Pain: „Jedynym ograniczeniem jest umysł”

Kiedy w 2011 Peter Tägtgren wydawał ostatnią płytę swojego projektu Pain, zatytułowaną You Only Live Twice, w Polsce rejestrowano Ruch Palikota, w kinach wyświetlano Czarny czwartek i Salę samobójców (nie mylić z Legionem samobójców), a w Pakistanie Navy SEALs polowało na Bin Ladena. Tägtgren przez pięć lat ciężko pracował nad innymi projektami, aż w końcu stwierdził, że doszedł do siebie na tyle, żeby powrócić. Do domu. Do Pain.

Nowy album Pain zatytułowałeś Coming Home. Gdzie jest ten dom? Skąd do niego wracasz?
No właśnie, skąd i gdzie? (śmiech) Chyba chodzi o pewnego rodzaju dom w mojej głowie. Zazwyczaj pozwalam ludziom zdecydować o takich rzeczach, bo każdy ma jakiś własny pomysł na temat znaczenia tytułu i tego, o czym są piosenki. Dla mnie jednak Coming Home oznacza powrót do pewnego stanu. Przez jakiś czas mój umysł nie był tam, gdzie być powinien. Po trochu oznacza to też dla mnie powrót do Pain, w ramach którego mogę sobie sam usiąść i robić swoje własne rzeczy w spokoju.

Skoro mówisz, że twój umysł nie był ostatnio tam, gdzie być powinien, to gdzie był?
Nie mam pojęcia. Ty mi powiedz (śmiech). pain-coming-home_4000px

Znów zrobiłeś cały album sam?
Generalnie tak, ale mój syn gra na nim na bębnach. Miałem też małą pomoc przy pisaniu tekstu do numeru Pain in the Ass, ale poza tym zrobiłem praktycznie wszystko sam.

Ale jest przecież też jeszcze jeden gość: Joakim Broden.
No tak, to prawda.

Praca nad albumem Pain różni się w jakiś znaczący sposób od pracy choćby nad płytami Hypocrisy?
Tak. Wydaje mi się, że chodzi głównie o brzmienie. Hypocrisy to gitara, bas, bębny i wokal. To wszystko. W Pain może to być cokolwiek. Nie mam żadnych reguł odnośnie tego, czego mogę używać jako instrumentów, a czego nie. Dla mnie robienie płyty Pain to podróż. Na Coming Home jest dużo orkiestracji i tak naprawdę jest to istny rollercoaster moich emocji. Są tam szybsze i wolniejsze piosenki, są bardziej epickie i bardziej melancholijne. Jest w zasadzie wszystko.

Stefan Heilemann

Stefan Heilemann

Miałeś jakieś założenia, którymi kierowałeś się podczas tworzenia materiału na tę płytę?
Tak. Założeniem było nie powtarzać się, nie zjadać własnego ogona. Staram się być nieprzewidywalny podczas składania wszystkiego do kupy, podczas ustalania jaka część piosenki następuje po innej. Chciałem zrobić to w inny sposób, niż robiłem to zazwyczaj. Zmieniłem formułę, nie chciałem wracać do tego sposobu tworzenia, jakiego używałem zazwyczaj. Dlatego na płycie będzie sporo niespodzianek.

Skoro już mowa o tych formułach: Pain jest twój i tylko twój, więc nie musisz chodzić z nikim na żadne kompromisy. Czy może są jakieś granice, wewnątrz których się poruszasz?
Nie. Jedynym ograniczeniem jest mój umysł.

Więc możesz robić co ci się podoba.
Zasadniczo tak. Wszystkie albumy Pain różniły się od siebie. Jeśli przesłuchasz jeden z nich, a za chwilę odpalisz drugi, to usłyszysz, że brzmi nieco inaczej. Oczywiście wszystkie mają w sobie ten industrialny element, ale za każdym razem próbowałem się nieco udoskonalić, poprawić jako songwriter i jako producent.

W jaki sposób zatem komponujesz? Bawisz się gitarą i coś wychodzi, czy metodycznie wklepujesz cyferki w komputerze?
To zależy od piosenki. Próbuję wszystkiego. Nie mam jakiejś sztywnej formuły na napisanie piosenki dla Pain. Mogę to zrobić począwszy od rzępolenia na gitarze akustycznej, skończywszy na siedzeniu z klawiaturą i programowaniu jakichś porąbanych loopów perkusyjnych… Wszystko jedno. Chyba jakieś poczucie artystycznej wolności podpowiada mi, żeby szaleć, robić tak, jak akurat mi się chce. I naprawdę mi się to podoba. Czasami z tego wychodzi coś fajnego, czasami nie, ale w moim odczuciu Coming Home jest bardzo blisko perfekcji.

Skoro nie chcesz się powtarzać, to znaczy, że Pain w jakiś sposób się zmienił od czasu ostatniej płyty. 5 lat to jednak sporo czasu.
Po prostu z miejsca, w którym skończyła się ostatnia płyta Pain i ostatnia płyta Lindemann, poszedłem dalej. To rozwój, parcie do przodu.

Praca z Tillem Lindemannem wpłynęła jakoś na twoje podejście do tworzenia muzyki?
Wydaje mi się, że tak… Oczywiście ja napisałem całą muzykę na album Lindemann, a Till napisał wszystkie teksty, ale składaliśmy to do kupy wspólnie, razem robiliśmy aranżacje. On ma 25 lat doświadczenia ze swoim zespołem, ja mam kolejne 25 lat… Wrzuciliśmy zatem te wspólne 50 lat do jednego pudełka i tak powstał Lindemann. Przecież zawsze nosisz ze sobą jakieś doświadczenia. W szczególności te dobre – chcesz je zatrzymać i rozwinąć. W ten sposób na pewno Lindemann wpłynął na nowy Pain.

No właśnie – masz za sobą ćwierć wieku doświadczeń z Hypocrisy, Pain, Bloodbath i innymi projektami. Jest w tym biznesie jeszcze cokolwiek, co może cię zaskoczyć?
O tak, każdy dzień jest zaskoczeniem (śmiech). Dopóki masz otwarte oczy możesz dojrzeć mnóstwo naprawdę pojebanych rzeczy. Wszystko, co się otacza – i nie mówię tu tylko o muzyce, ale o rzeczywistości – potrafi zaskakiwać codziennie. Wystarczy, że będziesz oglądał codziennie wiadomości i będziesz się zastanawiał: „co tu się kurwa dzieje?!”.

fot-stefan-heilemann-3

fot. Stefan Heilemann

Rozmawiałem z wieloma skandynawskimi muzykami, nie tylko metalowymi. Każdemu zadawałem to samo pytanie, bo cały czas poszukuję na nie właściwej odpowiedzi: dlaczego do jasnej cholery Skandynawowie są tak dobrzy w tworzeniu i wykonywaniu muzyki? I nie chodzi tylko o ciężką muzę, ale w zasadzie każdą – jazz, pop, techno… O co chodzi?
Wpuszczają nam to do wody… (śmiech) A tak serio, to nie wiem. Może po prostu się nudzimy, bo słońce nie świeci tutaj za mocno.

Ale widzisz – mieszkam w Gdańsku. To nie jest bardzo daleko od wybrzeży Szwecji czy Norwegii. Pogoda jest podobna. A sytuacja z muzyką jest tutaj trochę inna.
Macie Behemotha! Macie Vader! Macie Decapitated!

Mamy. Ale ile światowej sławy kapel jest u was?
Okej, rozumiem (śmiech). Szczerze mówiąc nie wiem skąd to się bierze. Wiele osób pytało mnie o to, dlaczego Skandynawowie tworzą tyle muzyki, dlaczego mamy tyle zespołów i tak dalej. Ale nie mam na to odpowiedzi. Może mamy to w genach? Nie mam zielonego pojęcia.

Wróćmy do Coming Home. Czy było coś, co wpłynęło na kształt tej płyty, stało się jakimś bezpośrednim dla niej zapalnikiem, czy to po prostu kolejny album, dzień jak co dzień?
Zdecydowanie nie był to po prostu kolejny album. Chciałem próbować nowych rzeczy. Kombinowałem. Chciałem być nieprzewidywalny. Ingerowałem w strukturę utworów. Przy tym wszystkim jednocześnie nie chciałem przesadzić, brzmieć jakoś dziwnie. Nie miałem zamiaru komponować numerów Rush czy Dream Theater, nie chciałem zacząć grać jakichś progresywnych rzeczy. Po prostu chciałem złamać schemat, wyskoczyć z utartych ścieżek. Zawsze podczas komponowania masz jakieś wyobrażenie, że to powinno być po tym, a potem powinno być przejście i tamten riff… Ja tymczasem chciałem to pozmieniać. Napisanie tego albumu zajęło mi cholernie dużo czasu, bo starałem się myśleć inaczej. Nie myśleć normalnie.

Jakie są zatem te rzeczy, których nie robiłeś wcześniej, a zrobiłeś teraz? Możesz je dla nas wskazać?
Przede wszystkim starałem się śpiewać. Nigdy nie lubiłem moich czystych wokali. Zawsze wolałem się drzeć, bo to po prostu było dla mnie wygodniejsze. Tym razem postarałem się normalnie zaśpiewać. Śpiewałem coś, potem robiłem powtórkę, jeszcze jedną, potem kolejną i tak dalej dopóty, dopóki nie poczułem się dobrze z moim głosem. To pewien rodzaj uczenia się na błędach. Poza tym na płycie jest kilka piosenek, których stylistycznie nikt by się chyba po mnie nie spodziewał.

Które to?
Na pewno takim innym numerem jest Starseed. Podobnie z Absinthe-Phoenix Rising. Wiesz, problem w tym, że nie mogę ci powiedzieć, co masz myśleć o konkretnej piosence czy fragmencie. Musisz sam tego posłuchać.

Kto miał największy wpływ na ciebie jako kompozytora? Czy jest jakaś osoba, która była dla ciebie w tej dziedzinie najważniejsza?
O cholera. Trudne pytanie. Gdybyś zapytał mnie o jakiś zespół, który na mnie wpłynął, to wskazałbym Kiss z lat 70-tych. Do tego Elvis Presley, The Beatles… Ale jedyny wykonawca, o którym mogę powiedzieć, że po dwudziestu pięciu latach kariery wciąż mnie inspiruje, to David Bowie. Zacząłem się zagłębiać w jego muzykę jakieś trzy lata temu. Trudno powiedzieć, że go wtedy odkryłem, bo znałem go oczywiście wcześniej, ale nie byłem wtedy wielkim fanem. Przed czterema laty kupiłem album Ziggy Stardust i po dziś dzień słucham go przynajmniej ze trzy razy w tygodniu.

To genialny album.
Tak. A David Bowie był jednym z tych gości, u których nie mogłeś przewidzieć, co zdarzy się za chwilę. I to u niego uwielbiam. Niespecjalnie lubię te nowsze albumy, ale uwielbiam Hunky Dory, Ziggy Stardust, lubię trochę także Alladin Sane i Diamond Dogs. Późniejsze nagrania są już trochę za normalne (śmiech). Ale te na początku… Nie wiem co on sobie wtedy wyobrażał podczas pisania, ale gdyby odjąć z tych płyt wokale, brzmiałyby jakby ktoś walił po prostu jakieś akordy, które nie mają za bardzo sensu. Bez wokali nic tam się z niczym nie łączy, to po prostu dziwne akordy. I to jest w tym właśnie piękne.

Na zakończenie: pamiętasz swoją pierwszą gitarę?
Tak. To była akustyczna gitara, którą dostałem kiedy miałem jakieś 7 czy 8 lat. W tamtym czasie grałem na perkusji. Perkusja była dla mnie najlepsza, bo mogłem się wyżyć, wywalić z siebie agresję. Ale z wiekiem dochodziłem do wniosku, że chcę pisać muzykę. Trudno jest siedzieć za zestawem perkusyjnym i pisać. Zawsze więc miałem za perkusją gitarę akustyczną. Kiedy ćwiczyliśmy z zespołem krzyczałem: „nie, czekaj, grasz to źle, musisz to zagrać tak” i łapałem za tego akustyka, żeby pokazać o co mi chodzi. Ale kiedy miałem jakieś szesnaście lat zdecydowałem, że pieprzę to i przerzucam się na gitarę. Wiedziałem, jak pisać piosenki, ale nie wiedziałem, jak grać na gitarze i chyba tak pozostało. Bębny ćwiczyłem jak szalony. W weekendy, kiedy nie było szkoły, siedziałem po dziesięć godzin i waliłem w gary. Ale na gitarze nie ćwiczyłem praktycznie nigdy. Nie chcę ćwiczyć! Chcę pisać muzykę!

Ćwiczenie jest nudne.
No pewnie. Nawet jeśli wyrobisz się na tyle, że zostaniesz drugim Stevem Vaiem i będziesz wszystkich czarował techniką, to będziesz wciąż chciał grać muzykę.

Jest różnica między graniem skal w tę i z powrotem a graniem prawdziwej muzyki.
Nie chodzi tylko o to. Chodzi o pisanie piosenek, które będą się ludziom podobać. Vai na pierwszych kilku albumach był naprawdę dobry, ale potem, nie wiem, chyba się pogubił.

nmtr
Latest posts by nmtr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , .