz „aha, to miało być z drugiej strony!”. Ja w ten sposób zepsułem sobie szufladę w łóżku. Skróciłem dyktę, która nie trzyma się w całości pod tą szufladą. Do tego zawsze zostaje pełno śrubek i gwoździ. Może do tego trzeba mieć umysł techniczny? Kto wie.

Zett: Wyście są agenty. Mi nigdy nic nie zostaje. Konfirmaty są drogie, więc zawsze dają wyliczoną dokładnie ilość. Czasami zostają kołeczki do łączenia, ale to chyba jak ktoś nieparzyście wsypie do worka. Kleju nigdy nie styknie.

Toma: A mi za to cztery konfirmaty zostały po składaniu łóżka!

Michał: Dobrze, że jesteś szczupły (smiech).

Toma: No a łóżko testowane od roku i nawet ciąża z tego wyszła (śmiech).

Zett: Ale będzie z tego świetny materiał na wywiad!

 

Właśnie o to chodzi! Ile można pytać muzyków o te same wyświechtane frazesy. Dziennikarstwu muzycznemu potrzeba nowego podejścia! Powiem Wam szczerze, że ostatnio załapałem jakiegoś doła, jeśli chodzi o kwestie muzyczne. Robię sobie przerwę od recenzowania albumów, ale za jakiś czas wrócę do tego z przytupem. Czasami zwyczajnie zdajesz sobie sprawę, że tego wszystkiego jest za dużo i trzeba zrobić chwilę przerwy, wyjść na piwo, cieszyć się świeżym powietrzem.

Zett: Właśnie o tym też rozmawialiśmy po drodze tutaj, że każdego prędzej czy później łapie zmęczenie.

Michał: Tak, tak. Opowiadałem chłopakom, że często słucham Antyradia, gdzie przerzuca się tyle różnych kawałków, że czasami czujesz, że masz do czynienia z jakimiś zapychaczami, ocierającymi się o typowy pop. O, dziewczyna miała fajny tyłek, a że śpiewa o szczurach, to inna bajka.

Toma: W ogóle ta stacja ocieka autotunem. Jak gdyby panowała zasada, że jeśli nie ma rzucającego się w uszy autotune, to nie piosenka nie może polecieć w Antyradiu.

Zett: Ja ostatnio łapię się na tym, że jeśli chodzi o słuchanie muzyki, to odwracam się kompletnie od tej strony metalowej. Teraz moja ulubiona kapela to Lynyrd Skynyrd, ale głównie jej nowsze albumy, Gods & Guns i Last of a Dyin’ Breed, ale też pojedyncze dokonania ze starszych nagrań. Dokładnie historii nie znam, ale wiem, że zespół miał jakieś problemy z wokalistą…

 

Ronnie Van Zant, wokalista i założyciel kapeli, a także jeden z gitarzystów zespołu i jego siostra, która udzielała się w chórkach, zginęli tragicznie w katastrofie lotniczej w 1977 roku. Fakt, ortodoksyjni fani odcięli się od wszelkich prób reaktywacji zespołu po śmierci frontmana. Aczkolwiek grupa faktycznie wciąż daje radę, szczególnie na żywo.

Michał: Ja często powtarzam, że brzmienie studyjne i koncertowe to dwie odrębne rzeczy. Czasami grając na żywca, jako perkman, nie używasz tego metronomu, a jakoś wszystko samo płynie. Przeciętny słuchacz nie odczuje różnicy, choć dla wprawnego ucha takie granie będzie brzmieć nierówno. Ale liczy się to, co na płycie, czyli konkretny, wpasowany bit.

Zett: Powiem Wam, że jak myśmy zaczynali, miałem wtedy piętnaście lat, pierwsze przygody z gitarą i tak dalej, to szkolił nas ojciec od kumpla. Gość był wychowany na polskim rocku i wpajał nam zasadę, że dobry zespół to taki, który na żywo zagra lepiej niż na płycie. Utkwiło mi to w głowie i wciąż oceniam zespoły przez pryzmat ich dokonań live, a w szczególności przez te koncerty, które wydają na płytach. Jeśli kapela wydaje DVD z koncertu, który jest kiepski i miałki, to dla mnie jest straszna lipa, a niestety dużo jest takich artystów.

Toma: A jeszcze te DVD teraz są strasznie przeprodukowane. Jedna rzecz, że dawni giganci się starzeją, a z drugiej strony wizualnie to nie wygląda jak koncert, tylko jakiś klip koncertowy i, kurwa, wszystko brzmi jak w studio. Może za wyjątkiem tego, że są dwa ślady gitar, a nie dziesięć.

 

Podstawowe pytanie, gdzie w takich koncertówkach jest publiczność?

Michał: Taa, koncert zaczyna się od publiczności, potem dup, dup, muzyka gra, a na koniec znów tłum coś skanduje.

Zett: Ale na przykład Fear of the Dark Maidenów nie wyobrażam sobie bez wycia publiczności. Z resztą ta kapela trzyma klasę do dziś. Bruce Dickinson pomimo swojego wieku dalej skacze i lata, a ich koncerty to fajne show. Natomiast Metallica? Oglądałem ich bodaj zeszłoroczny koncert z Austrii, było zimno i pochmurno, a to wszystko wyglądało jakby zespół grał próbę przed publiką. Ktoś nawet na Youtubie porównał najbardziej kultową wersję Master of Puppets z Seattle z tym wykonaniem. No przecież oni wyglądali jak parodia samych siebie. Podwójna stopa Larsa, która idzie swoim życiem. Jasne, grają przecież tyle lat, dla nich to jest praca. My też nie zawsze w pracy jesteśmy na najwyższych obrotach. Ale tam było dosłownie widać zmęczenie materiału i zniechęcenie.

 

Ale Mateusz, mówisz o latach – w marcu byłem na Anthrax w Warszawie. Zespół ma przecież podobny bagaż doświadczenia do Mety, a jednak – jak dla mnie – był to jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłem. Pełen profesjonalizm, świetna energia i entuzjazm. Chłopaki udowodnili, że wiek to tylko liczba. Goście się nie starzeją, dalej mają wszystko w dupie i robią swoją robotę. Popatrzcie na to, że jest tam czterech starych wyg, którzy tworzyli legendarne albumy Anthrax, a na gitarze prowadzącej śmiga teraz facet młodszy od reszty składu, który jest kompletnie oderwany od pozostałych. Ale to jest marka, oni już nie muszą nikomu nic udowadniać. A Slayer? Slayer wydaje nową płytę i wciąż brzmi jak Slayer sprzed trzydziestu lat, choć z oryginalnego składu w szeregach grupy pozostał tylko Tom Araya i Kerry King.

Zett: A słyszeliście o planowanej reaktywacji Pantery z Zakkiem Wyldem na gitarze? Vinnie Paul się podobno wypiął na ten pomysł. W sumie nie wiem, czy to nie był dobry ruch. Problem z kapelami takimi, jak nasza, jest następujący: kiedyś zespoły, oprócz muzyki, którą grały, miały wokół siebie całą legendę i pewien styl życia. To nie była tylko Pantera na koncercie, ale także poza nim. Muzycy niszczyli sobie zdrowie i życie, budując własną legendę. A my co? Gramy jakąś tam odmianę metalu, ale potem przychodzimy do domu, mamy swoje obowiązku, pracę, rodziny. Tu nie ma czasu, żeby walić cugi narkotykowe przez dwa miesiące, rozwalać knajpy i tak dalej. Jak byśmy rozwalili jakąś knajpę…

 

To byście się nie wypłacili do końca życia?

Zett: No, dokładnie. A tam wiesz, Gunsi, pierwsza trasa i od razu zasłynęli tym, że wszystkie hotele doprowadzili do stanu surowego. A Acidzi? Robili to samo. Taki burdel robili na trasach, że jak przyszło do rozliczenia i dostali po dwa koła na rękę, to Titus się pyta menadżerki: „A gdzie, kurwa, reszta?”. Reszta poszła na koszty związane z demolką. A przecież utrzymywali się z muzyki.

Toma: No co Ty? To chyba niemożliwe.

Zett: Serio! Widziałem jakiś obszerny wywiad z Titusem, w którym mówił, że od któregoś koncertu w Spodku był taki hajp na Acid Drinkers, że zaczęli na siebie zarabiać. Ale nie wierzę, że ktoś im nie pomagał finansowo, jeśli i tak to wszystko, co zarobili, to potem przepili i przehulali.

 

Zatem pytanie do Was brzmi następująco: jak dziś, w XXI wieku, wygląda wizerunek muzyka heavy metalowego? Jak to widzicie? Czy współczesny rock’n’rollowiec rozwala hotele, a może jest grzeczny jak baranek? Robi cugi narkotykowe, czy pije colę na rynku?

Michał: Jeśli są i tacy, i tacy, to pytanie kto jest w tym prawdziwy!

Zett: Moim zdaniem wynika to z tego, że wszystko trzeba robić po swojemu. Jeśli ktoś ma tendencję do tego typu zabaw, to proszę bardzo. Ja tak nie mam. Nie czuję tego. Nie ma sensu robić czegoś wbrew sobie, bo jeśli tego czegoś nie czujesz, jest to nieszczere i prędzej czy później i tak wypłynie.

Michał: Ja mam tak: lubię muzykę, którą gram, lubię ten styl, ale nie ubieram się na czarno. Czuję się dobrze w swojej skórze, a w muzyce, która gram, czuję się jeszcze lepiej.

Toma: Kiedyś bodajże Glaca ze Sweet Noise powiedział, że on się przerzucił na współpracę z raperami, bo oni byli dla niego w danej chwili prawdziwsi i bardziej zbuntowani niż rock’n’rollowcy. Metalowcy mieli według niego swoich klasyków, była to osobna szkoła, w której brakowało spontaniczności i buntu.

A Wy się buntujecie?

Zett: Raczej wyrażamy jakieś swoje zdanie, ale to nie jest jakaś tam forma walki o wolność.

Toma: Ale jest to pewien wkurw na zasadzie, że coś Cię dręczy psychicznie, jakaś sytuacja życiowa, sprawy korporacyjne. Brutalnie granie jak dla mnie jest po to, żeby tego wkurwa z siebie wyrzucić. A już jakie to są problemy, to nie jest istotne.

Zett: Vogg (Decapitated – przyp. W.F.) powiedział kiedyś, że jest wkurwiony, bo nie ma z nim jego brata, a fajnie byłoby pogadać. No ale chuj, jestem wkurwiony, idę grać.

Toma: Chyba zawsze muzyce musi towarzyszyć jakiś wkurw. No chyba, że pójdziemy w gatunku typowo progresywne i techniczne. Tam chyba chodzi o muzyczną masturbację. Lubię takie motywy, kiedy melodia potrafi być poruszająca i wciągająca, a nawet bezczelna. Być może dlatego wnoszę tyle metalu i mroku do Bad Impression, co niekoniecznie jest lubiane przez resztę kapeli.

Zett: Nie wiem, ja tam wkurwu nie czuję, a myślę, że swoją działkę na basie robię dobrze, wpasowuję się w całość i odnajduję się w zespole. Choć nie jestem motywowany chęcią buntu. Ewentualnie staram się przytaczać takie elementy w tekstach. Ogólnie nasza kapela to pewien zbiór kompromisów, bo każdy z nas jest z innej parafii.

 

Możesz rozwinąć ten temat?

Zett: Jak zakładaliśmy Bad Impression z Tomkiem, to on siedział bardziej w tych cięższych klimatach, ja natomiast w melodyjnych kapelach, takich jak Iron Maiden, Nightwish. On jarał się thrash, a ja power metalem, więc chcieliśmy do połączyć i pociągnąć w jednym kierunku.

Toma: Kreator to łączy!

Zett: Być może, choć nie był naszym wyznacznikiem twórczości. Michał doszedł do nas w późniejszym okresie, gdy część materiału była już gotowa, więc nie miał tyle możliwości, by zamieszać po swojemu. Michał wywodzi się z kapel bardziej jazzowych i progresywnych. Dorzuca swoje pięć groszy, a Ty zastanów się, co z takiej mieszanki wychodzi!

Michał: Tak, swego czasu grałem w paru takich grupach, głównie w MGM. Taka progresywna i jazzowa kapela, opierająca się o perkę, klawisze i bas. Szkoda, że się rozpadła, bo był ogromny potencjał w tym zespole. Wszystko rozpadło się przez problemy osobowe, ktoś coś przeciągał i całość się położyła.

 

Ale pewnie się zgodzicie, że w życiu trzeba iść dalej i palić za sobą mosty. Również te muzyczne. Nigdy nie wiadomo przecież, co przyniesie przyszłość, prawda?

Zett: Wiesz, kiedy zakładaliśmy Bad Impression, to początkowo wydawało nam się, że sytuacja jest kompletnie irracjonalna. Razem z Tomą byliśmy jeszcze na studiach, ja w Piekarach, on w Gliwicach. Z funduszami było kiepsko, żeby tak sobie pykać raz tu, raz tu. Nie było ludzi, ani miejsca do grania, a kapelę założyliśmy ot tak, dzięki komunikacji przez Internet.

Toma: I zrobiliśmy pierwszy numer w Guitar Pro. Trafił na płytę jako ostatni – Monster. Ale było też tak, że tylko personalnie byliśmy dogadani, ale muzycznie wszystko było jedną wielką niewiadomą.

Zett: Numer stworzyliśmy bardzo szybko, nagraliśmy go u mnie na kompie. Byliśmy wtedy wkurzeni na ludzi, szczególnie na tych, z którymi gdzieś tam kiedyś graliśmy, a nic z tego grania nie wychodziło, bo tamci podchodzili do wszystkiego chaotycznie, bez większej organizacji, planu i spójności. Niby kawałki spoko, ale każdy muzyk z innej parafii, a takie rzeczy po prostu się nie kleją. Bywali i tacy, którzy traktowali próby jako możliwość popicia piwka, co kompletnie rujnowało grę.

Toma: Nie chodzi o to, że piwo zaraz niszczy wszystkie próby, ale chyba nie o to w tym przede wszystkim chodzi, tym bardziej przy takich odległościach do pokonania. Dlatego w Bad Impression piwa na próbie nie uświadczysz.

Michał: Przyznam, że wypiłem tylko jednego Reddsa na próbie z chłopakami, a tak to nie czuję nawet chęci na piwo, bo zwyczajnie nie ma na to czasu. Jak się spotykamy, to za każdym razem gramy. Jeśli w planach jest koncert to szlifujemy seta, a w innym wypadku pracujemy nad materiałem. Mamy dwie godziny do zagospodarowania i musimy ten czas dobrze wykorzystać. Oczywiście nikt nikomu niczego nie odmawia i nie zabrania, ale są jednak priorytety.

Zett: Każde nasze spotkanie powoduje, że musimy napinać i naginać swoje grafiki, przestawiać nieraz rzeczy związane z pracą czy rodziną. Ja teraz gram próby kosztem snu, żeby móc się ze wszystkim wyrobić. Ale coś – kosztem czegoś. Bez tego się nie da.

 

A doba ma tylko 24 godziny, które nieraz ciężko nam dobrze zagospodarować, żeby wyrobić się ze wszystkimi obowiązkami, a jeszcze znaleźć odrobinę czasu na przyjemności.

Zett: Do tego dochodzą jeszcze koszty związane z inwestycją w granie. Wynajęta sala do prób, dojazdy na koncerty, często też uczestnictwo w nich – to wszystko mocno wali nas po kieszeni.

Toma: A rzucisz granie, to co ci zostanie? Życie cię niesie, robota, rodzina.

Co to za życie bez muzyki, nie?

Zett: Powiem ci, że miałem takie momenty, kiedy zastanawiałem się, żeby zrezygnować z grania, chociażby z racji tego, że przerastała mnie ilość obowiązków domowych, jakieś tam problemy w pracy, czy z finansami. Nadal żałuję, że nie mogę znaleźć tyle czasu dla zespołu, ile bym chciał, przez co mam wrażenie, że robię to na pół gwizdka. Mam na szczęście fajnych kolegów i to mnie jakoś pcha dalej.

Toma: Było nawet takie gadanie, że już nie ma dla kogo grać, a rynek jest ciężki i nie da się znaleźć odbiorców dla naszego gatunku. Coś tam, że nikt nie chodzi na koncerty i tak dalej. Pojechałem sobie ostatnio na Clutch do Katowic. Kurwa, środek tygodnia, osiem dych za bilet, a Mega Club wypełniony po brzegi. Byłem pod wrażeniem, że jest tylu fanów. Trudno opisać to, co się tam działo. Drugi raz w życiu widziałem taki rozpiździel w klubie. Wszyscy się bawili. Żeby na naszym koncercie była taka akcja, to jest nam potrzebny ktoś z kontaktami, ktoś, kto jest w stanie pozałatwiać dużo spraw. Bez dobrego managementu na tym etapie nie da się dalej ruszyć.

Pozostaje zatem szukać odpowiedniej osoby. No chyba, że już udało się Wam znaleźć najlepszego managera na Śląsku?

Zett: Na dwoje babka wróżyła. Nie da się znaleźć osoby, która taki kawał roboty będzie robić za friko, a jeśli chodzi o opłacanie managera, to nie ma w zespole jeszcze takiego potencjału finansowego, żeby zatrudniać chłopa na pełen etat. Bo co, dasz komuś stówę na miesiąc? Nikt się za takie grosze nie będzie zarzynał, żeby łapać zespołowi koncerty. Ale przynajmniej mamy dobry kontakt z chłopakiem od realizacji dźwięku, kroi się dłuższa współpraca, więc można powiedzieć, że crew zespołu powiększyliśmy o jednego członka.

Toma: Póki co, to ja się szkolę w managemencie, więc zawsze coś da się załatwić.

Zett: Toma jest mistrzem naginania czasoprzestrzeni. Nie wiem, jak on to robi, że godzi wszystkie obowiązki i jeszcze znajduje czas wolny.

Toma: W domu mi się za to obrywa, tym bardziej od kiedy dziecko w drodze, ale coś trzeba poświęcić.

Panowie, wracając do tego, co mówiliście o wkurwieniu. Powiedzcie, co Was najbardziej obecnie wkurwia? Tylko proszę, bez politykowania mi tutaj.

Michał: Wiele rzeczy mnie wkurza, nie umiem wytypować jednego elementu. No, może podejście całego tego światka muzycznego, droga, jaką obrała współczesna muzyka. Swoiste upopowanie wszystkiego. Ja na przykład słucham Antyradia dla programów i ludzi, którzy tam występują, a nie dla muzyki. Bardziej interesuje mnie, co mają do powiedzenia, niż ten cały rock, który gra ta stacja. Dla mnie to jest typowy pop, co prezentuje Antyradio. Jak już starzy wyjadacze, typu Stonesi, czy Purple, wydają nowy materiał, to gdzieś to jest puszczone płazem. Albo weźmy dla kontrastu Arka Jakubika i jego Doktora Misio, a konkretnie ich nowy album. Słuchałem singla, numer nawet spoko, ale to, co Antyradio zrobiło z promocją tego albumu, to kompletna przesada. 90% sił zostało rzucone w promowanie tego krążka, bo to Jakubik, bo coś tam Opole i tak dalej.

Zett: Właśnie, my też zrezygnowaliśmy z gry na festiwalu w Opolu! (śmiech). Toma, a co ciebie wkurwia?

Toma: Takie stare tematy, jak się w rocku i metalu nie mówi o religiach i szatanach, to się mówi o nacisku społecznym, albo pewnym schemacie życia, z którego człowiek chce się wyrwać. W ogóle te schematy są przerażające. Przykład na czasie. Mam dziecko w drodze, więc społeczeństwo wymaga ode mnie, żebym rzucił wszystko i zapierdalał na pięć etatów, darował sobie wszystkie pasje, a stał się odpowiedzialnym i przykładnym ojcem. Widzę, że pod wieloma względami jestem z tego powodu oceniany. Gdy dowiedziałem się, że mam dziecko w drodze, tak się złożyło, że dwa miesiące później rzuciłem pracę, nie mając żadnej innej alternatywy. Stwierdziłem, że sobie coś szybko znajdę. W pewnych kręgach musiałem uważać z tą wiadomością, bo niektórych mogło to szokować. Ale w miesiąc ogarnąłem sobie zajebistą pracę, która daje mi więcej swobody i czasu na granie. Da się? Da się. Zatem wkurwia mnie właśnie ocena społeczna człowieka, pewne konwenanse i stereotypy bez poznania sytuacji człowieka.

Michał: Z tymi konwenansami przypomina mi się pewna sprawa sprzed wielu lat, jak jeszcze chodziłem do szkoły, byłem bardziej wierzący i latałem do kościoła. Był sobie taki wikary, który zorganizował ekipę do grania muzyki. Przychodzili młodzi ludzie na mszę, a potem zostawali i grali sobie na instrumentach. Była to specjalna forma mszy dla młodzieży. Fajnie to było zrobione. Była perkusja, ktoś tam śpiewał, ogólnie taki rock religijny, ale całkiem dobrze się tego słuchało. Najważniejsze, że była chęć. Aż tu nagle przyszła babcia na mszę, bo akurat jej ta godzina pasowała. Baba pobiła wikarego parasolką, bo rzekomo wprowadzał do kościoła szatana!

To się nazywa podejście do bycia trve w kościele! Babcie są przedstawicielkami trve oldschool catholicism!

Michał: No dokładnie (śmiech). Tak było. Wikary potem tłumaczył kobiecie, że to nic złego, ale ona wiedziała lepiej.

Toma: Dla mnie właśnie wartością jest zrobienie czegoś inaczej, niż to jest zaplanowane, pójście pod prąd.

Zett: Mnie natomiast wkurwiają dwie rzeczy: pierwsza rzecz to polityka – głęboko siedzę w tych tematach, co wywołuje u mnie skrajne emocje. Drugą rzeczą jest wewnętrzne podejście człowieka, mówię tu o naturze psychologicznej. Spotkałem się w życiu z ludźmi, którzy kompletnie nie mają kontroli nad tym, co się dzieje w ich głowie. Ludzie tacy chcą coś zrobić, ale są kompletnie sparaliżowani i nie mogą podjąć żadnych działań w celu poprawy swojego bytu. Z jednej strony widzisz lepszą drogę, ale nie możesz na nią przeskoczyć. Nawet zmarły niedawno Chris Cornell borykał się z podobnymi problemami. Niby miał wszystko, a z drugiej strony nie miał nic.

Podobnie było trzy lata temu, gdy nagle świat obiegła informacja o samobójstwie Robina Williamsa. Wtedy też wszyscy się dziwili, jak taki wesoły i zabawny człowiek mógł dopuścić się takiej okropnej rzeczy. Później na jaw wyszło, że ten genialny komik od lat miał problemy z depresją. Być może w świecie, w którym skierowane są na ciebie setki tysięcy par oczu, chodzi o to, by robić dobrą minę do złej gry?

Zett: Chyba właśnie Williams powiedział, że najbardziej uśmiechnięci są ci, co są najsmutniejsi w środku. Coś w tym chyba jest. Jim Carrey napisał nawet książkę o wychodzeniu z depresji i też się skarżył na to, że ludzie myślą: skoro jesteś komikiem, to jesteś wiecznie wesoły, ciągle robisz sobie żarty, a wcale tak nie musi być. Gość miał jakieś tam problemy rodzinne, nie szło mu z karierą aktorską w pewnym momencie.

Z pewnością większość znanych osób ma problemy z presją społeczeństwa.

Zett: Coś podobnego spotkało przecież Phila Anselmo z Pantery. Przecież w najlepszych czasach zespołu facet miał tak ugruntowaną pozycję i wizerunek sceniczny, że gdyby przestał ćpać i robić rozpierdol na scenie, to część fanów uznałaby, że się sprzeniewierzył i nie jest trve.

Toma: A to zostało mu do dzisiaj, przecież nadal rozwala sobie głowę mikrofonem, a niektóre jego wypowiedzi są co najmniej kontrowersyjne.

(W tym momencie nastąpiła krótka przerwa na uzupełnienie kufli piwem, po czym Zett ni z gruchy, ni z pietruchy wystrzelił z monologiem na temat swojej orientacji… politycznej, ofkors)

Zett: Widzisz, od jakiegoś czasu mam potrzebę zaangażowania się społecznie w jakąś działalność. Obserwuję bacznie poczynania polityków, nie tylko na szczeblu państwowym, ale także lokalnym i zastanawiam się nad pewną formą działalności, być może dziennikarskiej. Ja i Toma mamy kompletnie różne poglądy na politykę. On jest bardziej centrowy, ja z kolei stoję z prawej strony.

Michał: A ja chodzę na wybory tylko dla świętego spokoju. Na pewno to, co się dzieje teraz w kraju mi kompletnie nie odpowiada.

Zett: Nie wchodząc w szczegóły, uważam, że osoby, które mówią, że nie interesują się polityką, nie śledzą tego, a wręcz odtrącają, cechują się moim zdaniem największą możliwą ignorancją. W moim odczuciu politycy mogą przekreślić moje, twoje, nasze życie jednym podpisem. Choćby ostatnia ustawa, że apteka może być tylko własnością aptekarza. Jeden podpis. Wyobraź sobie, że rodzice od lat prowadzą ten biznes, ty jako młody człowiek kształcisz się na księgowego, masz przejąć rodzinny interes, życie układasz sobie tylko pod ten model, a po jednym podpisie tracisz swoje życie, bo nie jesteś aptekarzem z zawodu. Ktoś kiedyś może wpaść na pomysł delegalizacji muzyki metalowej w Polsce, uznać ją za niszczącą społecznie, i co?

Toma: No, obecnie są takie nastroje, może nie bezpośrednio, ale jednak jakoś to czuć. Myślę, że jak są wybory, czy referendum, to każdy powinien wykonać pewne minimum, chociaż przestudiować tematy, poczytać coś o kandydatach i pomysłach, nawet jeśli nie ma zbyt wiele czasu wolnego. Dopiero potem można podejmować mądrą decyzję. Na każdą kwestię trzeba spojrzeć z kilku stron, posłuchać opinii, a dopiero wtedy można zacząć wyrabiać jakieś własne zdanie.

Zett: Jasne, ważny do tego jest jeszcze kontekst historyczny. Przytoczę pewną sytuację z moich studiów. Były sobie dwie studentki typu bardzo ambitnego, które zapragnęły opracować i wprowadzić w życie własny model kształcenia. Zabrały się do tego, działały prężnie, po czym dostały za recenzenta człowieka, który wykładał na pedagogice jeszcze zanim stało się to modne. Gość powinien już dawno być na emeryturze, miał problemy ze wzrokiem, a mimo to nadal się kształcił i wykładał na uczelni. Facet powiedział im, że są za cienkie w uszach, bo nie odniosły się do kontekstu historycznego, a wszystko to, co im wydawało się innowacyjne, zostało już przez kogoś opisane w roku tysiąc osiemset którymś. Mówię o tym, bo trzeba patrzeć wstecz, by móc coś robić obecnie. Są pewne schematy, które próbowano w jakichś krajach wdrożyć w życie, ale się nie udało, więc dlaczego teraz popełniać te same błędy? Czasu jest mało, żeby wszystko dokładnie analizować. W momencie, gdy studiujesz jedną kwestię, pojawia się kilkanaście kolejnych do sprawdzenia, takie już mamy czasy. Ma miejsce zamach, a my w ciągu godziny już wszystko wiemy, podczas gdy sami zainteresowani jeszcze nawet nie wiedzą co się stało. Informacje szybko się rozchodzą i trudno jest się w tym wszystkim połapać, by być na bieżąco. Do tego media bombardują cię od razu hipotezami, spekulacjami.

Nawet nie wiecie, jak mnie to osobiście drażni. Jechałem dzisiaj autem z moją narzeczoną. Zazwyczaj słuchamy jakichś płytek, ale czasami nie chce się już enty raz słuchać tego samego, więc przełączamy się na radio. Niestety wybiła pełna godzina i na wszystkich stacjach zaczęli trąbić o najnowszych wiadomościach, a w nich same przykre rzeczy. Wspominaliście o Antyradiu i popowatej muzyce, którą tam serwują. Chodzi mi od dłuższego czasu po głowie temat felietonu do napisania, który brzmiałby przewrotnie Dr. Strangelove, lub jak przestałem słuchać Antyradia i pokochałem Radio Čas Rock. Bardzo dobra czeska stacja, którą na Górnym Śląsku można złapać na frekwencji 89,5. U nich w wiadomościach nie słyszy się o tragediach, polityce, etc. Mówią raczej o sprawach lokalnych, społecznych i kulturalnych, podają też ciekawostki ze świata rocka i metalu. Koniec końców, czeskie wiadomości niosą za sobą więcej pozytywnej energii. Polskie wiadomości? Zaczynają się od politykowania, potem tematy śmierci i wypadków, a na koniec może o jakimś nieznaczącym wiele sukcesie kogoś tam. Męczą mnie newsy o matkach kiszących dzieci w beczkach po ogórkach. Pytanie zatem do Was – czy chcemy jeszcze słuchać takich tematów? Czy to nadal żere?

Zett: Jeśli są ludzie, którzy tego słuchają i się nie czepiają, to chyba tak. Jest ogromny rozstrzał pomiędzy osobami do 30 roku życia i starszymi, tak mi się wydaje. Urodziłem się w 1990 roku, więc PRL-u nie miałem jak zakosztować. Nawet ci, którzy się urodzili pięć lat wcześniej, co oni tam pamiętają z tego okresu? Przebłyski raptem. Większość społeczeństwa jednak żyła w tamtych realiach i to wciąż ich jakoś dotyka. Chyba właśnie starsza część Polaków jest targetem w tych wszystkich wiadomościach, politycznych walkach i tak dalej. Wszystkie te programy typu Trudne Sprawy, to przecież jest tworzone dla ludzi starszego pokolenia. Raczej nie jest to atrakcyjne dla młodych. Gdyby się to jednak nie sprzedawało, to by zeszło z anteny.

Toma: Za przeproszeniem, kury domowe się tym ekscytują. Z tego co wiem, seriale paradokumentalne są popularne w różnych częściach Europy, na pewno we Włoszech.

Dopóki coś się sprzedaje, będzie to produkowane. Chyba podobnie jest z muzyką, tu przecież od lat niezmiennie w kraju króluje disco polo. Najlepiej sprzedająca się gazeta codzienna w Polsce? Fakt. Tyle szokujących artykułów wyssanych z palca i gołe cycki na ostatniej stronie za niecałe 2 złote. Czy tędy droga do sukcesu i nabijania sprzedaży?

Michał: Jako inżynier zawsze powtarzam, że jeżeli coś ma działać dobrze, to musi być idiotoodporne. Musi to być coś takiego, co każdy będzie w stanie obsłużyć. Jeśli przychodzi do mnie facet i proponuje specjalistyczne pomiary 3D, to mówię mu: „panie, trzy osoby w tej firmie, łącznie ze mną, zajmują się tym cholerstwem, a to ma być dostępne dla każdego!”.

Zett: Nie umniejszając nikomu, prości ludzie po prostu nie znają się na wszystkim, nie mają takiej świadomości, więc po co im utrudniać życie i kazać uczyć się nowych schematów? Kiedyś ktoś po maturze już był kimś, a dziś to nie wystarczy, trzeba mieć o wiele większe obycie z nowinkami technicznymi, żeby obsłużyć chociażby Excela.

Żyjemy przecież w czasach, w których, nie obrażając nikogo, każdy debil może zostać magistrem, co jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się zarezerwowane dla intelektualnej elity. Czy wykształcenie świadczy jeszcze o czymkolwiek? A może nasze społeczeństwo zwyczajnie głupieje i nie wymaga dostępu do kultury wyższej?

Zett: Przypomina mi się najgłupszy spot wyborczy, jaki w życiu widziałem, nadawany przy okazji wyborów do europarlamentu. Jakiś koleś idzie przez miasto, a tam wisi plakat. Zrywa ten plakat, a tam Michał Boni siedzi w krzakach i na to patrzy, po czym wychodzi i pojawia się slogan wyborczy: „nie mów nie Boniemu, bo nie”. Kurwa, Parlament Europejski, poważni ludzie, poważne sprawy, a taki debilny spot. Do kogo to było skierowane? Z drugiej strony spot Konrada Berkowicza był bardzo merytoryczny. Pokazywał dokładnie, co nie powstało za środki unijne, choć miało gdzieś zostać zbudowane.

A co z naszą polską mentalnością? Jak statystyczny Kowalski patrzy na życie?

Zett: Często liczą się pieniądze. Jak uczyłem się w Kolegium Nauczycielskim, to pracowałem trochę przy domach dziecka. Dzieciaki, które wchodzą w dorosłość i opuszczają bidula, to dostają odprawę i mieszkanie. Nagle się znajdują rodzice tych dzieci, którzy chcą odnawiać kontakty, bo dla nich dostać kilka tysięcy złotych to jakiś cud. Nigdy w życiu często takich pieniędzy na oczy nie widzieli. Co oni sobie myślą, że będą żyli do końca życia za parę kawałków? Ale taka mentalność jest realna, takie historie mają miejsce. Tacy ludzie też głosują. Powiedz takiemu, że jak na ciebie zagłosuje, to dostanie 500 złotych. No i masz babo placek.

Michał: Jak jeszcze dadzą 500 zeta na emeryta, to może i moja babka pójdzie zagłosować (śmiech).

Ale bawią się teraz politycy w Robin Hoodów. Morawiecki proponował kiedyś, żeby dosrać mega podatkiem najbogatszym przedsiębiorcom, co przecież kompletnie zabiłoby gospodarkę w Polsce. Moim zdaniem Polacy za bardzo wzięli sobie do serca hasło carpe diem. Wszyscy chcą mieć co zjeść i wypić dzisiaj, jutro, a nie myślą o tym, co będzie za pięć czy dziesięć lat. Z jednej strony fajnie żyć chwilą, ale trzeba przecież mieć jakieś zabezpieczenie na przyszłość.

Zett: Myślę, że takie życie pojawiło się dlatego, że wiele funkcji zostało przejętych przez państwo. Już tłumaczę. Pracując w przedszkolu, widzę, jak przychodzą dzieci kompletnie niewychowane, bo rodzice wychodzą z założenia, że od wychowania jest przedszkole i szkoła. Jest ogromny odsetek tych, którzy myślą podobnie. Niejednokrotnie ludzie wykształceni afiszują się z takimi poglądami. Wiesz, trzyletnie dziecko jest już często samoobsługowe, potrafi wiele rzeczy wykonać samodzielnie. A wykształceni rodzice przynoszą ci dziecko w pampersie, które nie potrafi werbalnie manifestować swoich potrzeb! Ryczy, zna trzy słowa, a rodzice nie mają świadomości, że ten etap edukacji należy do nich. Cóż, decyzje podejmowane dzisiaj przez rodziców będą miały swoje skutki za kilkadziesiąt lat.

Świadome decyzje. Trzy razy pracowałem w komisjach wyborczych i powiem Wam coś o świadomych decyzjach. Ludzie, którzy przychodzili na wybory zawsze głosowali na partię, którą kojarzyli z telewizji. Dlatego zawsze z list wyborczych wychodzili kandydaci z pierwszych miejsc, bo wyborcy nie zapoznawali się z postulatami innych z listy. W Polsce nie wybiera się osób, tylko partie polityczne, a wybór ten najczęściej dokonuje się pomiędzy dwoma opcjami spośród szeregu innych, niejednokrotnie ciekawszych. Rzucisz starszym ludziom hasło obniżenia wieku emerytalnego i już inne postulaty nie interesują. Wielodzietnym rodzinom obiecasz pieniądze, wygrasz wybory, a potem jesteś świadkiem sztucznie kreowanego wyżu demograficznego. Absurd goni absurd, ale tych wyborów dokonujemy sami. Świadomie? Niekoniecznie. Gdzie w tym wszystkim odpowiedzialność?

Toma: Najłatwiej przekupić polski naród łatwym i szybkim pieniądzem. Gdzie są wartości? Naprzeciw nich stoi ekonomia i pieniądz. Naród, który wierzy w jakieś wartości nie powinien dawać się przekupywać.

Zett: Jeśli bierzesz udział w wypadku, a ktoś pijany chce ci dać pięć tysięcy, żeby nie dzwonić po policję, to od ciebie zależy, jakie masz wartości i czym się chcesz w życiu kierować. Możesz mieć kasę, albo pomyśleć, że przecież pijany kierowca może zabić człowieka. Od twojego kręgosłupa moralnego zależy co zrobisz. A potem nikłe wartości ludzie chcą sobie zrekompensować głupkowatymi tłumaczeniami. Jest wielu kasiastych ludzi, którzy załatwiają rzeczy w ten sposób. Ale dzisiaj każdego można namierzyć przez Internet.

Michał: Byłem na takim wykładzie, gdzie gość kazał stworzyć konto w Windowsie, a potem zaprosił dziewczynę, która była zielona z komputerów. Kazał jej włamać się na ten komputer, co miało zająć przeciętnemu użytkownikowi sześć minut. Pokierował ją przez cały proces. Stworzyła dzięki temu swoje konto, które z pominięciem oryginalnego konta miało dostęp do całej zawartości dysku twardego. Wszystko dzięki kilku prostym trikom. Tak samo gość mówił, że warto zakleić korektorem trzy numerki kontrolne z tylu każdej karty debetowej i kredytowej, bo hakerzy często skanują karty dzięki technologii PayWave. Złodzieje nie wykradają dużych sum, ale pobierają po kilka złotych miesięcznie. A użytkownik się nie zorientuje, bo pomyśli, że to jakaś opłata bankowa. Weź teraz tysiąc takich kont i ściągaj z każdego po pięć zeta miesięcznie. Albo akcja, gdzie kurierem za pobraniem wysyłali ludziom fejkowe zamówienia, a osoby odbierały, płaciły po trzy dyszki i podszywający się pod kuriera oszust znikał.

Żyjemy szybko i nie zastanawiamy się nad takimi rzeczami, więc pewnie łatwo nas oszukać. Czy nie za bardzo uzewnętrzniamy się też na co dzień w Internecie?

Zett: Osobiście przeraża mnie, jak ludzie szafują swoją prywatnością w sieci. Jest to jakaś chęć pokazania się, zaszpanowania, podbudowania własnego ego. To jest straszne, ile danych na swój temat udostępniają ludzie. Z tego nawet korzystają salony samochodowe, sprawdzając potencjalnych klientów w sieci. Dealerzy patrzą, czy koleś wygląda w ogóle na kogoś takiego, kto będzie w stanie kupić dane auto, czy przyszedł tylko pooglądać modele. Standardem jest, że pracodawcy sprawdzają swoich pracowników i kandydatów.

Żyjemy w zdigitalizowanym świecie i to nie ulega wątpliwości. Sprowadza się to też do muzyki. Coraz częściej pojawia się pytanie, po co w ogóle wydawać płyty, skoro praktycznie wszystko w dniu premiery można zgarnąć za darmo w sieci. Po co więc robić cokolwiek fizycznie, skoro można to mieć w postaci cyfrowej?

Michał: Wszystko spoko, dopóki zabawa z komputeryzacją opiera się tylko na jakichś poprawkach tego, co nagrywasz, a nie wchodzisz w głęboką edycję, czy nawet tworzenie muzyki na nowo. Możesz używać lepszej technologii i mieć coś na CD, co brzmi lepiej niż na starych kasetach. Korzystasz z tej technologii, bo jest to dostępne.

Toma: Ale wraca się też do tego starego, brudnego brzmienia. Robią to dobrze ci, którzy znają się na produkcji muzycznej. Wielu dinozaurów muzyki opowiada, że nagrywa bez metronomu, wszelkie nierówności i błędy zostawia na płycie. Nie chodzi o to, że coś jest nierówno zagrane, ale o to, żeby to brzmiało naturalnie.

Bardzo często się zdarza, że płyt się nie poprawia, albo gdy są grane na setę, to nie usuwa się błędów i niedociągnięć. Zdarzają się ponad godzinne materiały, podobno w pełni improwizowane, które potem trafiają na płytę i brzmią zaskakująco dobrze. Jak coś się nie uda, to po prostu się nie uda.

Zett: Wiesz, jak się siedzi w tym świecie gitarowym i ogląda improwizacje na necie, które tytułuje się improwizacjami, to przysięgam, że straciły one zupełnie element improwizacji. Człowiek niby przychodzi, włącza kamerkę i gra, ale nie widzisz tego, ile podejść było do danego numeru. Zadajesz sobie czasami pytanie, jak ktoś mógł zaimprowizować dane przejście, że idealnie pasuje do danego podkładu.

Michał: Myśmy z kapelą MGM mieli taki jedenastominutowy numer, w którym niby wszystko było improwizowane, ale byliśmy na tyle zgrani i dogadani, że wiedzieliśmy kto ma co w danym momencie grać, więc nigdy nie była to improwizacja na sto procent. Tak też to najczęściej wygląda.

Zett: Ale w jazzie jest inna gadka, bo tam masz pewne standardy, klasyczne motywy i przejścia.

Toma: Nawet dziwnie, gdy ktoś mówi, że płyta jazzowa została skomponowana. Tu chodzi raczej o zmienność gry, wchodzenie do studia i tworzenie czegoś, a nie planowanie i pisanie muzyki.

Co jest zatem ważniejsze w grze? Technika czy feeling?

Zett: Chyba nie ma już dziś wielu gitarzystów z feelingiem. Pisałem kiedyś artykuł o tym, jak kiedyś uczono się grania. Taki Hendrix brał starą, niefajną, może rozstrojoną gitarę i chciał się nauczyć piosenek. Siadał, brał winyla, grał zagrywkę, przewijał płytę i w kółko tłukł ten numer, aż nauczy się danej techniki ze słuchu. Nie było YouTube, nie można było znaleźć tutoriala, wszystko trzeba było robić na słuch. To świadczyło o klasie muzyka. Dzisiaj wszystko jest podane na tacy. Muzyka nowoczesna jest pokłosiem tego typu kształcenia gitarzystów, więc w pewnym sensie ta muzyka jest bardzo oklepana.

Toma: Nie zgodzę się. Uważam, że jest wielu muzyków ze świetnym czuciem gry, wychowanych w klasyczny sposób. Problem jest inny. Muzyki jest za dużo i trudno nam przebić się przez mainstream, by dotrzeć do tych rewelacyjnych graczy. Weź Huberta Więcka z Banisher i Daniela Keslera z Redemptor i Sceptic. Dwaj death metalowi gitarzyści, którzy są również świetnymi jazzmanami. Oni to w piękny sposób ze sobą mieszają.

Zett: Ale ilu jest obecnie gitarzystów mających rzeczywiście swój własny feeling?

Toma: Moim zdaniem mnóstwo, tylko ciężko się do nich dokopać, bo muzyki jest ogólnie za dużo.

Michał: Patrzcie na przykład na Me And Than Man, zespół, który rodzi się z pomieszania zupełnie innych spojrzeń na muzykę.

Toma: To jest właśnie powrót do pierwotnej szkoły grania!

Zett: Jeden projekt, który kompletnie mnie kupił swoim odejściem do oldschoolu.

W tym temacie nie dogadamy się kompletnie. Ja stoję po drugiej stronie barykady i nie uważam tej kapeli za jakieś odkrycie. Nie czuję tego i nie kupuję. Bardzo lubię klasyczne country, podoba mi się też gra w stylu alt country, dark country, czy dark folk, tylko nie w wydaniu Nergala i Portera. Tam musi być właśnie ten pieprzony feeling, a nie można tego grać ot tak, bo się chce zrobić coś innego w swoim życiu. To tak, jakby amerykańskie kapele zaczęły robić disco polo. Polacy nie czują amerykańskiego grania, tak jak ludzie zza oceanu, więc często całe to naśladownictwo jest po prostu kiepskie. Masz 40 lat i nagle stwierdzasz, że możesz wszystko, i zrobić coś dla siebie? Ta płyta jest tak niedorobiona, przecież to po prostu nie brzmi dobrze. Nergal nie potrafi śpiewać czysto, fałszuje, nie ma tego polotu, co w Behe. Do tego te obleśne teledyski. Laska, która się masturbuje przed krzyżem? Wszystko spoko, ale ile można?

Michał: O to też chodziło z Dr. Misio, że goście przebrani w teledysku za księży spowodowali swoje wykluczenie z festiwalu w Opolu i tak dalej. Na jakim świecie my żyjemy, że takie rzeczy nas jeszcze szokują?

Toma: Ale w przypadku Nergala chodzi o to, że to już jest po prostu nudne, te jego kreowanie wizerunku antykościelnego. Dla mnie gorszą decyzją Darskiego byłoby, gdyby nagle totalnie zmienił wizerunek i tematykę swoich utworów. Moim zdaniem album Me And That Man jest dobrze skomponowany.

Robiliśmy podwójną recenzję na Kvlt i drugi redaktor, który rozpływał się nad zajebistością tego krążka pisał o tym, że docenia kunszt muzyczny i to, że chłopaki zrobili to, co chcieli, bez zbędnego pieprzenia. Natomiast ja to widzę tak: to jest projekt dwóch artystów, jednego doświadczonego muzyka, który jest świetny we wszystkim, co robi, ma dobrą technikę i fajny wokal, mógłby grać wszystko. Ten drugi to Nergal. John Porter ma to akustyczne granie we krwi, on się w tym czuje jak ryba w wodzie. Ale mimo to, Walijczyk i Polak nigdy nie zabrzmią jak Amerykanie. To zawsze będzie jakaś podróbka. Nawet jeśli weźmiesz na warsztat taką gównomuzykę, jaką jest niemieckie Volksmusik. Włącz sobie ślonskie szlagry, a potem posłuchaj niemieckich hitów. Mimo, że to nie jest muzyka górnych lotów, to ci wszyscy Niemcy brzmią w tym autentycznie, a ich śląskie odpowiedniki to tylko marna podróbka i tak marnej już muzyki. Gdzie więc leży granica między oryginalnością a powielaniem schematów?

Toma: Cała nasza doceniana scena hard rockowa nie gra przecież polskiej muzyki. To wszystko są naleciałości albo amerykańskie, albo brytyjskie.

Zett: My też gramy amerykańską muzykę, a nigdy nie byliśmy w Stanach. Muzycy czasami mówią, że grają ten amerykański rock tak, jak go czują, choć cała Ameryka to dla nich jakaś idylla i utopia. Naśladujemy pewne wzorce tak, jak je widzimy, również dotyczy to naszego zespołu. Nie znamy realiów amerykańskich z pierwszej ręki, a jednak staramy się dążyć do brzmienia, które tam jest naturalne.

Toma: Dążymy do tego, co nam się podoba. Nie chodzi o to, że masz idoli z zagranicy i chcesz być taki zajebisty, jak oni. Musisz grać coś, co powoduje, że masz ciarki na plecach. Scena black metalowa w Polsce istnieje na tyle długo, że zdążyła nabrać już tej polskości i można mówić o oryginalnym brzmieniu. Jest historia i dojrzała muzyka.

 

Black metal zdążył dojrzeć, ale myślę, że w przypadku stoner i southern rocka możemy mówić o szerszej różnorodności podgatunków, zaliczających się bardziej lub mniej w ten schemat południowych Stanów. Uważam, że te gatunki już zdążyły rozpocząć swój okres dojrzewania w Polsce, kapel jest coraz więcej i grają coraz odważniej. Zaryzykowałbym jednak stwierdzenie, że hype na stoner jest o wiele mniejszy w 2017 roku w porównaniu z rokiem poprzednim. Są pewne fazy rozwoju, dojrzałości i schyłku muzyki, które w moim odczuciu działają jak sinusoida i dotyczą w mniejszym lub większym stopniu każdego gatunku.

Zett: Pewnie, spójrz choćby na scenę grunge’ową z Seattle…

Jaką scenę? Popatrz na całą wielką czwórkę gatunku – Alice in Chains, Nirvana, Pearl Jam i Soundgarden. Co te kapele mają ze sobą wspólnego, oprócz tego, że w wielki świat wypchnęło je to samo miasto? Przecież każda z nich prezentowała zupełnie inny styl muzyki, powiedziałbym, że wpisujący się najlepiej w rock alternatywny, jakże popularny w Stanach w latach 90.

Zett: Łączy ich styl wokalu, który u nas rozpropagował niestety popowy zespół Feel. Tu nie chodzi o riff grunge’owy, ale właśnie o wokal, ten zachrypnięty i zawodzący. Właśnie wtedy ktoś tam zaczął dziwnie śpiewać, inni go naśladowali i jakoś tak się udało wypromować cały nurt muzyczny. Na przykład na płycie Temple of the Dog, gdzie śpiewa Vedder i Cornell, to ich wokale są tak podobne, że spotykają się w pewnym punkcie. Chodzi o podobieństwo barwy, choć każdy z nich śpiewa w zupełnie inny sposób. Staley miał nieco bardziej metalowe brzmienie, choć nie na modłę metalowych kapel z tamtych lat, a Cobain z kolei po prostu darł mordę w stylu punkowym. Ale oczywiście masz rację, że instrumentalnie nic tych zespołów nie łączy. Jedynym wspólnym mianownikiem jest maniera wokalu.

Może jestem za młody, by pamiętać złote czasy grunge’u, bo jak odszedł Cobain to miałem dopiero dwa lata, ale wydaje mi się, że muzyka tych czterech grup dobrze się sprzedawała, choć prawdziwa fascynacja tym gatunkiem nie trwała długo. Przecież Pearl Jam, ostatni bastion tego nurtu, cały czas romansował z różnymi gatunkami i instrumentami, a Eddie Vedder nieraz udowodnił, że jest jednym z najbardziej wszechstronnych muzyków na świecie. Myślę, że Nirvana wstrzeliła się w moment, kiedy w muzyce bardziej liczył się obraz niż dźwięk, bo były to czasy promowania muzyków w MTV, a więc zwracania uwagi na wizualną otoczkę. Ale wpływy tej muzyki powracają czasami, a post-grunge’owe kapele odnoszą się jakoś do tego wyśrubowanego brzmienia.

Zett: Podobnie jest z innymi kapelami, no ile jest na świecie zespołów kopiujących Metallikę? Kiedyś z kumplem posyłaliśmy sobie Ozzych z różnych stron świata, on znalazł jakiegoś włoskiego Ozzy’ego, a ja mu pokazałem wokalistę polskiego Mecha. Zero oryginalności, kopia jeden do jeden. Jest w Tarnowskich Górach taki Dziobak z zespołu Another World, który jak śpiewa po angielsku, to kopiuje styl Bruce’a Dickinsona. Robi to tak dobrze, że nawet w Antyradiu padały zarzuty, że chłopaki brzmią jak Iron Maiden, po tym, jak kapela wygrała Antyfest. A jak śpiewa po polsku to kopiuje Marka Piekarczyka z TSA. Człowiek-odtwarzacz. Ale na własnym stylu się wysypali, nie mogli go stworzyć. Na początku zawsze jest takie wow, na koncercie słyszeć Dickinsona w ciele młodego chłopaka, ale po piątej piosence zachwyt opada. Gdzieś ta kapela zaginęła, no trudno. Inną rzeczą są typowe tribute bandy, gdzie o kopiowanie w stu procentach chodzi, więc im nie można zarzucić braku swojej marki.

Toma: To trochę takie klimaty spod znaku Twoja twarz brzmi znajomo (śmiech).

Michał: A potem Antyradio to łyka i puszcza u siebie covery, które są oddaniem kawałka jeden do jeden, tylko w innym wykonaniu, no proszę was.

Zett: Osobiście nie rozumiem fenomenu Whiskey in the Jar Metalliki, bo przecież do tej ludowej piosenki riffy stworzyło Thin Lizzy, a Meta tylko dodała trochę pieprzu, ale nic więcej od siebie.

To są właśnie covery w złym stylu. Kiedy kopiujesz dokładnie czyjś numer, dodając tylko trochę stopy, albo growlu. Ale na przykład Knockin’ on Heaven’s Door Dylana w wykonaniu Gunsów nabiera zupełnie innego znaczenia i większość młodych ludzi nie wie nawet, że to nie jest ich oryginalna piosenka. Albo cover Raining Blood Slayera w wykonaniu Tori Amos – zupełnie inny numer, o wiele mroczniejszy i dziwaczny.

Zett: Ja na początku grania nie lubiłem tego odtwarzania czyichś numerów i to w nieudolnym stylu, bo nie ukrywajmy, nikt z nas nie mógł zagrać tak jak Hetfield czy Slash. Do tego uproszczanie solówek, bo są za trudne (śmiech).

Toma: Slayer świetnie się odnajduje na innych instrumentach. Grasz o na skrzypcach, czy pianinie, a te numery nadal są przerażające.

Wy z kolei na koncercie w katowickiej Korbie sięgnęliście po cover T.N.T. w wykonaniu AC/DC, co Wyszło wam bardzo przyzwoicie. Kto nie dokłada czegoś od siebie do coverów, nie powinien moim zdaniem się za to zabierać.

Zett: No na przykład Northern Kings, czyli supergrupa czterech fińskich przedstawicieli symfonicznego metalu, sięgająca po kawałki z lat 80. robi to bardzo dobrze. Ich cover We Don’t Need Another Hero Tiny Turner robi robotę. Niski wokal powoduje, że czujesz, jakby zaraz miało tobą zatrząsnąć. To jest magia. Covery przearanżowane, kontrapunkty zachowane, melodia zaśpiewana, ale w taki sposób, że masz do czynienia z czymś nowym. O to chodzi w coverowaniu, czyli przykrywaniu, żeby oryginalną warstwę nie zastąpić, nie zasypać, ale właśnie przykryć czymś swoim, pozostawiając kontrapunkty. Jeśli z nich zrezygnujesz, to zostanie ci sam tekst. Z coverami jest tak: ile ludzi, tyle opinii. Na naszym koncercie najbardziej rusza ludzi T.N.T., bo to wszyscy znają.

Toma: W oryginale są dwie gitary, a ja muszę całą robotę w tym kawałku wziąć na swoje barki. Mateusz też starał się dość ciekawą partię na basie opracować, żeby to wszystko brzmiało inaczej niż w wykonaniu AC/DC. Właśnie, Wadim, a Ty grasz na czymś?

 

Kurczę, od lat odczuwam popęd ku czterem strunom, ale choć przerabiałem już trzy gitary basowe w swoim życiu, to nie mogę się nazwać basistą. Uwielbiam brzmienie tego instrumentu i bardzo lubię na nim grać, ale zawsze w życiu brakowało mi jednej rzeczy. Nie miałem wokół siebie takich muzyków, którzy podzielaliby pasję tworzenia czegoś nowego tak samo jak ja, więc nie mogłem w pełni oddać się muzyce. Chociaż na studiach grałem z takimi ziomkami, z którymi wiem, że mogliśmy byli zajść daleko. Każdy z nas był inny – perkusista czuł każdy groove, pierwszy gitarzysta siedział w jazzie, drugi bardziej w bluesie, ja z kolei wykazywałem zacięcie metalowe i odchyły w stronę klasyki rocka z lat 60. i 70. Razem dawało to coś na kształt blues rocka i hard rocka. Próby mieliśmy w jednej z opolskich szkół, gdzie ochroniarz wpuszczał nas po godzinach, byliśmy z nim dobrze skumani, więc w pokrowcach oprócz gitar wnosiliśmy piwka. No i niestety alkohol zabił nasz potencjał, choć kilka licealistek przychodziło posłuchać naszego brzdąkania. A może tak naprawdę chodziło im o szlugi i browary, hehe. Chciałem też próbować nagrywać coś samemu, bardziej w klimatach post-punkowych, ale też nic z tego nie wyszło. A są przecież ludzie, którzy sami nagrywają wszystkie instrumenty i całe płyty nawet. Kiedy brakuje ci motywacji, to tysiąc innych obowiązków i przyjemności może kompletnie zarżnąć twój projekt.

Zett: W pewnym momencie musisz sobie odpowiedzieć na pytanie, czy stać cię na to. Samo wydanie płyty to nie jest lekka sprawa. Nam się udało wypuścić Bad Impression własnym sumptem, nagrywając trochę w garażu, trochę w sali prób i u mnie w domu. Miksem i masterem zajął się nasz znajomy. Gdyby nie to, do studia pewnie długo jeszcze byśmy nie poszli. Żeby nagrać płytę na poziomie przy dzisiejszych standardach, powiedzmy, żeby mogła leżeć obok kapel takich jak, J.D. Overdrive, to musielibyśmy się fest wykosztować.

Nie chcę żeby to źle zabrzmiało, bo to ma być komplement, więc uwaga: w Waszym krążku podoba mi się właśnie to brudne brzmienie. Coś, czego chyba nie da się naturalnie osiągnąć w studio. W tej stylistyce te brudy się bronią. Nie może to brzmieć jak Iron Maiden.

Toma: W takim typowym stonerze, od którego my chyba jednak nieco odeszliśmy, to jest nawet taka moda na to, żeby to brzmiało totalnie brudno, choćby było nagrane z cztery dekady temu. Im gorsza jakość, tym chyba lepiej. I to wszystko do siebie pasuje.

Zett: My jesteśmy zadowoleni z tej jakości. Jak by nie było, nie spodziewaliśmy się, że przy takich warunkach efekt końcowy będzie taki dobry. Taka ciekawostka z nagrań wokali. Najpierw robiliśmy testy, bo wiedzieliśmy, że instrumenty da się spokojnie nagrać w domu. Natomiast wokale to była dla nas nowość. Semi-human nagrywaliśmy przy pomocy dwóch mikrofonów. Jednego dynamicznego i jednego pojemnościowego. Ale jak przyjechaliśmy na salę, rozstawiliśmy sprzęt, to się okazało, że w pojemnościówce spalił się układ zasilania fantomowego, bez którego mikrofon pojemnościowy nie ruszy. Zostało nam albo nagrywać na jednym majku, albo dołożyć drugi byle jaki. Wybraliśmy jakiegoś starego i dziadowskiego Behringera. Na ścieżce było potem tyle szumów, że nie do wiary. Być może też to tak właśnie fajnie wyszło.

Toma: A mi się wydawało, żeśmy się na jeden w końcu zdecydowali.

Zett: Nie, na dwa, mam przecież dwie osobne ścieżki wokali.

Michał: Myśmy niby te same technikum kończyli, ale jeśli chodzi o kwestie techniczne, to ja się tu nie wtrącam (śmiech).

 

No właśnie, czas zatem zapytać o to, jak doszło do spotkania muzyków Bad Impression. Jak się poznaliście? No i gdzie jest ten czwarty gość, o którym wspominaliście?

Zett: Docelowo zespół miał być pięcioosobowy. Miały być dwie gitary, bas, perkusja i wokal. Początkowo zgadaliśmy się z Tomą, trochę po rozpadzie ostatnich projektów, nie mieliśmy co robić i tak dalej. Potem wciągnąłem do składu perkusistę z mojej poprzedniej kapeli, bo dobrze mi się z nim grało. A na bas wzięliśmy Wojtasa, którego kiedyś uczyłem grać na basie. Wszystko się jakoś kulało, ale brakowało wokalu. Zrobiliśmy kupę materiału, ale nie mieliśmy wokalu. Przewinęło się paru gardłowych, ale zawsze coś nie pasowało. Kombinowaliśmy też z brzmieniem, nie wiedzieliśmy do końca, co chcemy grać. Potem skład zaczął się sypać. Pierwszy odszedł Emeryt, czyli nasz pałkowy. Wtedy uderzyłem do Michała, bo wiedziałem, że jemu rozwiązał się projekt MGM. Jak tylko się obębnił z materiałem, to straciliśmy basistę. Wtedy ja wskoczyłem na bas. Lepiej mieć pewnego basistę i mniejszy skład, niż kombinować z innymi ludźmi. Z Michałem to graliśmy jeszcze w szkole.

Toma: Została kwestia wokalu. Bardzo długo szukaliśmy. Zett coś próbował, potem ja się przełamałem i okazało się, że całkiem dobrze to wychodzi. Miałem koncepcję jak ten wokal wykorzystać. Na pierwszy ogień poszedł Semi-human. Ciężko łączyć grę na gitarze z wokalem, tym bardziej, że grając tylko na instrumencie, powymyślałem trudne partie techniczne. A tu się okazuje, że mam śpiewać. Gdybym to wiedział wcześniej, to grałbym prostsze zagrywki. Natomiast znalezienie wokalu pozwoliło nam na dopasowanie stylu gry.

Gliwice, Bytom, Piekary. W Polsce często mówi się, że to właśnie nasz hajmat, nasz Śląsk metalem stoi. Jest tak?

Toma: Myślę, że tak, ale mocną scenę metalową ma też Pomorze i Kraków. Natomiast my chyba mamy najdłuższą tradycję. Jeśli chodzi o metal, to chyba Kat i Romek najlepiej przetarli szlaki. Bardzo dużo jest tu lokalnych kapel, których jestem fanem. Na przykład thrashowe Horrorscope – rewelacja, światowy poziom. Mało grają, nie są zbyt popularni, a szkoda. Najpopularniejsza kapela southernowa też jest z Katowic, mowa o J.D. Widać, że chłopaki grają u siebie, bo jak supportowali Clutch, to po jakichś trzech minutach ich perkusista przestał grać, numer totalnie się rozjebał, zatrzymali się. Okazało się, że rozpierdolił się perkmanowi stołek. Wokalista obrócił to wszystko w żart, a na sali zrobiła się mega fajna atmosfera.

Zett: Wracając do tego, co mówiliśmy o recenzjach, to jestem ciekaw naszej pierwszej negatywnej opinii, bo chciałbym poznać czyjeś bardziej merytoryczne odczucia na temat naszego krążka. Czekamy na konkrety, a nie tylko klepanie po plecach przez znajomych. Nie chodzi przecież o to, by tworzyć muzykę pod ludzi, żeby zbierać same dziesiątki. Ale czasami w recenzji można odkryć prostą rzecz, którą myśmy przeoczyli, a możemy poprawić.

Toma: Albo w ogóle poznać jakie są klimaty w narodzie i wśród recenzentów. Spoko jest też to, że zwykle recenzenci siedzą mocno w różnych kierunkach, nawet bardziej niż niektórzy muzycy, więc czekamy na opinie na nasz temat.

Zett: Czekamy, aż ktoś nas zrypie z góry do dołu (śmiech).

Nie sugerujcie mi nic (śmiech).

Zett: Też gdyby nie to, że teraz możemy właściwie wszystko nagrać u siebie w domu, a za niewielkie pieniądze kupić mikrofony i interfejsy, z którymi można coś podziałać, to daje duże możliwości małym kapelom, żeby atakowały szerszą publiczność.

Ostatnio próbowałem zaczerpnąć u jednego zespołu odpowiedzi na pytanie, czy w dobie techniki w ogóle potrzebne są jeszcze umiejętności do grania, skoro komputer może odwalić za ciebie większość roboty. Parę lat temu w Rybniku grali Gunsi. No kurwa, koncert dekady, taka legenda w Rybniku, nawet pomijając fakt, że ze składu grał tam tylko spasiony Axl. Ale o technice mowa. Pracowałem wtedy na backstage’u, a rybnicki MOSiR ma to do siebie, że nie ma idealnej akustyki. O ile publiczność pod sceną była raczej zadowolona z tej papki dźwięków, która wylewała się ze sceny, to my, skitrani za nią, słyszeliśmy odbijający się i wracający do nas dźwięk. Och, jaki to był ból dla uszu. Okazało się bowiem, że jęki niebędącego wtedy w formie Axla zostały nałożone na oryginalną ścieżkę wokalną z płyt. No ale nic, nie idźmy tą drogą. Z innej beczki. Ulubiony kawałek Black Sabbath to? Proszę, po kolei, jak w szkole.

Zett: Dla mnie Iron Man.

Toma: Black Sabbath.

Michał: A ja powiem Paranoid.

Pytam nie bez powodu, bo Sabbaci są uważani za prekursorów stoner metalu, a nawet southern. Mówi się, że to przecież blues, ale zwolniony i z bardziej mrocznym brzmieniem. Czy wy też tak czujecie?

Toma: Ich to się uważa za prekursorów wszystkiego!

Zett: A chłopy ino se chcieli pograć po godzinach, nie? (śmiech).

Toma: Kolejna anegdotka z koncertu Clutch mi się nasuwa. Wokalista mówi, że zagrają nowy numer, którego jeszcze nie grali na żywo, że tekst jest bardzo osobisty i będzie im trudno. Numer był o piciu piwa i słuchaniu Black Sabbath. Oni sami dużo czerpią z Sabbathów, podobnie jak Down.

Zett: Nie jestem wielkim fanem, dużo bardziej podobały mi się solowe wyczyny Osbourne’a. To jest zupełnie legenda.

Jak dla mnie, to lata z Dio były najlepszym okresem w twórczości Black Sabbath.

Zett: Dio to też instytucja. Jak wywalono Ozzy’ego, to był wielki nacisk na to, kto go zastąpi, bo on przecież nie umiał śpiewać, trzeba to powiedzieć głośno. To nie jest wokalista, tylko koleś, który lubi śpiewać, ale ma taką barwę i taki styl w tym nieumieniu, że jest genialny. Był charakterystyczny, był głosem i był twarzą zespołu, pewnie ciężko go było zastąpić. Po pojawieniu się Dio wszystkim szczęki opadły, że udało się kogoś takiego znaleźć i to jeszcze tak charyzmatycznego wokalistę, który godnie zastąpił legendę.

Toma: On miał też dużo mroku w swoim wokalu, ale tak technicznie dobrze wyćwiczonego.

Zett: No, natomiast teledysk do Holy Diver to jest klasyk gatunku (śmiech). Mały gość stylizowany na Conana Barbarzyńcę zawsze mnie bawi. Takich legend jest pełno.

Tak… o muzyce można rozmawiać godzinami. Panowie, jak z koncertami? Kiedy możemy Was w najbliższym czasie usłyszeć?

Toma: 22 lipca zagramy w Zabrzu w pubie Smocze Oko, gdzie bardzo serdecznie zapraszamy, a dalej się zobaczy. Więcej informacji będzie można znaleźć na naszym fanpejdżu.

Zett: Na jeżdżenie po całej Polsce niestety trzeba mieć więcej kasy, bo takie podróże wiążą się z kosztami, które trzeba wyłożyć z prywatnej kieszeni. Ale zobaczymy co przyniesie czas. Póki co, trzeba nam jechać do domu, bo jeszcze kawał drogi, a jutro rano do roboty.

Chłopaki, dzięki, że wpadliście. Było mi niezmiernie miło gościć Was i mam nadzieję, że jeszcze nam się kiedyś uda spotkać, na koncercie czy przy piwku. Jeszcze raz gratuluję świetnej płyty i życzę mnóstwa sukcesów w życiu osobistym i muzycznym.

Toma: Dzięki, zajebiście było się spotkać.

Zett: Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mieliśmy okazje usiąść na luzie i pogadać o muzyce. Dzięki wielkie!

Michał: Wbijajcie na koncerty i słuchajcie dobrej muzy. Musimy to kiedyś powtórzyć. Dzięki!

Vladymir
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .