Marcin „Novy” Nowak: „w tym albumie tkwi moja siła”

Marcin „Novy” Nowak, basista między innymi takich kapel jak Devilyn, Dies Irae, Nader Sadek, Vader, Virgin Snatch oraz Behemoth. Fanom ciężkiego łojenia nie trzeba specjalnie tej osobowości przedstawiać. Novy przebywając w USA założył nowy zespół – Road’s End. Zanim o nim porozmawialiśmy nie omieszkałem wdepnąć w Jego przeszłość.

Novy, mamy rozmawiać o Twoim nowym amerykańskim dziecku, zespole Road’s End. Wybacz, ale wywiad muszę zacząć od Twojego muzycznego „zera”. Powiedz jak rozpoczęła się Twoja przygoda z mocną muzyką?
Dawno nieodpowiadałem na pytania o tak zamierzchłą przeszłość. Warto sobie przypomnieć pewne watki.
To był jakoś ’90 rok. Od paru lat byłem już mocno zajawiony na muzykę metalowa. Wraz z grupą kumpli ze szkoły padło hasło „robimy zespół”. Każdy przydzielił sobie rolę, nie mając pojęcia o graniu na jakimkolwiek instrumencie. Mnie przydzielono gitarę. Były to tylko wygłupy, jednak ja szybko podłapałem temat…
Od dzieciństwa pogrywałem na czym się da. Poczułem jednak pewnego dnia, ze mam coś do powiedzenia w muzyce, że chcę to robić, czymś się podzielić. Z dnia na dzień „przebranżowiłem” się na bas i tak zaczęła się moja wielka przygoda.
Spędzałem coraz więcej czasu na graniu. Pojawiły się pierwsze „zespoły”, koncerty, nagrania demo… Wiedziałem, ze pochłonie mnie to całkowicie. Hobby stało się pasją i sposobem na życie.
I tak to już trwa do czasów współczesnych !

W 1996 roku Cerebral Concussion przerodził się w Devilyn, który w tamtych latach grał jedną z najbardziej brutalnych odmian death metalu obok Yattering w Polsce. Jakie były powody rozpadu zespołu?
Właściwie zespół powstał już w ’92 roku, jeszcze jako Cerebral Concussion. W ’94 roku oficjalnie wydaliśmy demo, które otworzyło nam nieco szerzej okno na świat. Byliśmy tez jednym z pierwszych zespołów (po Vader, Behemoth i kilku innych kapelach), który podpisał kontrakt z zachodnią wytwórnią, coś koło ’96 roku to było, jeśli dobrze pamiętam.
Można powiedzieć, że było to moje dziecko i pierwszy prawdziwy zespół. Znalazłem wariatów z równie wielką pasją do grania, jaką sam miałem. Uczyliśmy się wszystkiego od zera, a poprzeczkę stawialiśmy naprawdę wysoko. Myślę, że właśnie dlatego zespół został szybko zauważony i wciągnięty na rankingi muzyczne Europy. Niestety po 2-giej płycie (Reborn In Pain), gitarzysta i perkusista postanowili iść z nurtem życia. Skład i chęci były chwiejne. Rozstaliśmy się w zgodzie i wraz z gitarzystą Bonym postanowiliśmy calość pociągnąć w innym składzie. Tak w Devilyn pojawił się Bastek i Dino ze Spinal Cord, i w tym składzie nagraliśmy najbardziej dojrzałą i najlepiej wyprodukowaną plytę DevilynArtefact. W tym samym czasie pojawiła się kolejna opcja mojego życia zawodowego. Behemoth – więcej koncertów i tras. Mój gitarzysta wyjechał z kraju. Postanowiliśmy z resztą składu przeczekać i zastanowić się co chcemy dalej z tym zrobić. Wyjechałem z Behemoth na dłuższa trasę po Europie na początku 2001 roku. Po powrocie dowiedziałem się, że Bony wrócił do kraju, zarejestrował nazwę na Siebie i w mało sympatyczny sposób postanowił wziąść sprawy w swoje ręce…

Zostawiłem ten temat, stwierdziłem, że skoro chce sam poprowadzić to wszystko, to niech sobie prowadzi… Jak widać, po zespole pozostało tylko smutne wspomnienie.

Rok 2000 to zdecydowanie wypłynięcie na szersze wody. Zacząłeś grę w Behemoth oraz Dies Irae. Jak się stało że dołączyłeś do zespołu Behemoth?
To zabawna historia, choć nie pamiętam dokładnie jak to sie stało. Jeśli dobrze pamiętam, Jarek Szubrycht wspomniał mi coś, ze taki zespół Behemoth potrzebuje basisty. Wiedziałem o co chodzi, jednak nie bylem wówczas zbytnio w temacie black metalowym. Poprosiłem Jarka, żeby skontaktował mnie z Nergalem i cisza..

Parę tygodni później wylądowałem na jednym z pierwszych Thrash’em All Festiwal. Spotkałem tam Nergala, który twierdził, że dzwonił już do mnie w tej sprawie i ponoć nie byłem zainteresowany. Bardzo sie zdziwiłem. Okazało się szybko, że Nergal miał zły numer telefonu. Porozmawialiśmy chwilę i szybko się okazało, że coś ważnego się szykuje. Tak zawitałem na 4 lata do Behemoth.
Dies Irae pojawiło się niemal w tym samym momencie. Mauser postanowił reaktywować zespół i sam zostać wokalistą. Przy nagraniach okazało się, że łlaby z niego wokalista. A że wówczas Mariusz Kmiołek zajmował się w pewnym zakresie sprawami Devilyn, panowie szybko stwierdzili, że trzeba do mnie zadzwonić. Tak rozpoczął się najbardziej aktywny okres grania w moim życiu. No i parę fajnych albumów miałem okazje nagrać.

Zarówno Vitka jak i Docenta nie ma na tym świecie. Czy wg Ciebie są jakieś realne szanse na reaktywację Dies Irae? Orientujesz się może co słychać u Mausera?
To chyba nieśmiertelne już pytanie, które wciąż słyszę z róznych zakątków świata. Po śmierci Docenta zawiesiliśmy działalność zespołu, jednak pierwotnie miała to być bliżej nieokreślona przerwa, do momentu ustalenia planu na przyszłość. Gdzieś rok później pojawiła się pierwsza opcja. Zaproponowaliśmy granie Nickowi Barkerowi (Dimmu Borgir, Cradle Of Filth), naszemu dobremu kumplowi. Bardzo sie ucieszył z tego faktu. Była zatem silna motywacja do działania. Niestety w tym okresie koncertowaliśmy z Vader bardzo intensywnie. Pojawiły się też wstępne plany odnośnie projektu Mausera – Unsun. I tym razem nie doszło do skutku żadne działanie przybliżające nas do reaktywacji. Dwa lata później wraz z Jackiem Hiro zainicjowaliśmy kolejną próbę powrotu. Mauser się ujawnił i zainteresował tematem. Niestety i tym razem nie udało się niczego osiągnąć, a ja zawsze powtarzałem, że Dies Irae to dziecko Mausera i nie chcę kontynuować bez niego. I tak dobrnęliśmy do obecnych czasów. Mauser nie daje znaku życia już od jakiegoś czasu, wiem że zaszył się gdzieś w Londynie… i to tyle historii.

Ja zająłem się moim Road’s End i odskoczyłem nieco od tematu Death Metal. Głównie dlatego, iż wierze, ze muzyka musi zawierać szczere i prawdziwe emocje. W death metalu zaczęło mi tego brakować. Pomyślałem, że trzeba zrobić przerwę i coś innego stworzyć. Jednak zawsze powtarzałem, ze gdyby Dies Irae miało się odrodzić, to podpisuję się obiema rękami pod tym. Pozostaje stwierdzenie – nigdy nie mów nigdy… Być może i jest jeszcze nadzieja 🙂

Grałeś również w legendzie polskiego death metalu, kapeli Vader. Czy miło wspominasz ten czas? Bowiem zespół opuściłeś jak to określa Wikipedia „w atmosferze skandalu”.
Oczywiście! To był wspaniały okres mojej kariery i kolejne ogromne doświadczenie. Czego się nauczyłem i doświadczyłem grając w Vader – nikt mi nie odbierze (haha). 5 lat współpracy, nagrań, setki zagranych koncertów i mnóstwo ciekawych i zabawnych sytuacji. Można by książkę o tym napisać. Vader była bardzo solidna firma na te czasy, wiec granie wymagało naprawdę super sprawności i konsekwencji, co miało pozytywny wpływ na każdego z nas. Jednak pewne rzeczy się kończą, pewne umierają naturalnie. Wtedy psuje się atmosfera i chęć współpracy.

Zabrnęliśmy wszyscy zbyt głęboko w niezdrową sytuację w zespole, nikt odpowiednio wcześniej nie zareagował i okazało się ze jedyne wyjście to iść w swoją stronę. Wtedy Vader zmienił 3/4 składu i patrząc z perspektywy czasu, tak musiało się stać, dla dobra każdego – chyba.
Na pewno niczego nie żałuję. Zespół ten zostanie po części we mnie na długo. Ciesze się, ze Peter ogarnął nowy skład i ciągnie wszystko jak dawniej.

Po tym wszystkim miałeś epizod w Against the Plagues oraz Nader Sadek. Jak to jest grać w jednym zespole z taką osobowością jak Steve Tucker (Morbid Angel)?
Against The Plague to był mały epizod. W tych czasach lubiłem się udzielać na wszystkich frontach. Wawrzyn poprosił mnie o pomoc, i tak sobie trochę razem pograliśmy. Nader Sadek natomiast to bardzo ciekawe doświadczenie. Spotkałem sie ze starymi kumplami, zjeździliśmy pół świata na różnych trasach i składach. Kiedy dostałem propozycje, bardzo się ucieszyłem. Steve z Morbid Angel, Rune z Mayhem czy Flo z Cryptopsy – znakomici muzycy i wielkie postacie sceny metalowej. Jak wspomniałem wiele razem koncertowaliśmy przez lata, każdy w swoim zespole. Kiedy okazało się, że po latach możemy coś wspólnie zrobić razem za pośrednictwem Nader Sadek, było oczywiste dla mnie ze chcę tą posadę.

Fajnie było się spotkać po latach, powspominać i zrobić coś ciekawego w muzyce wspólnymi siłami. Obecnie projekt nadal jest aktywny. Do załogi dołączył tym razem Dereck Roudy i Glen Benton. Czekam właśnie na tracki ze studio, bo będą nagrywane 4 utwory. Cóż, jak byłem dzieciakiem to mogłem pomarzyć o autografach od chłopaków. Jak widać marzenie wybiegło znacznie dalej. Zamiast autografów, teraz pijemy i gramy razem, przy okazji się jakas plyte nagra (haha).

Po tych wszystkich zespołach przyszedł czas na Road’s End. Jakie były jego początki? Kiedy i jak się zrodził pomysł swojego zespołu?
No, i teraz mogę się stać znacznie bardziej wylewny.
Road’s End… to było jakoś tak. Opuściłem Vader w 2008 roku. Postanowiłem działać jako muzyk sesyjny i może zaczekać na jakąś poważniejszą ofertę. Rok później podpisałem kontrakt z amerykańskim managementem Desert Core. Gdzieś wewnętrznie czułem, że czas na swój projekt. Głowę mi rozsadzały pomysły, jednak obawiałem sie nieco startu od zera. Management miał zadbać granie sesyjne. Miałem się ustabilizować i wziaść za muzykę. Tylko, że z tym sesyjnym graniem różnie bywało, a na pewno nie przynosiło mi to większej satysfakcji. Nagrywanie ciągle płyt z czyjąś muzyką lub odgrywanie jej na żywo. Czuję się niezależnie kreatywną jednostka. Bycie „u kogoś” na garnuszku wcześniej czy później prowadzi do stwierdzenia „ja tez mam coś do powiedzenia w muzyce”. Pod wpływem managera, dałem się przekonać, by stworzyć coś swojego. I przyznam szczerze, że na ten czas, kompletnie nie wiedziałem co to będzie. Już od kilku lat nosiło mnie w klimaty amerykanskiego grania i brzmienia. Czułem, że nie mam aktualnie dobrego pomysłu na Death Metal, a z muzyką żyję w zgodzie. Manager zaaranżował mój wyjazd do Kanady, gdzie poznałem swojego ówczesnego perkusistę – Kevana oraz gitarzystę Chrisa Canelle (wtedy jednego z bosów Fender z USA). Miałem do dyspozycji 4 miesiace, fajne domowe studio, gdzie pierwotnie miała powstać plyta Road’s End. Niestety bardzo się zawiodłem na ludziach, z którymi miałem współpracować. Po 4 miesiącach pobytu okazało się, że nic nie zarejestrowaliśmy. Udało mi się jednak napisać materiał na całą płytę, a było tego jakoś 14 utworów. Wróciłem do Polski nieco zniesmaczony brakiem realnych efektów i szybko wpadlem na pomysł, że ten materiał się nie może zmarnować. Zadzwoniłem do mojego starego gitarzysty Dina oraz perkusisty Augusta i zaproponowalem im udzial sesyjny w moim projekcie. Tak powstał pierwszy szkic RE. Jeszcze w Kanadzie poznałem niesamowitego wokalistę Andre Versailles z Montrealu (zespół Inire). Zainteresowałem go swoim projektem i okazało się, że nadajemy na tych samych falach. Płyta została zarejestrowana. Czas było pchnąć to na inne tory, a że docelowo mierzyłem w rynek amerykanski, tak pojawiła się koncepcja emigracji za wielką wodę.

Powiem szczerze, że słuchając Last Life Memories nigdy nie wpadłbym na to, że death metalowy wyjadacz jakim jesteś gra tak powiedzmy o wiele łatwiej przyswajalną rock/metalową muzykę niż dotychczas.

Ciesze się ze nie jesteś jedynym zaskoczonym z tego powodu 🙂
Jak wspomniałem wcześniej, Road’s End był z założenia czymś innym. Może nieodkrywczym, ale szczerym i z mocą. Jak zapewne zauważyłeś, muzyka na Last Life Memories nie do końca jest spójna i łatwo przytoczyć wiele przykładów – co było moja inspiracją. Ale przyznam szczerze, gdy pisałem material nie zastanawiałem się nad tym zupełnie. Po prostu czułem jaką muzę bym chciał grać, jaką płytę nagrać, wyrzuciłem z Siebie wszystko co nagromadziło sie przez lata w mojej glowie i sercu.
Założenie było jedno. Grać co czuję, grać mocno i ciężko, jednak zawrzeć więcej melodyki i chwytliwych riffów, kropkę nad „i” postawił wokalista i sample elektroniczne. Muzyka rozrosła się do rozmiarów epicznej historii, chyba mogę być z Siebie dumny.

Czy styl muzyczny był obrany na samym początku czy zwyczajnie może chciałeś od śmierciowej muzyki odpocząć?
A było to tak. W Kanadzie dowiedziałem się, że nie mam gitarzysty. Zanim w ogóle zaczęliśmy chłopak zrezygnował. Zostałem sam z perkusistą i basem. Perkusista byl mocno osadzony stylistycznie w oldschool thrash metalu. Tłumaczyłem mu, że to nie moja droga. Postanowiłem wziąć wszystko w swoje ręce. Kiedyś pogrywałem na gitarze, miałem mnóstwo czasu i studio do dyspozycji 24h. Po paru dniach pobytu w Toronto i braku perspektyw na muzyków do zespołu, zabrałem się do pracy. Posłuchałem paru płyt, pomyślałem co bym chciał posłuchać na własnej płycie, co mnie kręci i co mi się podoba. Trzy miesiące później był już szkic materiału na płytę.
Wielkim wsparciem była dla mnie współpraca z Dinem (Krystian WojdasSpinal Cord), super bębniarzem Augustem oraz najważniejsza postać spektaklu – Andre. To oni przyczynili się do ogarnięcia szkicu i przetworzenia wizji plyty.
Andre okazał się wielkim zaskoczeniem i motorem napędowym poczatków RE. Gość z mega talentem wokalnym i muzycznym. Nie przypuszczałem, że tak łatwo zaadoptuje się do mojej muzyki i nada jej nową jakość i kierunek. Mogę śmiało powiedzieć, że to właśnie on uratował i zmobilizował całe moje przedsięwzięcie. Ostatecznie wyszło tak, że Andre postanowił nagrać ze mną cała płytę i jestem mu ogromnie za to wdzięczny gdyż powstało coś naprawdę ciekawego !

Road's End cover cd

Od początku starałem się w jakiś sposób zaszufladkować muzykę Road’s End. Po kilku przesłuchaniach stawiam na groove metal z lekkimi naleciałościami progresywnego metalu i nu-metalu. Zgodzisz się ze mną?
Muzyka Road’s End to otwarta encyklopedia muzyczna. Można się w niej doszukać wpływów niemal z każdego zakątka muzyki metalowej. Wiec jakkolwiek by ktoś sklasyfikował tą muzykę, uważam, że każdy ma racje. Każdy znajdzie coś dla Siebie, każdy wyszuka analogie. Jak na pierwszą płytę to chyba nie jest źle. Mieszanka wybuchowa, brzmi dobrze i nikt nie narzeka że lipa. Lata grania w różnych zespołach oraz zainteresowania muzyczne odcisnęły piętno na mnie, co tez łatwo zauważyć w muzyce. Traktuję tą płytę autorsko i jeśli mam być szczery, nagrałem coś co chciałbym Sobie sam posłuchać jadąc w samochodzie, bądź na koncercie. Wszystkie wielkie konstrukcje powstają od fundamentów i właśnie czymś takim jest ta płyta. Czas, w którym powstawała , był ciężkim okresem mojego życia, i fakt zrealizowania przedsięwzięcia graniczył wręcz z cudem. Jednak wtedy nie istniał zespół Road’s End, bylem ja oraz Przyjaciele udzielający się w projekcie. Ostatecznie ja zadecydowałem efekcie finalnym, produkcji i brzmieniu.
To było bardzo ważne i nieocenione doświadczenie mojego życia, jednak już nieco czasu upłynęło od momentu powstania płyty. Obecnie Road’s End to zespół, poważni ludzie i poważne wyzwania. Tym razem wzbogacony o kolejne doświadczenia mam już znacznie jaśniejszą wizję przyszłości muzyki RE. Nadal robię muzykę, jednak dzięki muzykom których znalazłem, zespół i muzyka staja się bardziej ukierunkowane i przemyślane.

Czy tworząc zespół od zera, będąc chcąc – nie chcąc liderem ciężko było skompletować Ci skład, podejmować decyzje, które dla zespołu miałyby być tymi najwłaściwszymi?
Za czasów Devilyn byłem, że tak się wyrażę – odpowiedzialnym liderem w zespole. Jednak czasy obecne, to zupełnie inny sposób działania. Realia się zmieniły, podejście muzyków oraz cały rynek muzyczny. Pomimo mojego doświadczenia zbieranego przez lata, okazało się, że znalazłem się w rzeczywistości której kompletnie nie rozumiałem. Stąd też moja pierwsza porażka. Skończyłem płytę 2 lata temu i nic więcej się nie wydarzyło, a ja nie wiedziałem dlaczego się tak dzieje. Pół roku temu pojawili się ludzie w moim otoczeniu, którzy zainicjowali pewne posunięcia. W efekcie czego udało mi się złożyć skład zespołu i poczynić posunięcia, które zainicjowały nową erę zespołu.
Znalezienie właściwych muzyków to naprawdę trudna sprawa. Potrzebowałem kogoś z doświadczeniem i umiejętnościami muzycznymi. Potrzebowałem ludzi elastycznych a zarazem konsekwentnych i zainteresowanych moja wizja muzyki.
Czyli na starcie już było ciężko. Okazało się, że rozwiązanie mam pod nosem (nic oczywiście nie sugeruje,  haha). Perkusista, którego już znałem od lat – Tomek Pilasiewicz (Dissenter). Wpadliśmy na siebie po prostu znienacka. Bardzo szybko okazało się, że mamy podobne poglądy w kwestiach muzycznych, jesteśmy równie zdeterminowani i pełni energii do działania. Tomek oraz genialny fotograf Maciek Pieloch (również przedstawiciel firmy Laboga w USA), który poza fotografią mocno wsparł mnie w przedsięwzięciu na wielu płaszczyznach, szybko nakierowali mnie na drogę ku działaniu z zespołem. Któregoś dnia wpadł na kilka dni Steve Tucker, niezła impreza się wywiązała, jednak pod wpływem promili okazało się, że Steven zna mega wokalistę, w dodatku całkiem niedaleko. Był nim Sahar Montalvo, gość z głosem, fantazją, doświadczeniem i prezencją. Kolejna wygrana (haha). Gitarzysta był formalnością. Pierwszą osobą, która pojawiła się w mojej głowie – solidny, doświadczony kumpel od 15 lat. Dobrze gra, duże doświadczenie muzyczne i chęć stworzenia czegoś większego – Marco Martell – były gitarzysta Malovelent Creation i Against The Plague (supportował sesyjnie Vader w USA). Jak widać podwórko muzyczne bywa małe. Lepiej sobie tego nie mogłem wyobrazić, czasami naprawdę warto zaczekać na to co los przyniesie…
Sprawa, która mnie najbardziej blokowała od początku tyczyła się wokalisty. Kierunek muzyki jaki obrałem wymaga pewnych umiejętności i charakteru wokalu, a jak się okazuje to bardzo trudne przedsięwzięcie. Prawie 4 lata szukałem wokalisty, jeśli już takowy był, to albo gdzieś śpiewał albo był za daleko. Więc kiedy zwerbowałem Sahara do zespołu, uwierzyłem że to ten czas i to miejsce, mam wszystkie karty w ręku, teraz trzeba to rozegrać.
Od początku wiedziałem jak ciężka praca mnie czeka. Należę do tych, co „musi samemu i po swojemu”. Wtedy dopiero mogę spać spokojnie (haha). Jednak nawał obowiązków, codzienne życie i praca nad zespołem to cholernie ciężkie przedsięwzięcie. Zmieniłem taktykę. Obecnie ustalam krótkie plany kilkumiesięczne i trzymam się ściśle realizacji, ale dzięki temu efekty są coraz bardziej namacalne… wiec uwierzenie w Road’s End to nie koniec drogi, to koniec drogi w poszukiwaniach !!!

Road's End logo

Długo pracowałeś nad materiałem na Last Life Memories? Będąc sterem i okrętem zapewne chciałeś wszystko maksymalnie dopieścić. Czy efekt końcowy jest zadowalający?
Pierwsza płyta RE to pewnego rodzaju eksperyment.Wyrzuciłem z Siebie pomysły, pragnienia, emocje,inspiracje…to wszystko samo ewoluowało samoistnie. Materiał tak naprawdę powstawał krótko. W przeciągu 7 miesięcy powstał szkic i zostały zarejestrowane podstawowe tracki do wszystkich utworów. Jednak kiedy Andre zaangażował się wokalnie, pojawiła się kopalnia pomysłów w mojej głowie typu „co można by z tym jeszcze zrobić”. Tak pojawił się pomysł z elektronicznymi samplami, w których to nieoceniony wkład miał Dominik Wawak. Tak pojawiła się ostateczna koncepcja brzmienia i produkcji, która byłaby niemożliwa do zrealizowania bez Leszka Łuszcza z 07 Studio. Zabrzmi to może zabawnie, ale Leszek to czolowy realizator i producent naszych rodzimych gwiazd jak WW, Myslovitz, Brodka. Znamy się od momentu kiedy kupiłem chyba pierwszy bas w życiu, a co się okazało, gość mocno zajawiony na amerykańskie brzmienie i produkcje. Efekt wyraźny do zauważenia, przesłuchania może bardziej.
Na dzień dzisiejszy, patrząc z perspektywy czasu, efekt finalny to zdecydowanie 110% tego czego się spodziewałem. Płyta ewoluowała samoistnie, a przed wypuszczeniem jej w sieć kilka miesięcy temu, postarałem się o nowy mix i mastering (ponownie Leszek Łuszcz, mastering w sławnym Studio Gravity). Przez dwa lata płyta leżała w szufladzie bez przyszłości, przyznaję że był to okres kiedy nie wracałem do niej przez ponad rok. Martwiłem się, że nawet kiedy dojdzie do skutku jakaś forma opublikowania jej, to może to zabrzmieć nieświeżo, nieaktualnie… Czas i ludzie okazali się łaskawi dla tego materiału. Traktuję tą płytę bardzo osobiście, gdyż zawiera 5 lat mojego życia, wiele ciężkich chwil i zawodów. Teraz wiem, że w tym albumie tkwi moja siła, i to bilet do dalszej pracy nad przyszłością. Opowiedziałem tą płytą swoją przeszłość (i ból umierającego świata), i jestem naprawdę szczęśliwy, że wreszcie mogę opowiedzieć tą historię ludziom, którzy tyle lat we mnie wierzyli i czekali na dalszy ciąg moich poczynań muzycznych. Dlatego tak naprawdę tą płytę dedykuję Wam wszystkim.

Czy debiutancki materiał ukazał się na krążku czy jedynie w formie cyfrowej w sieci?
Na chwilę obecną płyta jest dostępna tylko w formacie cyfrowym na ReverbNation. Ponieważ nie było możliwe podpisanie kontraktu nie posiadając stabilnego składu, postanowiłem że w takiej formie udostępnię ludziom to co już stworzyłem. Dało mi to możliwość odświeżenia swojej pozycji na rynku muzycznym, zaprezentowania płyty, położenia na nowo fundamentów pod zespół i zaoszczędzenia czasu potrzebnego na prace z nowymi muzykami.
Na dniach będzie dostępny promopack, na którym znajdzie się cała płyta oraz materiały promocyjne i będzie to jedyna forma albumu na dzień dzisiejszy. Jednak od pewnego czasu trwają rozmowy z pewnymi ludźmi z branży muzycznej. Jest duże zainteresowanie zarówno starym materiałem jak i nową twórczością Road’s End. Niewykluczone, że jeszcze w tym roku ukaże się specjalne wydanie płyty w formie oficjalnego CD na co osobiście bardzo liczę. Wszystko jednak wiąże się z tym, co będzie się działo wokół zespołu w najbliższych 2-3 miesiącach. Stąd też moja uwaga jest skupiona na obecną chwilę na działaniach dotyczących nowego składu i twórczości.

Road's End (1)

Czy materiał ukaże się w Europie, a tym bardziej w Polsce?
Myślę że na pewno. Miałem już trzy oferty wydania plyty w Europie, jednak bardziej na zasadzie dystrybucji. Kontrakty zazwyczaj podpisuje się na dłuższy czas i dotyczą „świeżego produktu”. Nie chcę na chwilę obecną tego robić gdyż przygotowywuję zespół do związania się niebawem z wytwórnią. W tym celu stara płyta może się okazać karta przetargowa. Byłoby złym posunięciem oddanie komuś płyty w Europie w tym samym czasie. Na pewno dołożę wszelkich starań aby płyta pojawiła się w Europie. Docelowo bardzo mi zależy aby w przyszłości Road’s End grał regularnie w rodzimych stronach .

W promo packu od Ciebie przesłanym widnieje informacja, że gościnnie udzielił się Vogg z Decapitated. Powiedz, gdzie i jak dorzucił swoje trzy słowa bądź też kilka strun?
To bylo spontaniczne posuniecie, tyczące sie niemniej spontanicznej piosenki. Mowa tu o balladzie „When All Is Said And Done„. Pracowałem wtedy nad nią intensywnie i wzbogacałem instrumentarium. Pierwotnie w studio zarejestrowałem perkusję i kilka linii basu, które są motywem przewodnim calej ballady. Wiedziałem, że brakuje mi gitar, ale potrzebowałem czegos innego jak metalowe granie. Z Wackiem znamy sie prawie od zawsze, wiedziałem że jest genialnym i wszechstronnym gitarzystą. Poprosiłem go o chwilę refleksji na gitarze w studio i tak oto znalazł się na płycie Wacek, za co mu dziękuje bardzo, bo fajna piosenka wyszła!

Teksty na płytę napisał Andre Verailles. Czy dałeś mu wolną rękę czy ukierunkowałeś go tak aby wszystko co związane z Road’s End było spójne? Spytać również chciałbym o przekaz jaki niosą utwory na Last Life Memories.
Gdzieś tworzą pierwsze dźwięki do utworów, zastanawiałem się nad tematyką i ogólnym kierunkiem Road’s End. Gdzieś mocno we mnie siedziały fascynacje apokalipsą. Utwór po utworze postanowiłem opowiedzieć przebieg zdarzeń, odczucia, emocje i atmosferę. Gdy nawiązałem współpracę z Andre, szybko podchwycił temat, wczuł się w klimat piosenek, zrozumiał moje intencje i takim sposobem stworzyliśmy razem pełną opowieść.
Album otwiera „All Roads End„, podróż przez życie ku zagładzie, niezależnie do jakiego rozstaju dróg człowiek dojdzie. Poprzez leki towarzyszące ludziom, a zwłaszcza w stanach zagrożenia i utraty nadziei. „1000 Ghosts„. Ballada, która często jest interpretowana z uczuciem lub jego stratą czy miłością – nic bardziej błędnego. „When All Is Said And Done” to opowieść o utracie nadziei i przyjęcie nieuchronnego końca. A skończywszy „The Salvation Of Ash” retrospekcja pomiędzy dramatycznymi wydarzeniami i zagładą oraz opadającymi popiołami zniszczonego Świata. Polecam liryki Andre, które w połączeniu z moją muzyką wprowadzi Was w niesamowity klimat postapokaliptycznego Świata.
Proszę do końca nie ulegać depresji i zwątpieniu, choć tematyka jest lekko przerażająca i wszystko zmierza do zagłady. Taki kierunek rozwoju Road’s End będzie konsekwencją tego co się „wydarzyło”. Skoro zagłada już była, trzeba się przebudzić, powstać jak Feniks z popiołów i zbudować nową przyszłość. Należy pamiętać też, że Road’s End to nie koniec wszystkiego, to nie koniec drogi. To raczej koniec poszukiwania właściwej drogi, to własciwy kierunek do odrodzenia ….

Co do koncertów to chodzi mi po głowie jedno pytanie. Jak duży sukces musiałby osiągnąć Road’s End aby udało się przyjechać do Europy a szczególnie Polski na serię koncertów?
To nie jest kwestia sukcesu. Kwestia jest w tym, żeby w ogóle zespół ruszył do Europy Na pewno najbardziej pomocny byłby kontrakt z większą wytwórnią w USA mającą siedziby w Europie. Można też działać sposobami bardziej niezależnymi, z czym wiąże się ogrom pracy. Zależy nam również na graniu festiwali w Europie. Możliwości są, jednak przed tym, musimy wykonać jeszcze kilka ważnych posunięć, które umożliwią nam zmianę statusu. Stąd też nagrany niedawno singiel w nowym składzie. Pracujemy obecnie nad miksem, a przewidywana premiera to połowa/koniec stycznia 2016 roku. Trwają przygotowania do nagrania video do piosenki oraz presskit na targi NAMM w Kalifornii. Do tego dochodzi przygotowanie zespołu do koncertów i pisanie nowego materiału. Na brak zajęć nie narzekam.

Novy - Throne

Czy w perspektywnie kilku lat jakie przebywasz w USA pokusiłbyś się o skomentowanie tudzież ocenę sceny metalowej w porównaniu do polskiej?
Zdecydowanie tutaj dzieciaki maja inne podejście do grania niż w Polsce. Łatwiej im się uzbroić w instrumenty, łatwiej wszystko rozpocząć. Ale gdzieś tu pasji mi czasem brakuje, bardziej młodzi muzycy są nastawieni na zrobienie szybkiej kariery. Na pewno w Polsce wytworzyła się pewna jakość grania i nawet bardzo młode zespoły bardziej zawodowo podchodzą do grania, a zwłaszcza gdy trzeba w to włożyć znacznie więcej pracy. Ale i podejście do muzyki jest inne. W Polsce wiele awangardy się pojawia, tutaj mają swoje screemo czy nu-metal, za czym nieprzepadam.

Czy mając swój Road’s End myślisz (a może już tworzysz) o stworzeniu mroczniejszego pobocznego projektu gdzie mógłbyś zrealizować pomysły z przeszłości?
To zły czas o myśleniu nad nowymi projektami. Już to parę razy w życiu przerabiałem, udzielałem się wszędzie, na końcu okazywało się że jestem nigdzie. Road’s End to moje dziecko, niech podrośnie najpierw zanim o młodszym bracie pomyślę.
Zawsze byłem zdania, że muzyka to forma sztuki przekazu emocji dźwiękami. By tak się stało, uczucia muszą być prawdziwe. Dlatego nie wezmę się za nic nowego, dopóki nie poczuje, że znowu mam coś do powiedzenia w tym temacie.

Mamy za sobą 2015 rok, więc chyba standardowo spytam o to jakie wydawnictwa przykuły Twoją uwagę oraz czego życzyłbyś Sobie oraz zespołowi Road’s End w 2016 roku?
Dziękuje serdecznie Piotrku i KVLT Magazine za wywiad i support oraz wszystkim wytrwałym czytelnikom, którzy dali radę przebrnąć przez ten wywiad do końca.
Od siebie i od zespołu życzę Wszystkim wspaniałego 2016 roku i zapewniam, że wiele dobrych i zaskakujacych niespodzianek szykuje Road’s End.
Wierzcie i wspierajcie Nas, niezawiedziemy !!!
Dla Road’s End życzyłbym sobie tylko tyle, by nasza ciężka praca pomogła zrealizować plan jaki przygotowałem. Reszta będzie już tylko konsekwencją tego…….

Road's End band

(Visited 9 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .