Podsumowanie 2016 roku wg redakcji

Nasza redakcyjna brać wybrała Top10 muzycznych wydawnictw 2016 roku. Pojawiły się niespodzianki, zagwozdki i – powiedzmy – oczywiste typy. Zapraszamy!


Piotr Czwarkiel

Mam świadomość, że do podsumowania roku nie weszło mnóstwo innych i bardzo dobrych albumów, no ale takie są uroki wybrania najlepszych –  zaledwie 10 albumów, które wyszły na światło dzienne w 2016 roku. W dużej mierze poniższy ranking został oparty na ilości odsłuchów poszczególnych płyt.

01. Arkona „Lunaris”. To bezsprzecznie najlepsze black metalowe dzieło, które ukazało się w Polsce w 2016. Pamiętam, kiedy miałem przyjemność przedpremierowego odsłuchu. Nie mogłem wyjść z podziwu, co ten zespół był w stanie skomponować. Totalne black metalowe szaleństwo ze zdrową ilością melodii i niesamowitym wokalem Necrosodoma.
02. ARRM ARRM”. Kolejny kapitalny album wyszedł spod ręki Artura Rumińskiego. Utwory to piękne pejzaże pełne hipnozy. Pełna melancholii muzyka jest idealnym tłem to zadumy i jesienno-zimowej aury.
03. Psychonaut 4 Neurashenia”. Gdy tylko poznałem ten gruziński zespół, od razu pokochałem go miłością platoniczną. Dipsomania” była albumem perfekcyjnym, ale nowe wydawnictwo choć z tego względu, że jest nieco odmienne, może mniej depresyjne, to nie można powiedzieć, że czegoś tu brakuje. Chore dźwięki uzupełnione przerażającym wokalem Grafa (jakby chciał uciec z psychiatryka)to mieszanka bardzo niebezpieczna, a ja niebezpieczną muzykę bardzo lubię 🙂
04. Furia Księżyc Milczy Luty”. Po dość eksperymentalnym Guido, Nihil i spółka wydali płytę, która pomimo n-tego zapętlenia w odtwarzaczu nie potrafi znudzić. Jest to już nieco inny black metal, z mocną domieszką post-rocka. Nie jest to dzika odmiana czarnego metal, sporo tu wolniejszych temp, które w niesamowity sposób budują napięcie podczas odsłuchu płyty. Ta płyta to narkotyk, którego chce się więcej.
05. Kyy Beyond Flesh-Beyond Matter-Beyond Death”. Po bezbłędnej EPce mocno wyczekiwałem na pełnograja fińskiej hordy Kyy. I nie zawiodłem się. Na płycie znajdziemy black metal o surowym brzmieniu z lekkimi inspiracjami zespołem Watain. Utwory Legio Serpenti oraz Death Within to hity, które na koncertach zniszczą każdą publikę!
06. Bedowyn Blood of the Fall”. Według mnie to najlepszy kawał muzyki, jaki ujrzał światło dzienne w tym roku w swoim gatunku. Amerykanie umieją grać ten swój stoner/doom metal. Na płycie nie brakuje doomowego klimatu. Na szczególną uwagę zasługuje wyśmienita produkcja i z premedytacją nieco przybrudzony sound. W ich muzyce słychać ducha Ameryki. Pełna rekomendacja.
07. Hexhorn Waking of Death”. O tym albumie miałem przyjemność się wypowiedzieć w 36 odcinku Metal Maxa. Ten debiutancki album bardzo długo gościł na mojej liście. Hiciarskie kawałki wypełniają cały krążek. Fajnie zaaranżowane mięsiste riffy z heavy metalowymi solówkami to wizytówka krążka. Według mnie to jedna z najlepszych debiutanckich płyt na polskiej metalowej scenie.
08. Topielica Uroczysko”. Chyba staję się coraz bardziej melancholijny, bo to kolejna płyta z takim klimatem w podsumowaniu roku! Cezar z Christ Agony w nieco innym obliczu, serwuje nam piosenki utrzymane w gatunku alternatywnego rocka. Muzyka wypełniona pierwiastkiem smutku i melancholii. Bardzo lubię i szczerze polecam.
09. Darkthrone Arctic Thunder”. Długo czekałem na dźwięki skomponowane przez Fenriza i Nocturno Culto. Płytę tę równie długo przesłuchiwałem, jak HexHorn czy polską Arkonę. Nawet nie pamiętam, kiedy wcześniej tak mi się przykleiła do słuchawek punk/black metalowa muzyka. Trzeba przyznać, że słucha się go z wielką przyjemnością. Bardzo sobie cenię to surowe brzmienie.
10. Gojira Magma”. Ile było zachwytów na temat tej płyty, to wszyscy dobrze wiemy. I chyba nikt się specjalnie temu nie dziwi, ja również. W szczególności „zostałem kupiony” po koncercie na czeskim Brutalu. Kompozycje z nowej płyty dosłownie wbijają w przysłowiową ziemię. To jeden z najlepszych zespołów grających progresywną odmianę śmierć metalu. Nic tylko brać i słuchać.


Maciej Jędrejko

Tegoroczne podsumowanie niestety bez podziału na Polskę i resztę świata, co trochę utrudnia zrobienie rankingu. W związku z tym pierwsze sześć pozycji z listy to tak naprawdę TOP3 z naszego kraju i zagranicy. Kolejność pozostałych wydawnictw zupełnie przypadkowa.

01. Oranssi Pazuzu „Värähtelijä”. Najczęściej słuchany przeze mnie album w roku 2016. Komentarz jest zbędny, po prostu trzeba przesłuchać.
02. Kingdom „Sepulchlar Psalms from the Abyss of Torment”. Moim zdaniem najmocniejszy, najbardziej bezkompromisowy i zarazem najczęściej słuchany przeze mnie album z naszej rodzimej sceny. 666% diabła w diable.
03. Sink „The Ark of Contempt and Anger”. Bardzo wyrafinowana, klimatyczna i subtelna mieszanina różnych pomysłów. Ciężko oprzeć się kolejnym odsłuchom i zanurzeniu się w tak pięknej czerni.
04. Ragehammer „The Hammer Doctrine”. Bliżej, mocniej, teraz! Najbardziej właściwa doktryna anno domini 2016.
05. Blood Incantation „Starspawn”. Najlepszy tegoroczny death metal spoza Polski. Masa grobu, techniki i po prostu łomotu w samym sercu galaktyki.
06. Dormant Ordeal „We Had it Coming”. Niezwykle soczysty i miażdżący kości death metal! Idealna propozycja dla tych, którzy tęsknią za starym Decapitated.
07. Ihsahn „Arktis”. Świetny materiał od samego mistrza black metalu. Przemyślany, zaskakujący i nietuzinkowy. Natomiast moc zawarta na tej płycie zmiażdżyłaby niejeden lodowiec.
08. Vyrh „Majestat skał i złamań otwartych”. Zjawiskowa podróż w samo serce polskich gór, a to wszystko w towarzystwie niebanalnych melodii.
09. Arkona „Lunaris”. Chyba najbardziej porywający materiał w polskim black metalu. Powalający klimat, nieziemska (i to dosłownie) atmosfera oraz idealne wyważenie melodii.
10. The Dog „The Devil Comes At Night”. Grind your mind! Miłośnicy hałasu, ekstremy i szybkości powinni zakochać się od pierwszego usłyszenia.


Tomasz Antosik

01. Blindead „Ascension”. Czekałem, nieco obaw się zebrało, zmiana wokalisty itp. Ale jednak rok 2016 pięknie zwieńczyli, świetna płyta, świetne koncerty. Płyta nie jest monotonna i zawiera najlepsze elementy poprzednich wydawnictw.

02. Kingdom „Sepulchral Psalms from the Abyss of Torment”. Polska death metalem stoi. Płyta „znikąd”, wpadła mi za poleceniem znajomego z Redakcji, śmiało deklasuje dziesiątkę uznanych produkcji. Cholernie polecam, duch starych Morbidów aż nadto obecny.

03. Entropia „Ufonaut”. Niesamowita muzyczna wyliczanka. Krążek nieszablonowy, mus posłuchać.

04. Mussorgski „Creatio Cosmican Bestiae”. Czekałem lata i… warto było. Od samego początku powala klimatem, stanowczo niedoceniona pozycja. Odżałujcie parę piw i sprawdźcie, jak się prezentuje klasyka polskiego metalu.

05. HexHorn „Waking Of Death”. Płyta nagrana z pasją i to słychać. Dawno tyle frajdy nie miałem, słuchając zwykłego napieprzania.

06. Inquisition „Bloodshed Across The Empyrean Altar Beyond The Celestial Zenith”. Duchowa uczta. Chyba nie mogę być obiektywny w tym temacie.

07. Blood Incantation „Starspawn”. Najlepsze echa starej szkoły death metalu plus nowy zamysł, jak ów death metal powinien brzmieć. Dla mnie już są bogami, dla Was też będą.

08. Be’lakor „Vessels”. Można nagrać nowoczesny metal, nie popadając w kornowato-melodyjne banały? Oczywiście, że można. Płyta pełna pomysłów, niesamowicie uzależniająca.

09. October Tide „Winged Waltz”. Posucha na tego typu granie, ale na szczęście jeszcze są sprawdzone kapele. I tutaj nie ma zawodu. Do tego świetna forma koncertowa.

10. Megadeth „Dystopia”. Rudy nadal w formie. Reszta bandu też, a jak nie, to Rudy ich wymieni i nagra jeszcze lepszy. Tej płycie tylko Anthrax mógłby zagrozić. 


Wadim Filiks

Prawdę mówiąc, nie jestem zwolennikiem wszelkich notowań, list przebojów i innych podsumowań. Każdego roku w moim „top ten” i tak znajdują się starocie, wydawnictwa kapel nieistniejących i artystów nieżyjących. Gdy jednak zdarza się tak wyjątkowy rok, jak ubiegły, 2016, to czuję się zobligowany, by dorzucić swoje przysłowiowe „trzy grosze”. No, w tym wypadku dziesięć. Dziesięć albumów, które przyprawiły mnie o dreszcz emocji, od dinozaurów thrashu, przez folkowe inspiracje, na odważnych eksperymentach kończąc. To był dobry rok.

01. Aviaries „Aviaries”. Absolutne zaskoczenie tego roku i jedna z dwóch rodzimych produkcji w moim TOP. Muzykę zespołu poznałem dzięki mojej Ukochanej, która zabrała mnie na ich koncert. Zostałem kompletnie oczarowany prostotą formy, ale też zaangażowaniem, z jakim muzycy podchodzą (zarówno na albumie, jak i podczas gry na żywo) do swojej pracy. Niezwykły klimat, coś zupełnie innego i świeżego na polskim rynku muzycznym.
02. Anthrax „For All Kings”. Królowie wrócili w wielkim stylu jeszcze w 2011 roku albumem Worship Music. Choć tegoroczna płyta nie została przyjęta przez krytykę aż tak dobrze, jak jej poprzedniczka, to dla mnie Anthrax z Belladonną na wokalu zawsze pozostaje czymś w rodzaju sentymentu. Nie mogę się doczekać marcowego koncertu w Polsce i życzę sobie usłyszeć na żywo Blood Eagle Wings właśnie z nowego krążka grupy.
03. The Mission „Another Fall From Grace”. Prosta, przyjemna płytka w typowym dla grupy Hussey’a stylu. Od melodyjnego Tyranny of Secrets, przez bardzo radiowy Met-Amor-Phosis, po bardziej epicki Bullets and Bayonets. Ten album to jedna z najlepszych rzeczy, która powstała w klimatach około-gotyckich od wielu lat. Zespół sięga do korzeni lat 80., doprawiając całość szczyptą bardziej nowoczesnego podejścia do muzyki. Jest spoko.
04. Black Rainbows „Stellar Prophecy”. Spośród ogromnego zalewu stoner/doom rocka, który można było zaobserwować w tym roku, musiałem wybrać jeden wyjątkowo udany album. Black Rainbows otrzymują ode mnie wyróżnienie za odważne sięgnięcie po rock psychodeliczny i stworzenie pomostu pomiędzy współczesnym graniem, a klasycznymi dźwiękami z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Golden Widow to jedna z moich ulubionych kompozycji tego roku.
05. HexHorn „Waking Of Death”. Chłopaki z Katowic dali nam w tym roku porcję solidnego thrashu. Muzyka zespołu bardziej toruje swoje własne szlaki, niż powtarza utarte schematy sprzed trzech dekad. Jest szybko, jest mocno, jest dobrze. No i do tego bas, który nie plumka w tle w systemie zero-jedynkowym, natomiast wybija się często do przodu, a to tygryski lubią najbardziej.
06. Raven Throne „Šliacham Zabytych”. W temacie black metalu można śmiało wymienić dziesiątki innych wydawnictw, które w 2016 roku zasłużyły, aby znaleźć się w TOP10. Ja natomiast sięgam po krążek naszych sąsiadów z Białorusi. Muzycznie rewelacja, a do tego teksty odnoszące się do poezji białoruskiej i folkloru. Muzyka Ravenów to rzeź poprzez głębię i rytm, bez symfonicznych wstawek.
07. Monkey3 „Astra Symmetry”. Doświadczona grupa sięgająca do klimatów psychodelicznych i progresywnych, bazująca na dokonaniach klasyków rocka, stworzyła dzieło kompletne, którego z zapartym tchem słucha się od A do Z. Czysta przyjemność z astralnej podróży. Dzieło wyjątkowe, ambitne i jedyne w swoim rodzaju. Epickie numery, które pochłaniają słuchacza i wgniatają w krzesło.
08. Phantom Winter „Sundown Pleasures”. Płyta, która przekonała mnie, że gatunek sludge metalu też może brzmieć dobrze i być łatwostrawny, choć podchodziłem do niej jak pies do jeża. Ciężkie i powolne granie, osnute na doświadczeniach nieistniejącej formacji Omega Massiff, a do tego krzyki i growle. Razem daje to poczucie dobrze wykonanej roboty. Dźwięki wydobywające się z tego krążka są odrażające niczym najbardziej plugawe kreatury. Uznajcie to za komplement.
09. Death in Rome „Hitparade”. No, to dopiero propozycja na udanego Sylwestra podszytego klimatami samobójczymi. Jeśli planujecie nie wchodzić z przytupem w 2017, to odpalcie sobie znane (i niekoniecznie lubiane) hity z radiowych list przebojów utrzymane w neofolkowej stylistyce. Tekst „I’m never gonna dance again” z piosenki Careless Whisper nabiera jeszcze jednego ukrytego znaczenia, if you know what I mean. Depresja i smutek w dobrym guście.
10. Wardruna „Runaljod – Ragnarok”. Last but not least. Prawdopodobnie ostatni krążek wydany pod szyldem Wardura, epickie dzieło wieńczące trylogię runiczną, za którą odpowiedzialny jest jeden z największych mózgów dzisiejszej muzyki folkowej i ambientowej – Einar Selvik. Minimum formy, maksimum treści, a jednocześnie tak wiele innowacji i świeżości. Wszystko, czego dotknie się Einar zamienia od razu w złoto. Mistrzostwo.


Jacek Klatka

Na początek kilka informacji: 2016 to kolejny rok, w którym nie zdążyłem przesłuchać, a co dopiero wgryźć się we wszystkie gorące premiery, ważne tytuły i obiecujące debiuty; w 2016 ukazało się wiele świetnych albumów i zrobienie listy TOP 50 nie stanowiłoby dla mnie żadnego problemu. Płyty z mojego podsumowania to nie te „najlepsze”, które się ukazały (bo i jak miałbym to ocenić), lecz te, których słuchałem najczęściej i z największą przyjemnością.

01. Joe Bonamassa Blues of Desperation”. Nie jest to pierwszy album tego artysty, który zasługuje na tzw. pięć gwiazdek, ale według mnie najlepszy z nich wszystkich. Bogactwo dźwięków, fenomenalnych solówek, wyrywających z butów riffów (Mountain Climbing!), świetnych chórków. Niezależnie od tego, czy dźwięki skręcają w stronę bluesa, rocka czy country, Joe po prostu zachwyca.
02. Swans The Glowing Man”. Mówią, że najsłabsza część po-re-aktywacyjnej trylogii, że wieje nudą… Ja jednak kupuję nowe dzieło Giry w całości. Nie ponarzekam na długość, bo album mija mi błyskawicznie. Nie będę się skarżył na monotonię, bo każda część tej układanki jest wciągająca i logicznie łączy się w spójną i udaną całość.
03. Julia Marcell Proxy”. Zazwyczaj mam gdzieś dyskusje w jakim języku powinien śpiewać polski artysta, jednak w tym przypadku cieszę się, że Julia Marcell porzuciła angielski na rzecz naszego ojczystego języka. Nie tylko dlatego, że można poczuć kąśliwość jej tekstów. Głównie dlatego, że śpiewa dzięki niemu inaczej, bardziej oryginalnie. Już nikt przez pomyłkę nie zapyta „a co to, Björk?”.
04. Oranssi Pazuzu „Värähtelijä”. Pisałem na łamach Kvlt recenzję czwartego albumu Finów, więc nie będę się powtarzał. Napiszę tylko, że „Värähtelijä” to naprawdę pierwszorzędny odlot.
05. The Leaving „Faces”. Gdy redaktor naczelny napisał mi „weź tę płytę zrecenzuj, ty lubisz takie klimaty”, to myślałem, że podrzuca mi gorący kartofel. A tu proszę, samo piękno. Jeśli przeoczyliście recenzję, serdecznie zapraszam.
06. Neurosis „Fires Within Fires”. Krótka, zwięzła, lekka, atrakcyjna. Spodziewaliście się kiedykolwiek przeczytać takie rzeczy o płycie Neurosis? Choć dodam także opis niezbyt zaskakujący – poruszająca, naturalnie płynąca z serca muzyka.
07. The Dillinger Escape Plan „Dissociation”. Dillinger grał już w przeszłości przeboje, ale to właśnie Dissociation” jawi mi się jako najbardziej przystępny materiał Amerykanów. Szaleństwo jest okiełznane, a przyjazne dla ucha wtręty miło wkomponowane. Niby nie tego oczekiwałem, ale bardzo mi się podoba. Ps. Nie wierzę, że to pożegnanie. Wrócą jak zatęsknią.
08. Gojira „Magma” W przeszłości chyliłem czoła, czapkę z głowy ściągałem, ale fanem Gojiry nigdy się nie stałem. A tu nagle „Magma” z jasnego nieba! Nie pierwszy i nie ostatni to zespół, który wygrywa dzięki temu, że upraszcza swoją muzykę. Choć wiadomo, że najważniejsze są świetne numery, a tych jest tutaj zatrzęsienie. I na dodatek wchodzą do głowy już przy pierwszym przesłuchaniu. Niezła sztuka skomponować taki materiał.
09. Hey „Błysk”Po świeżym i przebojowym MURP, oraz wysmakowanym i ujmującym „Do Rycerzy…”, Błysk” jest ewidentnym i zupełnie niepotrzebnym krokiem w tył. Po co zbaczać ze ścieżki, która była tak ciekawa i artystycznie owocna? Zadaję sobie te pytania i narzekam od dnia premiery, a i tak raz po raz włączam play. Z radością wracam do hipnotycznego Błysku, porywającego Szumu, walącego w zęby riffu Prędko Prędzej, frapującej historii opowiedzianej w Ku Słońcu, urokliwego klimatu 2015
10. Fisz Emade Tworzywo „Drony”.  Przedpremierowe recenzje i wywiady z Fiszem obiecywały przeboje. Tymczasem nie takie „Drony”  łatwe i przyjemne, jak je malowali. Wraz z nadejściem utworu nr 5 (Kręte Drogi) zaczyna się wieloutworowe usypianie słuchacza, które trwa aż do wieńczącego album Bzyka, bo delikatne ożywienie w Sarnach i numerze tytułowym nie gwarantuje pobudki. Drony”  polubiłem dopiero na koncertach promujących album. I nie jest to zaskoczenie – utwory zMamuta” także pokazywały swą prawdziwą moc dopiero na żywo. Jest to materiał plastyczny, zachęcający do improwizacji i zabawy dźwiękiem, szkoda więc, że odtwarzany z płyty traci sporo ze swojej wartości. Przyznaję jednak, że chętnie do niego wracam.


Mikołaj Kobielski

Dziwny był ten rok, jeśli chodzi o muzykę. Wielcy nieobecni tego zestawienia to Opeth i Katatonia, których ostatnie albumy mnie zanudziły jako pierwsze od…właściwie początku działalności tych kapel. Na szczęście moje rozczarowanie zrekompensowały niespodzianki w rodzaju MONO czy odkrycia w postaci GosT. Nie było też albumu, który uznałbym za absolutne arcydzieło, więc kolejność jest mocno umowna.

01. MONO „Requiem for Hell”. Największe pozytywne zaskoczenie tego roku w postaci japońskiego, post-rockowego walca, który wgniótł mnie w ziemię swoim bezpośrednim przekazem emocji.
02. SubRosa „For This We Fought The Battle of Ages”. Z doomowcami z Salt Lake City sprawa jest prosta. Nawet kiedy nagrywają album nieco słabszy od poprzedniego i poniżej swoich możliwości, to i tak są bezkonkurencyjni.
03. Perturbator „The Uncanny Valley”. Obserwuję muzyczne poczynania Jamesa Kenta od niemal samego początku i naprawdę nie mogę się nacieszyć faktem, że ciągle idzie do przodu i się rozwija. Synthwave najwyższej próby i prawdopodobnie przyszły klasyk muzyki elektronicznej.
04. New Model Army „Winter”. Weterani brytyjskiego podziemia powrócili z najmocniejszym albumem od kilku lat. Nawet gdybym nie był wielkim fanem formacji Justina Sullivana, to po przesłuchaniu tej płyty bez wątpienia bym nim został. Piękny i szczery materiał.
05. The Kills „Ash & Ice”. Wysoce uzależniający album duetu, który wprawdzie od minimalizmu garażowego rocka odszedł w nieco bardziej radiowe rejony, ale nadal porusza wszechstronnością, klimatem i głosem Alison Mosshart.
06. Cult of Luna „Mariner”. Nie spodziewałem się, że ze współpracy z Julie Christmas wyjdzie coś dobrego. Tymczasem zaowocowała ona albumem zarówno ciekawym, potężnym i bogatym, jak i na swój sposób bardziej przystępnym.
07. GosT „Non Paradisi”. Taki „młodszy braciszek” Perturbatora. Troszkę prostszy i bardziej toporny, ale dalej absolutnie zaliczający się do pierwszej ligi i wbijający się do głowy już po pierwszym przesłuchaniu.
08. Obscure Sphinx „Epitaphs”. Rodzimy reprezentant tego zestawienia. Sytuacja trochę jak z SubRosa – nawet, gdy nagrywają album odrobinę rozczarowujący i daleki od ideału, to nadal pozostają najbardziej oryginalnym i intrygującym zjawiskiem polskiej sceny muzycznej.
09. Metallica „Hardwired…To Self-Destruct”. Najlepsza ich płyta od czasu Czarnego Albumu. Czy to dużo czy mało, oceńcie sami, ale mnie cieszy, że thrashowe dziadki mają w sobie jeszcze trochę ognia.
10. Nick Cave and the Bad Seeds „Skeleton Tree”. Duża, ciężka i przytłaczająca dawka emocji, zawarta w bardzo oszczędnych kompozycjach. Gdyby forma była miejscami nieco inna, byłoby blisko ideału.


Paweł Lach

01. Swans „The Glowing Man”. Fakt, że wciąż zastanawiam się nad tym, czy Michael Gira wraz z ekipą nagrali płytę genialną czy raczej rozczarowującą, świadczy o tym, że tej muzyki nie da się w prosty sposób zdefiniować i ocenić. Ale dźwięki „The Glowing Man” zmuszają mnie wciąż do poszukiwana odpowiedzi. Wciągająca, monotonna, hipnotyczna wędrówka przez jałowe, nie zawsze przyjazne dźwiękowe krainy.
02. Gojira „Magma”. Kapela zaserwowała w tym roku być może swój najbardziej przystępny materiał, a jednocześnie artystycznie wysmakowany. Rzecz ambitna i przebojowa zarazem, oczywiście w mocnych, metalowych standardach.
03. King Gizzard and the Lizzard Wizzard „Nonagon Infinity”. Odkryłem zupełnie przypadkiem i z miejsca przeniosłem się do psychodelicznego, zgrzytliwego i niepozbawionego halucynacji rodem z lat 70. świata. Zwariowane to, kiczowate miejscami, ale podane z pazurem. Trudno przejść obok bez zaciekawienia.
04. SURVIVE „RR7349”. Połowa tego kwartetu stworzyła niesamowitą muzykę do serialu „Stranger Things”, którego kolejne odcinki pochłaniałem z żywym zainteresowaniem, podobnie jak wielu moich znajomych. Album „RR7349” powstał z wykorzystaniem podobnych muzycznych środków, czyli chłodnej retro elektroniki, wykorzystanej oszczędnie i ze smakiem.
05. Deftones „Gore”. Na początku odrzuciłem album „Gore”, jako nudny i pozbawiony iskry. Słucham jednak ostatnio nowej płyty Deftones coraz częściej i stwierdzam, że pierwsze wrażenie było mylne. Całość brzmi świeżo i młodzieńczo, jak na zespół, który tyle lat już hasa po scenie, a jednocześnie klasycznie. Ciężar gitar i senne, rozmazane, dźwiękowe pejzaże – niby nic nowego, a znowu działa.
06. The Rolling Stones „Lonseome and Blue”. Wzruszyłem się, gdy usłyszałem tę płytę po raz pierwszy. Po pięćdziesięciu latach pchania rockandrollowego wózka Stonesi wrócili do korzeni, grając szczerze i bez ozdobników klasyczne bluesy ze śpiewnika swoich czarnoskórych ulubieńców.
07. Preoccupations „Preoccupations”. Wydali przed rokiem mini album, jeszcze pod szyldem Viet Cong i od razu zwrócili uwagę fanów alternatywnego rocka i niezależnych krytyków. Wtedy było garażowo i zadziornie, teraz jest trochę bardziej w nowofalowym duchu lat 80., ale wciąż intrygująco.
08. David Bowie „Blackstar”. Przyznam się bez bicia, że dopiero śmierć Bowiego była impulsem, by dogłębnie zbadać jego dyskografię. A płyta „Blackstar” jest wstrząsającym, świadomym pożegnaniem. Wiem, wszyscy o tym mówią i piszą, ale rozstać się ze słuchaczami w tak przejmujący sposób mógł tylko wielki artysta.
09. Opeth „Sorceress”. Metamorfoza, jakiej poddała się muzyka Opeth nie tylko mnie nie zmartwiła, ale wręcz ucieszyła. Najnowszy album nie zawiódł moich wygórowanych oczekiwań, choć możliwe, że liczyłem na coś więcej. Ale i tak wiele z tych dźwiękowych zaklęć uważam za urzekające.
10. BadBadNotGood „IV”. Nie po drodze tej płycie z profilem naszego portalu, ale serwowana przez młodych Kanadyjczyków mieszanka jazzu, instrumentalnego hip-hopu, soulu, funku i elektroniki wstrząsnęło mną w tym roku chyba najmocniej, a jednocześnie nie pozwoliła być zmieszanym. Da się zagrać jazz w przystępny, nowoczesny, a jednocześnie nie strywializowany sposób? Jak słychać po „IV” da się, a jakże!


Maciek Masta

Chylący się ku naturalnemu unicestwieniu rok 2016 był dla mnie w pewnym sensie przełomowy. A to między innymi dlatego, że dokładnie rok temu powiedziałem sakramentalne „tak” Kvltowemu Naczelnemu, co zaowocowało praprawiającym o zawrót głowy tempem poznawanych albumów. Dlatego też tym razem naprawdę mam z czego wybierać. Aż ciężko skupić się na konkretnych albumach. Dlatego też swoje podsumowanie przedstawiam po zastosowaniu tradycyjnych inhibitorów procesów myślowych. Dodam jedynie, że wybór prosty nie był. Po pierwsze dlatego, że tak równego roku w historii black metalu to ja chyba nie pamiętam, a pamiętam tych lat już kilkadziesiąt. Po drugie zaś z powodu ilości płyt, które przewinęły się przez moje ręce. Wybiorę więc po pięć z płyt nagranych w Polsce i za granicą oraz spośród tych, których po prostu słucham ostatnio najczęściej.

01. Dark Funeral „Where the Shadows Forever Reign”. Panowie Szwedzi brody ze starości mają już tak długie, że muzycy ZZ Top mogliby się przy nich schować. A pierwszych ich płyt to słuchał z pewnością jeszcze towarzysz Kiszczak. Ale takiej płyty, jak „Where the Shadows Forever Reign” Dark Funeral nie nagrał jeszcze nigdy. Rzecz absolutna i genialna od pierwszej do ostatniej nuty. Fakt, może i nie odkrywcza, ale to najprawdziwszy z prawdziwych blacków. I to tak gorący i mięsisty, że aż chce się zatopić w jego otchłaniach po wsze czasy.
02. Mesarthim .- -… … . -. -.-. .  Jak już się rzekło powyżej, post’n’blackowe wynalazki uwielbiam nie wiem czy nie bardziej niż tradycyjny black metal. A ostatnia płyta antypodowego Mesarthima jest najlepszym przykładem na to, że płyta genialna może wyskoczyć nawet z najciemniejszego rogu. Musicie jej posłuchać – jest po prostu… kosmiczna.
03. Srogość „Umbra Mortis / Nicość”. Nie dość, że czekałem na ten album jak na wniebowstąpienie, to jeszcze kawałek Apostles of Hate rozsmarował mnie w obecnej rzeczywistości niczym ciepłe masło na kromce chleba. Już W Szaleństwie” było płytą zacną. A Umbra… to absolutny przejaw geniuszu i to do entej potęgi.
04. Darkestrah „Turan”. Ci Niemcy z Kirgistanu kiepskich płyt nie mają. Ba, oni nawet nie mają płyt średnich lub niezłych. Jak Darkestrah już coś nagra, to z tą płytą jest jak z dziubkiem zrobionym synusiowi przez tatusia w Dniu Świra. Orientalny klimat sprawiający, że całość jest maksymalnie niepowtarzalna, a do tego mocny blackowy fundament. No nie ma bata…
05. Atra Vetosus Ius Vitae Necisque”.  Może i jest to tylko EPka, ale słowo tylko nie pasuje do tego krążka wcale. Może i jest tylko jeden kawałek, ale znów słówko tylko nie pasuje do tego utworu ni w ząb. Świetny klimat, świetna konstrukcja utworu, świetne zmiany tempa i świetna linia melodyczna. Jeden utwór, a jest w nim wszystko. Must have dla każdego, któremu zwyczajna łupanka nieco już spowszedniała.
06. Thy Worshiper Klechdy”. Co do tej kapeli może i można się kłócić w sprawie klasyfikacji do rodzimej lub obcej przynależności zespołu, ale w kwestii potencjału muzycznego drzemiącego we wnętrzu Pagana i Darka Kubali nie ma mowy o jakichkolwiek wahaniach. A Klechdy są najlepszym tego przykładem.
07. Furia „Księżyc Milczy Luty”.  Sprawa oczywista, jak pierwiastek z czterech lub wartość bezwzględna z minus iks. Nihil robi z muzyką i z całym gatunkiem co chce, i zawsze robi to niesamowicie. Co prawda mało w Księżycu… genialnego Nocela, jeszcze mniej klimatów z Martwej Polskiej Jesieni, ale cóż… Może i nie ma bunkrów, ale i tak jest zajebiście…
08. Entropia „Ufonaut”. Ech, jak ja coraz bardzie lubię postblackowe eksperymenty a’la Entropia. Poprzednia płyta Vesper” była tak genialna, że uproszczoną jej (do formatu mp3) formę mam w telefonie, na pendrive w samochodzie i jeszcze w kilku innych miejscach. Ufonaut” aż tak mi nie leży, ale i tak fani powinni jak pacierz znać twórczość muzyków z Oleśnicy.
09. Amon Amarth „Jomsviking”. W moim zestawieniu tej kapeli zabraknąć nie mogło. I choć najmłodsze dziecko Szwedów uboższe jest odDeceiver of the Gods” i nie umywa się do Surtur Rising, to i tak słucha się jej z takim bananem na twarzy, że głowa mała. Muzyka niby prosta i niby na jedno kopyto, ale w tej prostocie genialna.
10. Arkona „Lunaris”. Zasada jest prosta: Arkona made in Russia, na którą napotykam się średnio co kwadrans gdziekolwiek zajrzę, nie podoba mi się ani w promilu. Natomiast wpaść na naszą rodzimą Arkonę jest znacznie trudniej. A szkoda, gdyż Lunaris to płyta, której nie powstydziłby się chyba nikt.


 Jakub Miliszewski

01. Twelve Foot Ninja „Outlier”. Wygrywa u mnie muzykalność. Sorry, ale po latach klasycznego śpiewania lubię posłuchać wokalisty, który nie męczy się ze swoim głosem, potrafi wykombinować fajne melodyjki, odnajduje się w różnych stylistykach. A towarzyszący mu zespół to jedna wielka zbiorowa wyobraźnia, która kombinuje, co by tu jeszcze dorzucić. Outlier, podobnie jak poprzedni krążek Australijczyków, to garnek bardzo odległych od siebie inspiracji. Wszystko zaczyna się od djentu i nu-metalu, przechodzi przez jazz, flamenco, reggae… Nie kończy się nigdzie. Cudna sprawa. Podczas słuchania TFN czuję się jak dziecko w sklepie z zabawkami – wszędzie jest coś fajnego.
02. Oceans of Slumber „Winter”. Piękny głos Cammie Gilbert prowadzi mnie przez tę ich zimową, progresywno-doomową krainę, a ja idę potulnie. „Winter” to kalejdoskop emocji. Płyta raz wybucha przerażającym metalem, który okłada słuchacza niemiłosiernie (cichym, a raczej głośnym bohaterem tego albumu, jest perkusista Dobber Beverly). No i jeszcze ten cover Nights In White Satin
03. Cobalt „Slow Forever”. Przemeblowany zespół (obecnie w zasadzie duet) wziął mnie dwupłytowym Slow Forever” znienacka. Czy to black, czy to death, czy to sludge – mam to w dupie. Jest potężnie, powolnie, nihilistycznie. To taka muzyka, która siada ci na klacie, kiedy śpisz, i dusi, dopóki w twoim organizmie nie będzie więcej testosteronu niż krwi. To dźwiękowa depresja i frustracja, która zmusza mięśnie do maksymalnego wysiłku.
04. Shodan „Protocol of Dying”. Byłem naprawdę zaskoczony, kiedy do moich rąk trafił krążek Shodan. Recenzując go dla jednego z magazynów, napisałem: „(Ta płyta to) Przykład absolutnej biegłości w gatunku i mistrzostwa w opanowaniu instrumentów, a także olbrzymiej muzycznej wyobraźni i smaku. Nowoczesny brutalny i techniczny metal, który za nic ma sobie granice, utarte formułki przetwarza na nowo, a brzmi tak, że wódka sama chłodzi się w lodówce”. Po kolejnych sześciu miesiącach wciąż się pod tym podpisuję.
05. Rebel Babel Ensemble „Dialog I”. Płytą, która zdobyła moje serce na progu jesieni, jest nowy projekt najbardziej kreatywnego z polskich raperów – L.U.C. Chłopak dobrał sobie do ekipy raperów z całej Europy, paru kumpli i kumpelek z Polski, do tego jeszcze orkiestry i nagrał tak przebojową płytę pełną pozytywnego wajbu, że aż trudno w to uwierzyć. A pozytywne wibracje to jest to, czego temu krajowi obecnie trzeba.
06. Carnifex „Slow Death”. Czekałem z niecierpliwością, aż moda na deathcore przeminie i na placu boju pozostaną tylko najlepsi. I miałem słuszne przeczucie, że Carnifex będzie pośród nich. Slow Death” to kompilacja miażdżących rytmów, potężnych riffów, wrzasków prosto z piekła i ogólnego, dość surowego klimatu.
07. Borknagar „Winter Thrice”. Od singlowego utworu tytułowego, nagranego w kooperacji z Garmem z Ulver nie mogłem się uwolnić bardzo długo. Borknagar, w którym zespołowego talentu jest tyle, że nie policzą tego wszystkie kalkulatory świata, nie potrafią wypuścić gniotu.
08. Thermit „Saints”. Bezpretensjonalny heavy/thrash, trochę jajcarski, bardzo z jajami. Na dodatek bardzo kolorowy, niesamowicie muzykalny i ostry, a o to w tym chodzi.
09. Koronal „Flicker Away”. Ze wszech miar nowoczesne metalowe granie, a jednocześnie tak różne od Shodan. Koronal djentuje i łamie rytmy, balansując między Meshuggah a Decapitated. Ci debiutanci otworzyli w mojej głowie drogę dla nowych Meshuggah, Car Bomb i jeszcze kilku innych albumów, przez które się wciąż przedzieram.
10. Black Mad Lice „Divine Touch”. Na Divine Touch” Kosa i koledzy przedstawili podręcznik grania szwedzkiego metalu. Riffy i konstrukcje utworów są tutaj tak klasyczne i tak wpadające w ucho, że bardziej nie można, a całość jednocześnie jest potężna i wali w podbrzusze jak przystało na śmierć metal.

Za niewymienienie przepraszam The Dead Goats, Vixena, Mentor, Vader, Dormant Ordeal, Red Scalp, Thy Worshiper oraz King Goat, Helms Alee, Dust Moth, Cyborg Octopus, Haken, Textures, Car Bomb, Worshipper, Kyng, Raging Speedhorn, Bedowyn, Oracles, Fallujah, Ihsahna, Port Noir, Grand Magus, Humm, Hexvessel i Bloodiest – wszystkich zmieścić w dziesiątce się nie da, a i tak was kocham.


Łukasz „Młody” Młodawski

01. Quo Vadis „Born To Die”Za wbijające w fotel brzmienie i intensywność kompozycji.
02. Red Scalp „Rituals”Za ogarnięcie tematów kosmiczno-indiańskich w psychodeliczno-doomowym sosie 🙂
03. Them Pulp Criminals „Lucifer is Love”Za wprowadzenie mnie w świat mrocznego country.
04. Bedowyn „Blood Of the Fall”Za mistrzowskie połączenie wielu gatunków.
05. Thy Worshiper „Klechdy”Za ponurą, jak deszczowa jesień, atmosferę.
06. Dream Theater „The Astonishing”Za epicką rockowo-metalową operę.
07. Hańba „Hańba”Za połączenie punkowej rebelii z duchem II RP.
08. Rotting Christ „Rituals”Za majestatyczną, monumentalną muzykę.
09. Ivar Bjornson & Einar Selvik’s Skuggsja „A Piece for Mind & Mirror”Za urok i czar norweskich fiordów, co to z ręki jedzą.
10. Tarpan „Ruins”. Za intensywność, emocje i energię.


Rafał Morsztyn

01. Gojira „Magma”. Album doskonały. Tymi słowami można skomentować najnowszy krążek Francuzów. Mroczne teksty plus ciężkie, nowoczesne riffy. Od pierwszego numeru do końca wciąga niesamowicie.

02. The Dead Goats „All Of Them Witches”. Polska kapela wróciła z kapitalnym albumem. Twórcza agresja i szwedzkie, stare patenty death metalowe. Dobrze się tego słucha.

03. Mentor „Guts Graves And Blasphemy”. Prawie 30 minut masowej zbrodni łączącej heavy metal, punk/hc i stoner rocka. Świetni ludzie z Haldorem na czele. Dawno nie słyszałem tak spójnej płyty.

04. Asphyx „Incoming Death”. Energia i kapitalne riffy w połączeniu z bardzo dobrym charczącym wokalem. Jedna z lepszych pozycji w tym roku.

05. Wo Fat „Midnight Cometh”. Stoner rockowe trio powróciło z krążkiem pełnym starych, rasowych momentów. Miło przenieść się do lat 70. dzięki ich muzyce.

06. Metallica „Hardwired..To Self Destruct”. W moim przypadku, kiedy jestem ich wiernym fanem od lat najmłodszych, ciężko obiektywnie spojrzeć na ten materiał. Jednak po wielu przesłuchaniach uznaję, że udała im się ta płyta. Minusem jest to, że jest ciut przydługa.

07. Organek „Czarna Madonna”. Jeden z najlepszych polskich artystów wrócił z drugą płytą, która przebija debiut. Tak trzymać i nie puszczać.

08. Furia „Księżyc Milczy Luty”. Pierwsze moje spotkanie z tą kapelą i od razu wielka miłość. Jest to tak nietypowe i inne, że musi znaleźć się w top 10 tego roku.

09. Meshuggah „The Violent Sleep Of Reason”. Tytani chorych dźwięków powrócili ze świetnym albumem. Jak zwykle słucha się ich muzyki kapitalnie.

10. ARRM „ARRM”. Polski projekt, który nieźle namieszał na polskiej scenie. Mamy polskich Pink Floydów.


Naird

Dobra. Z podsumowań pozostałych redaktorów wiecie już, że Gojira była spoko, Furia też, a i może ktoś odważny (albo nierozważny) wymienił Metallikę. Ja też mógłbym wspomnieć o The Body, Oranssi Pazuzu czy Zeal & Ardor, które mnie w tym roku urzekły. Zamiast tego przygotowałem dla Was listę albumów z tego roku, które mogły Wam umknąć, a jednak warto je poznać. Jedne bardziej znane (bo recenzowane na dużych portalach), inne wcale – mam nadzieję, że znajdziecie tu coś dla siebie.

01. Tanya Tagaq „Retribution”. Przyznam się wprost, że nie znam się na typach „alternatywnych” metod śpiewania, takich jak śpiew alikwotowy albo gardłowy, więc ciężko byłoby mi napisać recenzję tego albumu, w której opisałbym wszystkie niuanse. Ale to, co ze swoim wokalem wyprawia Tanya Tagaq, jest po prostu niewyobrażalne i jeszcze niedawno nie wiedziałem, że ludzkie gardło jest zdolne do wydawania takich dźwięków. Choć sam podkład mógłby równie dobrzeć znaleźć się na którejś z płyt Björk, tak klimat niektórych utworów jest bardziej gęsty i przerażający niż na niektórych albumach metalowych. Niski gardłowy ryk, skrzek, szczekanie, tubalne charczenie, ludowe, natchnione zaśpiewy Inuitów (do której to grupy etnicznej Tanya Tagaq należy). Odkrycie roku.

02. Street Sects „End Position”. Dotychczas jedynymi sonicznymi terrorystami, których mogłem słuchać z przyjemnością byli goście z Death Grips. W tym roku do tego elitarnego grona dołącza Street Sects za sprawą fenomenalnego End Position. To nie jest przyjemny spacer z pudelkiem w słoneczny dzień, ani picie whiskey na ganku, obserwując swoje krowy pasące się na prerii. To ostra jazda naprzód w głąb szaleństwa. Próbujesz się trzymać, ale dłonie masz zdarte do krwi. Próbujesz się wydostać, ale nie ma drzwi. Próbujesz zatrzymać muzykę, ale jest tylko opcja replay – jeszcze raz i jeszcze.

03. Big Ups „Before A Million Universes”. Nie można raczej mówić o modzie na noise rocka, bo wątpię, aby w najbliższej przyszłości miało to się jakoś bardziej rozprzestrzenić na większą skalę. Jednak od pewnego czasu trochę więcej zespołów odwołuje się do spuścizny hałasu (dla przykładu Ken Mode i Metz, żeby daleko nie szukać). Niewielu jednak udaje się to tak dobrze, jak Big Ups. Raz wrzucają słuchacza w jazgotliwy chaos, raz nastrojowo tworzą przed nim klimat najgorszej patologii, w której GG Alin ochoczo by się wytarzał. W kategorii brudu top roku.

04. Sarah Neufeld „The Ridge”. Bierzemy melodyjną odnogę współczesnej muzyki poważnej, dodajemy do tego wyraźną sekcję rytmiczną ze świetną perkusją, a niekiedy pozwalamy też na wokal, którego delikatne dźwięki rozchodzą się gdzieś w tle. Mieszamy wszystko dokładnie i mamy The Ridge. Sarah Neufeld zachowała idealną proporcję pomiędzy wymienionymi powyżej składnikami i stworzyła album, przy którym można zamknąć oczy i wyciszyć się, oddając się płynącym miarowo dźwiękom.

05. Daniel Romano „Mosey”. Dobra, przyznawać mi się – dla ilu z was country to najgorsza cepelia, który niech sobie wybrzmiewa raz do roku w Mrągowie (które to najlepiej na czas trwania festiwalu otoczyć drutem kolczastym i kordonem wojskowym), ale nie poza nim? No to mili Państwo tutaj mamy do czynienia z country najczystszego sortu, które nie ma na swoją obronę mroku King Dude’a ani ekstatycznego natchnienia Wovenhand. Ma za to niebywałą szczerość, która urzeka od pierwszych dźwięków. Country zdolne do wywołania w słuchaczu określonych obrazów. Przed nami preria, gdzieś w oddali pasą się nasze krowy. W dłoni ściskamy mocno dubeltówkę, plujemy do spluwaczki i poprawiamy kapelusz. To był dobry dzień.

06. REMOTE „Resilient”. Naprawdę solidny mathcore. Czy to nie wystarczy za rekomendację? Świetne noisowe wstawki. Idealne proporcje post-hardcore’a i sludge. Odwaga do grania „niczego nowego” i zarazem umiejętności, aby zagrać to naprawdę dobrze. Zespół już teraz zasługuje na znalezienie się na tej liście, ale liczę na jeszcze więcej w przyszłości.

07. Kurushimi „Kurushimi”. Tak naprawdę na tej liście mogłaby znaleźć się większość płyt od Art as Catharsis – małego australijskiego wydawnictwa, które wiele swoich albumów oferuje na bandcampie w opcji „Name your price”. Czemu postawiłem na Kurshimi? Tak między nami, to głównie dlatego, że lubię jazzcore, bo choć w tym gatunku zostało już powiedziane naprawdę wiele, to jednak za każdym razem znajdą się artyści, którzy mają coś do dodania. Szalone akcje w stylu poczciwego Pain Killer (nie, nie tego od Judas Priest, a od Zorna). Są. Klimatyczny, niepokojący drone? Jest. Połamany groove? Jest. Co zatem zaskakuje i ciekawi? Artystom udało się stworzyć atmosferę, w której słuchacz wyłapuje niepozorne dźwięki, drobne motywy oderwane od całości, które zaczynające żyć własnym życiem w rozedrganej tkance utworu (CO TO ZA GRAFOMANIA?). Płyta, która wciąga.

08. Tzusing „A Name Out Of Place Pt. III”. Tzusing jest jednym z artystów, którzy pokazują, że da się tworzyć coś świeżego, grając techno (I NIE TO TECHNO UMCA UMCA SPOD WESOŁEGO MIASTECZKA, A TAKIE NIECO INNE). Niecodzienny dobór dźwięków, nieoczywisty rytm, który raczej wprowadza w medytacyjny trans niż porywa do tańca. Najnowsza część A Name Out Of Place wydaje się najbardziej refleksyjna ze wszystkich i choć brakuje tutaj solidnych bangerów, to zamiast tego otrzymujemy kwaśną podróż po mechanicznej dżungli.

09. Muscle and Marrow „Love”. Jeśli nie rozumieliście zachwytów nad nowym Oathbreakerem, bo emocjonalność tamtej płyty wydawała wam się wymuszona i sztuczna, to sprawdźcie „Love”. A i jeśli Rheia była dla was zbyt ciężka, gdy zespół w pełni oddawał się metalowym igraszkom, to sprawdźcie „Love”. Klimat, nastrój i wyraźne emocje, których nie zdołała zagłuszyć nawet niezbyt udana produkcja. Nie pamiętam, kiedy ostatnio słuchałem płyty z takim przejęciem.

10. A Tribe Called Red. Nie. To żaden błąd ani dziennikarska wtopa, że pomyliło mi się i A Tribe Called Quest zapisałem nieco inaczej. Koniec sprostowania. Długo zastanawiałem się nad umieszczeniem tutaj tej płyty – nawet nie dlatego, że jej styl może nie trafić w gusta większości czytelników Kvlt (a bo to elektronika, a bo tam gdzieś rap, albo dubstep niekiedy), ale dlatego, że jest bardzo nierówna. Niektóre utwory są naprawdę świetne, niektóre naprawdę słabe. Zdecydowałem się polecić Wam ten album, bo warto przedrzeć się przez kawałki niewarte uwagi, aby dotrzeć do smacznych kąsków. Elektroniki wymieszanej z muzyką natywnych Amerykanów – i podobnie jak w przypadku Zeal & Ardor mieszanka ta wydaje się mało strawna, ale to właśnie w momentach, gdy muzycy nie boją się mieszać stylów zespół brzmi najlepiej. Naprawdę żałuję, że niekiedy zabrakło im odwagi albo dobrych pomysłów.

PS. Obczajcie rzeczy od Instant Classic, jeśli jeszcze nie znacie tej wytwórni. Naprawdę dużo dobra.


Joanna Pietrzak

Nie dostosuję się i numeracja mojego top10 płyt 2016 będzie zupełnie przypadkowa. Raz, że nie sposób umieścić danego wydawnictwa stricte na miejscu pierwszym czy ostatnim, to sprawa umowna. Dwa, raczej nie stawiam siebie w roli krytyka dzieł, przy których mdleć można. Zmieniam zdanie co 5 minut, dziś czuję post-metal, jutro prog-rocka, a djentem czy crossoverem z jakimś jazzowaniem nigdy nie pogardzę. Wybranie tylko, lub aż, 10 pozycji mocno nadwyręża zwoje mózgowe na koniec tego dziwnego roku. Ale od czego jest dzisiejsza technika i te wszystkie statystyczne narzędzia…. 🙂 Poniżej wyróżnione wydawnictwa, których najchętniej słuchałam w 2016 roku:

01. Tides From Nebula „Safehaven”. Jestem niekwestionowanym narkomanem post-rockowym. Potrzebuję wyciszenia, potrzebuję zadumy, odprężenia i tego wszystkiego, co TFN mi w tym roku zaserwowała. Ani świetnie oceniane Russian Circles z „Guidance”, ani If These Trees Could Talk z bardzo dobrym „The Bones of a Dying World”, nie gościły w moim nośniku muzyki tak często, jak rodzima formacja. 

02. Riverside „Eye of the Soundscape” . Płyta, która zaskoczyła mnie….w całości! Nie od dziś śledzę i kocham poczynania grupy, toteż składak w postaci „Eye…” wydawał się bardziej gratką dla fanów aniżeli pełnoprawnym wydawnictwem. Tymczasem od początku płyty i genialnego wyważenia elektroniki, po zakończenie w postaci tytułowego utworu przyprawiające o ciarki…Tej płyty trzeba słuchać w spokoju i „dla siebie”. 

03. Obscure Sphinx „Epitaphs”Zrozumiałam o co chodzi w fenomenie tej grupy dopiero po koncercie w warszawskiej Proximie. Wielebna – ta kobieta to demon i anioł w jednym. Do tego genialne tło w postaci konkretnych riffów, ciężkiej perkusji i te cholernie dobrze poskładane kompozycje. Miód nad miody na moje serce.

04. Sunnata „Zorya”. Jako dziecko grunge’u wyłapałam zakamuflowane nuty przypominające Alice In Chains, jak z mrocznego zakątka psychodelicznej fantazji Layne’a Staley’a. Ale Panowie dają coś więcej i na swój specyficzny, czarny sposób. Moje tegoroczne odkrycie! …no na pewno jedno z ważniejszych.

05. Norma Jean „Polar Similar”. Płyta podsunięta przez z-cę Naczelnego dała mi porządną dawkę energii zaserwowanej na modłę amerykańskiego, trochę przewidywalnego, ale przemyślanego łomotu. I te ryki, i te połamane perkusje. Tak…me love it!

06. Blindead „Ascension”. Tak, jestem jedną z tych, co to obaw przed tą płytą mieli milion. Niepotrzebnie i trochę głupio. „Ascension” jest nowym rozdziałem dla trójmiejskich blindeadowców, ale to, co mają najlepsze, pozostało – piękne kompozycje, przemyślany koncept i ekspresja na koncertach, aż żyły pulsują. I „nowy” Pan Piotr ma oczy wariata – to bardzo dobry zwiastun.

07. KoRn „The Serenity of Suffering”. Szaleniec Jonathan Davis w najlepszej od lat formie! Dobra, nic nowego, nic odkrywczego, ale KoRn powrócili do korzeni, pokazali swoje kornowe, ostre pazury i brzmią tak, że same nogi rwą się do dygania. Przebojowo, ciężko, bez wzruszeń, ale z przytupem.

08. Organek „Czarna Madonna”. Nie będę się rozpisywać (choć bardzo bym chciała) nad fenomenem tej płyty. Tu się wszystko zgadza i co najbardziej mnie wzrusza: polski język – piękny język i Organek wie, jak dotrzeć tekstami do Twojego najdalszego zakątka w duszy. Jest drugie dno, było milion przemyśleń. Definitywnie wywarł na mnie wrażenie.

09. Wardruna „Runaljod – Ragnarok”. Żeby było jasne – daleko mi z sympatią do tych wszystkich folkowych zapożyczeń, wzniosłych mruczeń i zgadywania, co to za instrument w danym utworze. Jednak Einar i jego Wardruna przeformatowali mój pogląd na takie łączenia. Nie mogłam się oderwać od tego wydawnictwa długi, długi czas.

10. TesseracT „Polaris/Errai”. Z wydawnictwem „Polaris” miałam do czynienia w 2015 roku, jednak tesseracty dorzucili jeszcze 4 numery do wersji tzw. Errai i na nowo mieliłam materiał djentowych połamańców, które w konsekwencji okazały się wcale nie połamane. W tym roku w końcu wzięłam też korepetycje (dzięki Naird) ze znajomości zmian wokalistów w tejże formacji – najpierw był 1, potem ten 2 i 3, wrócił 1, potem był 4….Anyway, na mikrofonie znów czaruje fantastyczny Dan Tompkins, którego możliwości i barwa głosu wyjątkowo na mnie działają. „Polaris/Errai” jest być może najsłabszą płytą tesseractów, nie zmienia to jednak faktu, że po 70 przesłuchaniu wciągnęłam się i uwielbiam z nią odpływać. 


Emilia Sosińska

Rok 2016 spłodził kilka płyt moich ulubionych zespołów. Część z nich upodobałam sobie do tego stopnia, że ujęłam je w moim podsumowaniu. O reszcie (przykładowo Deftones „Gore” i Neurosis „Fires Within Fires”) zapomniałam po dwóch, trzech odsłuchach. W moim top 10. nie zmieściły się z kolei katowane przeze mnie znakomite albumy „Magma” od Gojiry oraz For A Voice Like Thunder” Rotting Christ. Nie znajdziecie tu również żadnej polskiej płyty. Furii nie zdążyłam przesłuchać – czekam na odpowiednią atmosferę, z nowym Blindeadem nie polubiliśmy się.
Rok 2016 kojarzyć będzie mi się przede wszystkim z po raz pierwszy widzianymi na żywo: Ignite oraz Amorphis, jak również z fenomenalnym występem Crippled Black Phoenix. 

01. Crippled Black Phoenix „Bronze”To istna petarda! Justin Greaves i współtwórcy sprawnie przenoszą muzykę lat 70. na współczesne czasy. Najnowsze wydawnictwo „Bronze” to składowa ponurości i melancholii z pozytywnym zabarwieniem w tle. Trudno przejść mi obojętnie obok siódmego utworu-coveru Turn to Stone, który przenosi w czasie, a także przestrzennej kompozycji Winning A Losing Battle o hipnotyzującej aranżacji. Na grudniowym koncercie w warszawskiej Progresji zespół spotęgował energię swoich nowych utworów, potwierdzając przy tym swoją wyjątkowość.
02. Djevel „Norske Ritualer”. Djevel to tacy trochę black metalowi przebierańcy. Mimo iż nie są „trve”, umiejętnie wyciągnęli z black metalowego wora najbardziej chwytliwe motywy, tworząc zgrabne dźwięki. Nowy Djevel wciąż trzyma poziom. Ciekawym urozmaiceniem jest akustyczny przerywnik przypominający ulverowe utwory na Kveldsfanger. Najmocniejszy punkt albumu: Doedskraft Og Tri Nagler.
03. The Vision Bleak „From Wolf to Peacock”Być może muzyka na „From Wolf to Peacock” jest za mało mroczna dla prawdziwych gothów, a zbyt cmentarna dla pozostałych odbiorców. Charakteryzuje ją jednak pewna przebojowość, która zmusza do ponownego odsłuchania. Najmocniejszy punkt albumu: Into the Unknown.
04. Opeth „Sorceress”. Nie jestem fanką całej dyskografii Opeth. Przemawiają do mnie zaledwie ich dwa ostatnie wydawnictwa. „Sorceress” to szalenie ciekawa płyta, którą odkrywam do dziś. Najmocniejszy punkt albumu: tytułowe Sorceress.
05. Hierophant „Mass Grave”Krótka, przepełniona metalową ekspresją płyta. W sam raz na szybkie odreagowanie stresu. Nowy wokalista sprawił, że muzyce Włochów bliżej do death metalu niż crustu. Najmocniejszy punkt albumu: tytułowe Mass Grave
06. Balance Interruption „Door 218”Saksofon w black metalu? To się sprawdza! Ukraińcy stworzyli dzięki niemu niezwykły klimat. Do tego wyraźnie słyszalny bas i sroga perkusja wyróżniają płytę na tle innych tegorocznych. Najmocniejszy punkt albumu: Incubatum Conveyor.
07. Raging Speedhorn „Lost Ritual”Trudno uwierzyć, że muzycy z Raging Speedhorn, którzy zaczynali „wieki temu” od nu-metalu, nagrali tak dojrzałą płytę utrzymaną w sludge/stoner-owej stylistyce. Tutaj przybijająca powolność miesza się z dziką prędkością. Aż dziwne, że mało szumu jest wokół ich muzyki. Najmocniejszy punkt albumu: Bring Out Our Dead.
08. Katatonia „The Fall Of Hearts”. Katatonia tworzy albumy nieprzerwanie na wysokim poziomie. Ten ostatni przemawia do mnie bardziej niż jego dwa poprzedniki. Urzeka bowiem ciekawą aranżacją – rozbudowaną jak na Katatonię. Intrygująca – tak w jednym słowie mogłabym opisać muzykę na „The Fall Of Hearts”. Najmocniejszy punkt albumu: Sanction.
09. Einherjer „Dragons of the North XX”Co prawda to nic nowego, a zaledwie odświeżenie płyty sprzed dwudziestu lat, ale za to z jaką klasą! Utwory z ich pierwszej „długograjki” stały się żywsze, a przede wszystkim zyskały porządne brzmienie. Skandynawski klimat grupy urzeka. Najmocniejszy punkt albumu: Dreamstorm.
10. DevilDriver „Trust No One”Poprzednie dwie płyty zespołu wiały nudą. Tegoroczna osiągnęła wysoki poziom słyszany ostatnio na „The Last Kind Words” (2007). „Trust No One” obfituje w powalającą rytmikę, zabójcze solówki i perkusję oraz wpadającą w ucho melodię podaną w metalowym stylu, z jakich znany jest DevilDriver. Najmocniejszy punkt albumu: This Deception.


Marta „Kometa” Stock

Na samym początku nie sądziłam, że zdołam wybrać 10 albumów do tegorocznego podsumowania. I jakby nie patrzeć prawie mi się nie udało, bo jednak dziesięć to zdecydowanie za mało. Uwaga! Pierwsze dwa albumy zgodnie z rangą, przy kolejnych nie potrafiłam jednoznacznie rozsądzić należnego miejsca poszczególnym płytom, dlatego poleciałam alfabetycznie.

01. Obscure Sphinx „Epitaphs”. Redakcyjni koledzy po wypuszczeniu Nothing Left byli dość sceptycznie nastawieni. Mimo tego podświadomie wiedziałam, że ten materiał skosi mnie równie mocno, jak „Void Mother”. Nie pomyliłam się. Słuchałam tego albumu w kółko, do urzygu, kolokwialnie rzecz ujmując, a wciąż mi nie zbrzydł. Dla mnie to płyta kompletna. Koncertowo broni się na szóstkę, nawet z plusem.
02. King Dude „Sex”. Pierwotnie to Król Koleś miał zająć pierwsze miejsce. Pierwotnie byłam od początku do końca oczarowana tym wydawnictwem. W pewnym momencie „Sex” zaczął odkrywać przede mną swoje nieliczne wady. Na szczęście nie tak duże, aby przysłonić ten bardzo silny gothic rockowy klimat, który ujął mnie od pierwszych dźwięków. I trzeba przyznać, że jak na takie tempo wypuszczania nowego materiału, King Dude jakościowo nie zawodzi.
03. Alcest „Kodama”. Po dość słodkiej, ale bardzo urokliwej poprzedniczce, Francuzi znów zdecydowali się na krok w stronę połączenia pięknych, hipnotyzujących nut z emocjonalnymi i żywymi tempami oraz krzykami, czyli to, co w Alcest cenię najbardziej.
04. ColdWorld „Autumn”Zdecydowanie bardziej przyswajalne dla mnie od „Melancholie2”. Pełen wrażliwości i rozpaczy podanej w nowy oraz nieoczywisty jak dotąd na Georga Börnera pod szyldem tego właśnie projektu. I skrzypce – one skradły tutaj moje serce całkowicie.
05. Darkher „Realms”. Lubię takie przypadkowe spotkania z nową muzyką. Jeden z najbardziej udanych długogrających debiutów 2016. Muzyka pełna niepokoju, tajemniczość, eteryczności, ale przede wszystkim mrocznej kobiecości. Bogatość emocji, pomimo prostoty, minimalizmu kompozycji – to Wisseneberg osiągnęła w sposób idealny na „Realms”.
06. Epica „The Holographic Principle”. Jak miło, że po genialnym “The Quantum Enigma”, Holendrzy nie zwalniają tempa. Wręcz przeciwnie – uderzają ponownie z jeszcze większym impetem, z nowymi pomysłami, siłą i mocą, a jednocześnie zawierają całą kwintesencję swojej twórczości. Zgodnie z powiedzeniem „stara miłość nie rdzewieje”, tak moje uwielbienie dla Epiki również.
07. Forndom „Dauðra Dura”Tutaj podobnie jak z Darkher – przypadek, który poskutkował męczeniem tej płyty prze kolejne tygodnie. Nie będę też ukrywać, że dodaję tutaj Forndom z osobistych powodów. Ta muzyka towarzyszyła mi w bardzo ważnym momencie mojego życia. Tak, to zdecydowanie najmniej obiektywnie dołączona pozycja w tym zestawieniu. Niemniej neofolkowe dźwięki z całą pewnością się bronią i zasługują, aby się tutaj znaleźć.
08. Gojira „Magma”. Do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy umieszczę tutaj to wydawnictwo. Początkowo zupełnie nie rozumiałam zachwytów oraz hiper pozytywnych recenzji. Dałam jednak muzyce Francuzów szansę. To był długi i trudny proces zrozumienia, ale każde kolejne przesłuchanie coraz bardziej mnie przekonywało. Coś wreszcie zaskoczyło. Pojęłam oryginalność „Magmy” oraz jej odmienność.
09. KoRn „The Serenity of Suffering”. Coś zupełnie odmiennego od całej reszty elementów tego podsumowania, ale nie mogłam się powstrzymać. Jak to ktoś ujął – to znów Korn, którego da się słuchać. Tak, jak odpuściłam sobie z czystym sumieniem poprzednie albumy, tak w tym przypadku coś mnie tknęło, żeby ten sprawdzić. I nie, nie żałuję. Z przyjemnością i sentymentem „The Serenity of Suffering” przeniosło mnie do szczeniackich czasów buntu.
10. The Vision Bleak „The Unknown”To była pierwsza płyta w tym roku, która wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Chwytliwość kompozycji, wyważony ciężar, atmosfera baśniowej grozy. Pomimo prostoty, muzycy dopracowali każdy detal, co sprawia, że często z chęcią powracam do tego albumu, gdy potrzebuję czegoś ciężkiego, ale nie skomplikowanego.

Wybranie dziesiątki (a na pewno miejsc 3-10) przy tej ilości tegorocznych premier było naprawdę trudnym wyzwaniem. Stąd jeszcze na koniec wymienię pozostałe płyty, które według mnie zasługują chociażby na wspomnienie: Blindead „Ascension”, Esben and the Witch „Older Terrors”, Fuath „I”, If These Trees Could Talk „The Bones of a Dying World”, Mist of Misery „Absence”, Saor „Guardians”, The 69 Eyes „Universal Monsters”, The Lost Sun „Spectral Voice From Newborn Star”, The Pretty Reckless „Who You Selling For” (my guilty pleasure).


Damian „Synu” Wiśniewski

01. Furia „Księżyc Milczy Luty”. Pierwszy kontakt z tym krążkiem okazał się niełatwy, skręt w stronę „awangardowego” kombinowania nie był bowiem tym, czego po ekipie Nihila oczekiwałem. Pozostało ekscentrycznie, ale już mniej black metalowo. Kolejne podejścia pozwoliły mi jednak właściwie przegryźć się z tym tytułem, dzięki czemu moja optyka uległa znacznej modyfikacji. Co więcej, mniejsza ilość siarki paradoksalnie wzmocniła pojawiające się pojedynczo black metalowe momenty, pozwalając im kąsać jeszcze mocniej. Świetna płyta.
02. Votum „KTONIK”. Zespół, który kojarzyłem dotąd przez pryzmat „Riverside wanna be”, po sporych zmianach personalnych postawił także na nieco inną stylistykę. Bardziej „zachodnią”, na modłę Katatonii i Anathemy, ale wciąż z pierwiastkiem indywidualności i własnego sznytu. Dodatkowo super przebojowo, ze świetnym brzmieniem i koncertowym power’em na właściwym poziomie. Czekam na kolejny krążek, który mam nadzieję, potwierdzi wysoką formę kapeli.
03. Be’lakor „Vessels”. Ci Australijczycy to dla mnie jeden z najlepszych obecnie zespołów na światowej scenie MDM. Gdy w Europie gatunek zdaje się od dawna jedynie podrygiwać, goście z Antypodów udowadniają, że można tchnąć w tego truposza drugą młodość. Epicko, z rozmachem, przebojowo i mega treściwie. Bardzo mnie ten krążek w tym roku sponiewierał.
04. Cobalt „Slow Forever”. Zmiana na stanowisku wokalisty nie przeszkodziła Cobalt w nagraniu kolejnej zabójczej płyty. W tej muzie namacalnie czuć skwar amerykańskiej pustyni, piasek w zębach, dyszenie wściekłego byka i syk zastygłego w słońcu grzechotnika. Jadowicie i surowo z jednej strony, zadziwiająco przebojowo i chwytliwie z drugiej. Niewątpliwie jedna z najciekawszych płyt zrodzonych w tym roku na amerykańskiej ziemi.
05. If These Trees Could Talk „The Bones of a Dying World”. Moi obecni faworyci na szeroko rozumianej scenie post rockowej. Choć minimalnie gorzej niż na poprzednich wydawnictwach, Amerykanie wciąż zostawiają konkurencję daleko w tyle. Plus zabójcze brzmienie, które sprawia, że krążka można słuchać na okrągło.
06. Metallica „Hardwired… To Self-Destruct”. Kompletnie na tę płytę nie liczyłem. Historie o kolejnych obsuwach w nagrywaniu czy zagubionych ipodach Kirka Hammeta wzbudzały we mnie wyłącznie uśmiech politowania. Tym bardziej zaskoczyła mnie forma, w jakiej pokazali się weseli muzycy największego metalowego przedsiębiorstwa świata. Bo nowa płyta zwyczajnie pełna jest dobrych, przebojowych numerów, odegranych z niezwykłą witalnością i werwą. No i turbo energetyczny Spit Out the Bones. Miodzio.
07. Moaana „Passage”. Śledzę poczynania tej kapeli od udanej EPki i świetnego debiutu, tym ciekawszy byłem tego, co kapela zaprezentuje na nowej płycie. Łagodniej niż ostatnio, bardziej post-rockowo, melodyjnie i „śpiewnie”, lecz wciąż z dużą dawką świetnych pomysłów. Koncertowo nieustannie na poziomie, co zostało w tym roku skrzętnie sprawdzone. Kapela pozostaje w orbicie moich ścisłych zainteresowań w kategorii „młoda Polska”.
08. Above Aurora „Onwards Desolation”. Druga w zestawieniu płyta z krajowego podwórka BM. Choć mocno inspirowana Mgłą, okazała się bardzo udana. Skrajnie pesymistyczna w wyrazie, zimna i surowa, przy tym pełna charakterystycznych tremolowych melodii i specyficznej bleciorowej chwytliwości. Bardzo dobry debiut.
09. Dormant Ordeal „We Had It Coming”. Druga płyta krakowskiego kwartetu poczochrała mnie właściwie od pierwszego przesłuchania. Bardzo dobrze wyważona między technicznym zacięciem (kojarzącym się z „Organic Hallucinosis” Decapitated) i chwytliwością, udowadnia, że młode kapele DM mają w naszym kraju dużo do powiedzenia. Będzie słuchane jeszcze długo.
10. Game Over „Crimes Against Reality”. Retro thrash grany przez Włoskich epigonów tego gatunku urwał mi z początkiem tego roku łeb na wysokości dupy. Niby wszystko już było, ale witalność, bezpretensjonalność i radość grania wypływająca z tej płyty jest naprawdę zabójcza. Plus technika, której szczylom pozazdrościć mogłyby niejedne dinozaury thrashu. It’s a crime against reality!


Tom Wolf

01. Crowbar „The Serpent Only Lies”. Mój ukochany zespół do oglądania na żywo! Kirk Windstein, stary wyga, który w zasadzie stworzył całą scenę NOLA, zaprosił do nagrania tej płyty swojego dobrego kumpla i pierwszego basistę zespołu Todda Strange’a, co zaowocowało najlepszą płytą zespołu od czasu Equilibrium”! O taki sludge metal nic nie robiłem!
02. Neurosis „Fires Within Fires”. To, że Neurosis jest zespołem unikatowym, to sprawa oczywista. To, że Scott Kelly i Steve Von Till potrafią pisać piękne utwory – również nie podlega dyskusji. Na swojej ostatniej płycie udowadniają także, że ich pomysł na swoisty „neurotyczny” metal nie skończył się. Wręcz przeciwnie, oni się chyba dopiero rozkręcają.
03. Furia „Księżyc milczy luty”. Jedyny taki zespół, który ma gdzieś siebie i swoich fanów. Dla Nihila i spółki liczy się to, co fani i zespół chowają w środku. Ciemne zakamarki duszy, podane wraz zimną muzyką i oryginalną poetyką. Płyta, która dzieli metalowe społeczeństwo, jak Kaczyński Polskę. Jedni ją kochają, inni nienawidzą.
04. Suma „The Order Of Things”Szwecja to nie tylko death czy black metal, ale także stoner/doom. Suma od lat dzielnie kroczy swoją ścieżką, udowadniając, że z płyty na płytę staje się zespołem coraz to lepszym. „The Order Of Things” tylko tę teorię potwierdza. Znakomita płyta!
05. Mentor „Guts, Graves And Blasphemy”. Flaki, krew, cmentarze i kubeł bluźnierczych pomyj. Jak nigdzie, tytuł tej płyty pięknie charakteryzuje nam muzykę zespołu z Sosnowca. Szwedzkie death’n’rollowe tradycje przekłute na swoją modłę.
06. Entropia „Ufonaut”Oleśnica dała Polsce Entropię, a Entropia dała Polakom swoją drugą płytę. Płytę na takim poziomie, że nie jeden bardziej doświadczony zespół chciałby mieć tak udaną pozycję w swojej dyskografii.
07. Nails „You Will Never Be One Of Us”Ta płyta uzurpuje sobie prawo do bycia najbrutalniejszą płytą tego roku. Nie, ona to prawo odbiera pięściami. Bezkompromisowa, szczera i brutalna. Za 10-20 lat będzie płytą pomnikową. Wspomnicie moje słowa!
08. Testament „Brotherhood Of The Snake”Chuk Billy wraz z zespołem udowodnili, że po wielu latach na scenie nadal potrafią nagrać materiał, który dostarcza nam gęsiej skórki, bez medialnych spekulacji i oczekiwań.
09. Spaceslug „Lemanis”Słuchając tej płyty odlecicie w najdalsze zakątki stoner/doom metalowych galaktyk. Świetna porcja tego, co brodacze z piwem i fajką lubią najbardziej.
10. Extinkt „Postnuclear Trip To Nowhere”. Krakowski crossover thrash metal, za który odpowiadają muzycy m.in. Terrordome, w post-apokaliptycznej wizji świata, w którym riffy i tempo zwalają z nóg, niczym podmuch w po wybuchu bomby atomowej.

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .