Podsumowanie roku 2019 wg redakcji KVLT

Ależ ten rok szybko minął! Wydaje się, że całkiem niedawno redakcyjnie zbieraliśmy podsumowania ostatnich letnich festiwali, a już zastał nas czas zbierania statystyk rocznych. Nie było łatwo, nie było kolorowo, jak co roku wyruszyliśmy w różnorodne muzyczne gatunkowe strony i choć nie zawsze zgadzaliśmy się we wszystkich kwestiach, to lubiliśmy dyskutować, wykłócać się i przekonywać wzajemnie do swoich wyborów. W tym roku znaleźliśmy mnóstwo perełek w niszy, jak i na dużej scenie, w zestawieniach najczęściej pojawiali się między innymi Deathspell Omega, New Model Army, Cult of Luna, Misþyrming, a z polskich propozycji uznanie zbierali Mgła czy ROSK. Najczęściej (i najsoczyściej) spieraliśmy się o Tool i blindead, ale też oberwało się In Flames, toczyliśmy dysputy(!) o Gruzji, znalazło się parę totalnych odskoczni w postaci Nagrobków, Heilung, Drab Majesty, i zawodów pod znakiem Slipknot albo Baroness. Zapraszamy do podsumowania roku 2019 według redakcji KVLT!


Marcin “Mały” Brzeźnicki

Jaki był muzyczny rok z mojej perspektywy? Biorąc pod uwagę polską scenę – na pewno ciężki, niestety nadal obserwuję monopol dla kilku zespołów okupujących eventy, a setki świetnych nowych projektów ledwo się pokaże, a zaraz znika. I tak, znaczna liczba tych mniej znanych zasługuje na większe wsparcie webzinów, promotorów, organizatorów koncertów – mediów w ogóle. Cieszy mnie za to bardzo, że jednak sporo kapel się nie poddaje i walczą o publikę. Cóż, mody modami, ale liczę na to, że w końcu polska scena undergroundowa będzie bardziej otwarta i różnorodna. Rok 2019 zdecydowanie muzycznie zapisał się dla mnie pod znakiem młodych scenicznie zespołów, które trafiły do mojej świadomości dzięki szczerości i pewnej świeżości w stylach.

  1. [4672] – Aether / Devourment – Obscene Majesty. Ex aequo Polska i zagranica, gdzie [4672] jest symbolem poszukiwań, chęcią wyrwania się jakimkolwiek szufladkom wbrew tendencjom, a Devourment odartym z uczuć niszczycielem i tym elementem zwierzęcym w człowieku, o którym zapominamy.
  2. Torche – Admission. Zespół, który nie nagrał dwóch podobnych albumów tym razem poszedł w kierunku wolnej, melancholijnej sztuki, ocierając się o smutek i dół znany z płyt Type O Negative czy dwóch pierwszych albumów Life of Agony, trafiając we mnie bez pudła. Dodatkowy punkt należy się za ciężar i brzmienie utworu Inferno.
  3. Memoriam – Requiem for Mankind. Można ten zespół traktować jako bezpośrednią spuściznę Bolt Thrower ze względu zaangażowanych tu muzyków. O ile wcześniejsze materiały do mnie nie trafiły, tak ostatni uważam za świetny i pozbawiony słabych punktów.
  4. In Other Climes – Ruthless. Nie mogło zabraknąć w moim podsumowaniu miejsca dla reprezentanta sceny hardcore, ponieważ jest to ważny element mojej muzycznej drogi. In Other Climes to przede wszystkim koncertowy masakrator i pewniak, ich gigi to energia podkręcona do maksimum, a płyty są tego przedłużeniem. Siła, moc, ciężar i bezkompromisowość.
  5. Leprous – Pitfalls. Pozycja z gatunku „nie samą agresją metalowiec żyje”. Jest to pierwsza płyta zespołu Leprous, która w całości mi się podoba, zaskoczenie było spore, a zachwyt nie mija do teraz. Przekroczenie granic metalu progresywnego zdecydowanie wyszło zespołowi na dobre.
  6. Murder Made God – Endless Return. Kolejne miłe zaskoczenie i pierwszy kontakt z nazwą. Jest to pozycja dla fanów, którym nie odpowiada kierunek, w jakim poszła muzyka Decapitated po genialnym Organic Halucinosis. Mechaniczny, soczysty i zarazem bezduszny death metal zawsze należał do lubianych przeze mnie, a Endless Return uważam za jeden z zacniejszych w tym nurcie.
  7. Idle Hands – Mana. W sumie sam jestem w tym momencie zaskoczony, iż ten album trafił do mojej dziesiątki, ale uczciwie muszę przyznać, że od momentu premiery nie opuszcza mojej playlisty. Trochę czasu minęło nim się przekonałem do muzyki Idle Hands, ale ciężko odmówić mrocznym melodiom generowanym przez wokalistę, szczególnie, gdy za oknem także króluje mrok.
  8. Materia – The Rising. Liczę, że The Rising wyniesie Materię na nowy poziom działalności. Jest to właśnie jeden z przykładów zespołów, który wszystko, co osiągnął, uzyskał tylko dzięki swojej ciężkiej pracy. Ilość koncertów zagranych w Polsce i poza granicami kraju deklasuje wielu, a płyta pokazuje rozwój, jaki przez lata dokonał się na tle muzycznym i mentalnym w zespole.
  9. Despised Icon – Purgatory. Jako jeden z moich muzycznych faworytów Despised nie mógł zostać pominięty w podsumowaniu. Każdy album Kanadyjczyków jest dla mnie wielkim wydarzeniem i cieszę się, że trzymają poziom, nie odpuszczają i w tak zajebisty sposób łączą technikę, brutalność z chwytliwością i przyswajalnością ich muzyki.
  10. Zestawienie zamykają klasyki, tj. albumy uzupełniające moją kolekcję CD/winyli zakupionych w 2019 roku, a prezentujących najróżniejsze lata czy dekady.

Z najważniejszych wydarzeń 2019 wyróżniam: koncert Anselmo & Illegals, którzy zagrali set złożony z utworów Pantery, niszcząc mnie kompletnie; dołączenie Vogga (Decapitated) do Machine Head; powrót Dave’a Ingrama do Benediction.


Rafał Chmura

Z podsumowaniem roku mam zawsze jeden problem – łapię się na tym, że moja „płyta roku” pochodzi z przeszłości, często zamierzchłej i nie mieści się w określonych ramach czasowych. Takie podejście to trochę wąs, co nie znaczy, że nie było się czym zachwycać w okresie ostatnich 12 miesięcy. Było, i to chyba bardziej niż rok temu. Żałuję, że nie wyszedłem poza krąg metalowo-rockowy bardziej niż bym chciał, przez co pewnie sporo straciłem, ale i tak było czego słuchać.

Deathspell Omega – The Furnaces Of Palingenesia. Ta płyta od pierwszych dźwięków przytłacza wielkością, ale minie jeszcze sporo czasu, zanim pozwoli poznać się dokładnie. To fundament pod nowe w muzyce ekstremalnej.

Misþyrming – Algleymi. Jeśli black metal może sprawiać radość i wywoływać uśmiech, to Islandczykom się to udało. Szczerze, konkretnie, prosto w twarz. Trzeba mieć jaja, by w obecnych czasach tak grać.

Mgła – Age Of Excuse. To jest miś na miarę naszych możliwości. A możliwości, jak wiadomo, mamy nieograniczone.

Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi – Marynistyka Suchego Lądu. Płyta bardzo odległa od metalu, ale niespokojne fale, po jakich dryfują, są niebezpiecznie uzależniające. Znosi w niespodziewane rejony. 

Blood Incantation – Hidden History Of The Human Race. Bardzo mnie cieszy, że w końcu ktoś się odważył wykopać wszystkie drzwi, powybijać wszystkie okna, udrożnić wentylację i przewietrzyć death metalowe salony.

Teintanblood – The Baneful Choir. Włączam ją regularnie, nadal nie pamiętam żadnego riffu, ale z przyjemnością daję się przeczołgać jak młody kot sadystycznemu kapralowi. War metal z ludzką twarzą, ale to ciągle twarz zbrodniarza.

blindead – Niewiosna. Takiej płyty nikt się nie spodziewał. Trudnej, niespokojnej, naznaczonej nieciekawymi emocjami. Bez udowadniania czegokolwiek, za to z pełnym wykorzystaniem potencjału.

New Model Army – From Here. To po prostu nowa płyta New Model Army, nic więcej, nic mniej. Tyle wystarczy, żeby znaleźć się w moim zestawieniu.

Critical Defiance – Misconception. Wiarę w thrash metal straciłem dawno temu, a ci debiutujący Chilijczycy zapalili świeczkę, która staje się małym światełkiem w tunelu.

Scorn – Cafe Mor. Pierwsze pozytywne wrażenia były bardziej spowodowane samym faktem przemówienia Micka Harrisa po wieloletniej przerwie niż jakością muzyki. Teraz jest zupełnie odwrotnie, w tej niszy po prostu nie ma lepszych.


Piotr Czwarkiel

Mam dziwne wrażenie, że pomimo całkiem sporej ilości ciekawych wydawnictw w 2019 roku, całkiem sprawnie i szybko udało mi się stworzyć listę dziesięciu tych „naj naj”, zapraszam do mojego zestawienia.

VishurddhaAddiction to Death and Anguish. Gdy tylko wpadłem na ich twórczość, oniemiałem. Kopiący dupę death metal i to akurat w stylu, który do mnie trafia, a specjalnym maniakiem defu nie jestem. To takie skrzyżowanie Decide, Malevolent Creation i Cannibal Corpse. Jest tu brutalność, momentami walcowate zwolnienia, potężne blasty, jak i znakomite solówki. Szkoda, że o kapeli jest nieco za cicho, mam nadzieję, że to wkrótce się zmieni.

In Hell’s DutyDeep Grey Light. Oj, jakaż to jest wspaniała płyta. Mógłbym tu tylko mnożyć epitety o muzyce poznańskiej kapeli, ale wiele bym dał, żeby właśnie taki rock promowano w każdej polskiej rozgłośni radiowej. Kompozycyjnie kawałki są jak narkotyk, melodyjne, z fajnym gitarowym flow i cholernie przyjemnym wokalem. Od premiery do końca roku kalendarzowego bardzo często do niej wracam, i wracać będę.

Weird TalesHell Services Cost a Lot. Ta płyta to esencja doomu. Nie brakuje klasycznych inspiracji zespołami Cathedral czy Windhand i totalnie obłąkanego wokalu. Ale co mnie bardzo tutaj cieszy, to ta brudna produkcja. Nie brzmi ona chamsko-garażowo, ale dodaje jej niesamowitego klimatu. No i te wciągające partie gitar. Miód na moje uszy.

MAG16XI. Pewnie wielu z Was nie wie, czym MAG jest. Nisza z gatunku „nigdzie jej nie ma”, w tym hipnotyczne riffy na mocno przesterowanych gitarach, równie hipnotyczny wokal i polskie teksty. Totalna MAGia.

HateAuric Gates of Veles. Przy poprzednich płytach ATFa i spółki kręciłem nieco nosem, ale już przy okazji udostępnienia przedsmaku nowej płyty w postaci utworu Path to Arkhen czułem w kościach, że tym razem Adam zamknie fanom usta. Auric Gates of Veles to świetna płyta od A do Z, a komentarze, tudzież hejty o zrzynkę i zbyt mocne inspiracje Mgłą mam totalnie gdzieś.

White WardLove Exchange Failure. Ukraina potrafi zaskakiwać i pokazać, że jest ciekawym kierunkiem na mapie europejskiego metalu. Drugi pełniak WW to porcja eksperymentalnego podejścia do black metalu, kapitalny mariaż post-blacku z jazzem. Momentami z tej płyty wylewa się spokój i jazzowy relaks, a za chwilę słuchacza potrafią zaatakować black metalowe blasty i muzyczna agresja.

Deathspell OmegaThe Furnaces of Palingenesia. Co za pokręcona zawartość krążka. Brawo, Francja.

Gaahls WyrdGastiR – Ghosts Invited. Bardzo mnie ucieszył fakt, że po wydaniu koncertowego wydawnictwa Gaahl postanowił przeistoczyć projekt w pełnoprawny zespół i zaserwować autorski materiał. Mroczna muzyka dopełniona głębią głosu Kristiana daje niezapomniany efekt.

Cult of LunaA Dawn to Fear. Może ultrasem post-metalu nie jestem, ale nowy krążek CoL chwycił mnie za serce od samego początku, dzięki czemu nie mogłem go odstawić na bok. Emocje, które tu słychać oraz muzyczny ciężar do łatwych składowych muzyki nie należą, totalny nokaut w swojej kategorii.

RorcalMuladona. Dawno nie słyszałem tak potężnie brzmiącego i niszczącego słuchacza muzycznego konglomeratu, jakim jest nowa płyta Szwajcarów z Rorcal. Jeśli macie problem z wyobrażeniem sobie połączenia dronów, z blackiem, sludge/doomem i post-hc, to posłuchajcie tego materiału.

Tuż za podium TOP10 postanowiłem umieścić Mass Insanity Maveth, Kat & Roman Kostrzewski Popiór, Misþyrming  Algleymi, Advent Sorrow Kali Yuga Crown i Aoratos Gods Without Name.

Jeśli chodzi o największe muzyczne oczekiwania w 2020 roku – to jestem ciekaw nowych albumów zespołów Trauma, Vader i projektu Ols.


Annika Gucwa

W porównaniu do poprzedniego rok 2019 wypadł nieco mniej ciekawie pod względem muzycznym. Mam świadomość tego, z jak wieloma wydawnictwami się nie zapoznałam (lub nie zapoznałam na tyle dobrze, by móc się o nich wypowiedzieć), jednak z wybraniem dziesięciu płyt, które w ciągu roku wywarły na mnie najmocniejsze wrażenie, nie miałam większego problemu. Sporo ciekawych tytułów pozostało poza zestawieniem, co przy ogromie wydawanych albumów raczej nie jest zaskoczeniem.
Kolejność wybranych albumów wyłącznie alfabetyczna.

1349 – The Infernal Pathway. Często wracam do tego albumu. Norweska horda sieje spustoszenie niczym czarna śmierć, od której zespół zaczerpnął swoją nazwę. Konkretny i bezlitosny black metal, jak zwykle zresztą w wykonaniu Ravna i spółki, plus wściekłość ziejąca od muzyki niczym siarka.

Chelsea Wolfe – Birth of Violence. Album amerykańskiej królowej mroku wydany w piątek trzynastego nie mógł okazać się rozczarowaniem. Akustycznymi aranżacjami i melancholijnymi, miejscami niepokojącymi pejzażami dźwięku Chelsea Wolfe zapewniła sobie miejsce w mojej ścisłej dziesiątce 2019.

Concrete Winds – Primitive Force. Niby nic przełomowego, jednak taki surowy, dziki i – a jakże – prymitywny krążek zasługuje na miano niezwykle mocnego death metalowego ciosu. Muzycy, którzy dawniej udzielali się w Vorum, pokazali, że są w stanie nagrać coś jeszcze dzikszego i złowieszczego, za co należy im się uznanie.

GOLD – Why Aren’t You Laughing? Choć niektórzy stwierdzą, że wokal Mileny Evy jest mało wyrazisty i monotonny, dla mnie idealnie pasuje do hipnotyzującego materiału i melancholijnych tekstów Gold, a niepokój i rozgoryczenie właściwe twórczości Holendrów wybrzmiewają bez nadmiernej rozpaczy i dramatyzmu.

Lingua Ignota – Caligula. Jak banalnie by to nie brzmiało, drugi albumu Kristin Hayter trudno opisać jakimikolwiek słowami i wydawnictwa trzeba po prostu posłuchać. Caligula jest tak ekspresyjnym, miażdżąco ciężkim albumem, że nie byłam w stanie zbyt często go słuchać. Mistrzostwo. 

Rotting Christ – The Heretics. Wśród płyt w tegorocznym zestawieniu to właśnie The Heretics wyczekiwałam najbardziej. Czternasta płyta Greków to kolejna odsłona ich niewyczerpanych inspiracji, a wypracowane przez braci Tolis brzmienie wciągnęło mnie od początku.

Shagreen – Falling Dreams. Dawno nie słyszałam równie udanego połączenia industrialu i elektroniki z urzekającym, pełnym emocji wokalem. Po tak wciągającym debiucie pozostaje życzyć odpowiedzialnej za projekt artystce samych sukcesów.

Tribulation – Alive & Dead at Södra Teatern.  Znakomita koncertówka, na której został uchwycony klimat koncertu, a towarzyszące muzyce na żywo emocje zostały przełożone na wydawany album.

Vesperith – Vesperith. W dużym uproszczeniu: chłodny, atmosferyczny black metal, a zebrane kompozycje przenoszą słuchaczy w zupełnie inny wymiar.

Vltimas – Something Wicked Marches In. Tak złowieszczego black/deathowego grania w tym zestawieniu nie mogło zabraknąć. Trójca legendarnych już w scenie metalowej artystów nie bierze jeńców, a ich ciężki, posępny materiał ma szanse zostać kiedyś klasykiem. Moje serce skradła też okładka autorstwa Zbigniewa Bielaka.


Wadim „Vladymir” Filiks

W tym roku zdecydowałem się na skrócenie listy TOP z dziesięciu do sześciu pozycji. Poniżej albumy, z którymi spędziłem najwięcej czasu, zrobiły na mnie najlepsze wrażenie i najchętniej do nich wracam.

  1. Heilung – Futha. Zdecydowanie mój numer jeden, jeśli chodzi o 2019 rok. Krążek, do którego stale powracam i nadal odkrywam dla siebie coś nowego pośród nagromadzenia eterycznych i mrocznych dźwięków, inspirowanych kulturą wczesnośredniowiecznej Skandynawii. Album ten wprowadził nieco innowacji w porównaniu do poprzednich dokonań tria, szczególnie poprzez mocne zaakcentowanie roli narracji w budowaniu klimatu materiału. Płyta ta jest jak wino – im starsza, tym lepsza.
  2. Osi and the Jupiter – Nordlige Rúnaskog. Końcówka roku przyniosła jeszcze jeden album folkowy, który wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Projekt jednego człowieka, Amerykanina, który osadzony jest głęboko w klimatach wikińskich, ukazując delikatniejszą naturę muzyki, inspirowanej tym wojowniczym ludem. Właśnie ta lekkość, z jaką Sean Kratz operuje instrumentami i wokalami w swojej twórczości, zasługuje na powtórne odtwarzanie jego najnowszego dzieła.
  3. Inter Arma – Sulphur English. Do tej ekipy ze Stanów należała pierwsza połowa 2019 roku, przynajmniej w moim odtwarzaczu. Krążek ujął mnie odważną mieszaniną stylistyk, które definiują black, doom, stoner i sludge. Muzyka na tej płycie naprzemiennie przyspiesza i zwalnia, a połamane tempo kompozycji staje się cechą rozpoznawczą zespołu. Mijają miesiące, a do tego krążka nadal dobrze się wraca.
  4. Mgła – Age of Excuse. Tej kapeli nie mogło zabraknąć w moim zestawieniu. Z uwagą obserwuję wszystkie projekty, w których uczestniczy M., zarówno jako muzyk czy też producent. Nowa Mgła co prawda utwierdziła mnie w przekonaniu, że bliżej memu sercu do stylistyki Kriegsmaschine, ale i tak Age of Excuse przez pewien czas gościło w moim odtwarzaczu nawet kilka razy dziennie. M. i Darkside to dla mnie nadal najlepszy blackowy duet w kraju nad Wisłą.
  5. Abbath – Outstrider. Może i nie jest to najlepszy materiał, sygnowany nazwiskiem Pana Olve Eikemo, tym bardziej że Immortal bez niego na wokalu i gitarze wydał rok wcześniej o wiele ciekawszy krążek, ale Outstrider nie jest pozbawiony charakterystycznego stylu gry Abbatha. Jest tu parę dobrych, zapadających w pamięć numerów, a do tego bardzo dobrze ćwiczy się do nich na siłowni. Brakuje innowacyjności, ale przecież lubimy piosenki, które już znamy, czyż nie?
  6. Lvcifyre – Sacrament. Last but not least, czyli jeszcze jedna propozycja, która zadomowiła się w moich głośnikach i słuchawkach na dłużej. Niby to tylko epka, ale każda chwila z tym materiałem rozpala zmysły i wywołuje ciary na plecach. Blackened death metal w najlepszej postaci, który wymierza słuchaczowi potężny cios, nie biorąc jeńców. Wciąż uwielbiam i czekam na więcej.


Paweł Lach

Wyróżniam płyty, które najczęściej były przeze mnie słuchane w roku 2019, bez ambicji obiektywnego wskazania najwartościowszych krążków tego roku. Ot, spodobało mi się, zrobiło na mnie jakieś wrażenie, zachęciło do wciśnięcia przycisku „repeat” – wylądowało ostatecznie na subiektywnej liście TOP 10.

  1. Nagrobki – Pod ziemią. Same świetne piosenki, bez pudła. Zabawnie, wzniośle, strasznie, dziwnie, z przytupem, na smutno, tragicznie i bezczelnie – o śmierci można mówić na wiele sposobów, a duet Nagrobki kontynuuje krucjatę oswajania słuchacza z ostatecznością. Muzycznie jakby jeszcze przystępniej niż na poprzednich wydawnictwach, ale wcale nie oznacza to, że Maciej Salamon i Adam Witkowski idą na jakieś kompromisy. Dźwiękowa i tekstowa mieszanka, która nie pozwala się oderwać, oczywiście pod warunkiem, że kupujemy tę groteskową konwencję. Słuchało mi się z ogromną przyjemnością, choć przecież nie zawsze pod ziemią bywa przyjemnie, wszak raczej tam zimno, ciemno, robak się w ciało wwierca. Ale od czego mamy poczucie humoru?
  2. Lucy In Blue – In Flight. Niby to tylko prog metal, który przecież bywa nudny, zwłaszcza gdy eksploruje te same ścieżki, co Wielcy Przedwieczni stylu. Ale z jakichś (magicznych) powodów kwartet bardzo młodych muzyków z Islandii nagrał płytę znakomitą, opartą na prostych patentach, przenoszących jednak słuchacza gdzieś na styk jawy i snu. Niespieszna, nieefektowna z pozoru, niestawiająca na techniczny popis, a jedna godna zasłuchania muzyka. Czasem tak się dzieje, że 2+2=5, a znane składniki dają coś więcej.
  3. Nameless Creations – Upon God’s Call. Bardzo niszowa rzecz, o której dowiedziałem się przypadkiem, z czego się cieszę zresztą. Warszawiacy brzmią jak skrzyżowanie (nie przymierzając) The Velvet Underground, The Stooges i The Birthday Party. Obrazoburcze teksty, niesamowita aura, „garażowość”, prostota środków. Intrygujący miks psychodeli wziętej z przybrudzonego grania lat 60., punkowej zadziorności i nawiedzonej aury rocka gotyckiego. Udało się tu stworzyć coś dziwnego, ale i intrygującego zarazem.
  4. Bethlehem – Lebe dich leer. Ze starego Bethlehem ostał się jedynie Jürgen Bartsch, a zespół od kilku lat nagrywa i koncertuje w nowym składzie. Wysoki, skrzekliwy, lekko nawiedzony wokal Pani Yvonne „Onielar” Wilczynski połączony z niemieckimi tekstami tworzy mefistofeliczną, magiczną atmosferę. Drobne eksperymenty, trochę elektroniki, mimo wszystko sporo melodii, a także charakterystyczne riffy (ani to Norwegia, ani Szwecja, ani Grecja, po prostu dark metal z Bethlehem) składają się na całość, obok której nie warto przechodzić obojętnie, choć mogło się to komuś przydarzyć, bo nie było o tej płycie głośno w 2019.
  5. Drastus – La Croix De Sang. O tym, że ciekawe rzeczy wciąż dzieją się we franuckim black metalu nikogo przekonywać nie trzeba. Drastus zaproponował płytę przesiąkniętą złem i przytłaczającą. Artysta (bo to jednoosobowy projekt) używa growlu/skrzeku, ale też zawodzi niczym opętana przez diabła Lisa Gerrard. Skomasowana praca gitar i sekcji tworzy duszną, złowieszczą całość, która ma charakter rytualny. Dotykami dzięki temu piekła i tajemnicy? Tak, i to bez sztucznego podkręcania ekstremum.
  6. So Slow – W otwarte dłonie powietrze sypie gruz przedświtu. W nieco inną ścieżkę skręciła muzyka warszawiaków ze So Slow. Mniej tu post-metalowych gitar, mniej riffowej energii, więcej za to transowych rytmów, psychodelicznych odlotów, minimalizmu. Nie każdemu taka zmiana będzie w smak, a mi właśnie jest, zajadałem się nawet momentami. Post-rock miesza się tu z elektroniką, noir jazzem, muzyką ilustracyjną, eksperymentalną, tworząc mieszanką strawną i kaloryczną, pod warunkiem, że będzie się chciało ją przyjąć.
  7. Baśnia – No Falling Stars & No Wishes. Nowofalowa płyta, chłodna, zwiewna, pełna melodii, melancholijna. Sporo tu ejtisowego ducha The Cure czy The Mission, trochę nowocześniejszych indie rockowych rozwiązań i dream popowego rozmarzenia. Czuć tu też producencką rękę geniusza, Waldemara Sorychty, którego przedstawiać nie trzeba.
  8. Black Midi – Schlagenheim. Młodzi Anglicy, którzy w ciekawy sposób odwołują się do tradycji rockowego alternatywnego hałasowania i spuścizny po takich eksperymentatorach jak niemieckie CAN. Interesujące, szczere, czasem podane w nieoczywistej rytmice, zgrzytliwe granie, poszukujące nowych dróg w rockowym nurcie.
  9. Cult Of Luna – A Dawn To Fear. Płyta może trochę za długa, ale ostatecznie to rzecz udana, mroczna i klimatyczna, z bardzo ciekawymi, monotonnymi, wciągającymi tematami, które miejscami hipnotyzują.
  10. Possessed – Revelations Of Oblivion. Wiadomo, ich debiut to jedna z najważniejszych płyt w dziejach metalu i kamień węgielny pod death metalową katedrę. Za to dozgonny szacunek. Miło słyszeć po tylu latach ekipę Jeffa Becerry w formie, a że to bezczelnie staroświeckie, przywołujące thrash/death metalowego ducha drugiej połowy lat 80.? Im to pasuje po prostu. Szczery powiew nostalgii.


Mikołaj Kobielski

Kolejność alfabetyczna.

Brutus – Nest. Po raz drugi belgijskie trio zręcznie unikające muzycznych szufladek pojawia się w moim podsumowaniu i coś mi się zdaje, że na tym nie poprzestaną. Czysta moc, ogrom energii i zabójcze melodie, czego chcieć więcej?

blindead – Niewiosna. Blindead do spółki z Nihilem nagrali w końcu album odważny, intrygujący, nieszablonowy, a mimo to niepokojąco wkręcający się z każdym kolejnym przesłuchaniem. Jest brudno, jest trochę surrealistycznie, jest dobrze.

Chelsea Wolfe – Birth Of Violence. Długą drogę przeszedłem z tym albumem, bo wymagał on dłuższego osłuchania, żebym mógł w pełni go docenić. Jednak gdy tylko już wsiąkłem w gęsty, gotycki klimat wykreowany przez Chelsea, to wsiąkłem kompletnie i bez powrotu.

Cult of Luna – A Dawn To Fear. Jeden z najciekawszych zespołów sceny metalowej powrócił z albumem, który sporo wymaga od słuchacza, ale w zamian oferuje jeszcze więcej. Muzyka końca świata w najlepszym wydaniu.

Deathspell Omega – Furnaces of Palingenesia. Skoro najnowszy album Cult of Luna nazwałem wymagającym, to na dzieło Francuzów nie ma już chyba stosownego określenia. Uważajcie, to niebezpieczna płyta, bo w tym black metalowym szaleństwie jest metoda.   

Jambinai – ONDA. Koreańczycy znowu uciekają przed post rockową łatką jak tylko mogą, przemycając do swojej muzyki jeszcze więcej folkloru i ludowych instrumentów. Efektem jest ich najlepsza, najbardziej różnorodna i poruszająca płyta, wymykająca się gatunkowym kwalifikacjom.

Mgła – Age of Excuse. Pomimo tego, że ta płyta nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia jak With Hearts Toward None czy Exercises in Futilty, to nadal chwyta mocno i nie chce puścić, a to, co wyczynia tutaj Darkside, może wpędzić każdego perkusistę w ciężkie kompleksy i załamanie nerwowe.

New Model Army – From Here. Nigdy jeszcze nie zawiodłem się na formacji Justina Sullivana, którego talentem kompozytorskim i tekściarskim można by obdarzyć kilka kapel. Niespodzianek nie ma, From Here to piękny, szczery i poruszający album, zawierający wszystko to, co w muzyce NMA zawsze było najważniejsze.

Pixies – Beneath the Eyrie. W końcu Pixies powróciło z martwych z pierwszym albumem po reaktywacji, który można uznać za w pełni udany i spójny, oraz pełen nietypowych hitów. Przy czym wrócili w charakterystycznym dla siebie stylu, który jasno mówi, że nie muszą już nic nikomu udowadniać, potwierdzając jedynie, że Black Francis talent kompozytorski ma we krwi.

ROSK – Remnants. Akustyczny album warszawiaków potwierdza, że nie da się ich zaszufladkować, oraz że debiutancka Miasma nie była przypadkowym zlepkiem dobrych pomysłów. Imponująco ambitny album o przepotężnej dawce emocjonalnej.


Joanna Pietrzak

2019 to dla mnie przede wszystkim rok koncertowo-rekreacyjny, eksploatowany w szerszych skrajnościach niż dotychczas. Poszukiwałam nowych muzycznych doznań głównie w wydawnictwach lat ubiegłych, toteż wydawało mi się, że nie zbiorę aż 10 płyt do podsumowania. Stało się jednak inaczej.  

  1. Frank Carter & The Rattlesnakes – End of suffering. Bez dwóch zdań rudzielec rodem z UK zrobił na mnie największe wrażenie właściwie pod każdym względem – chwytliwości utworów, liryk, melodii i genialnego wokalu. W porównaniu z poprzednimi albumami, niniejszy stracił na punkowej czy pop-rockowej agresywności i intensywności, ale zyskał na emocjonalności. Mordowałam ten album najczęściej, sprawdziłam przy okazji wszystkie 150 projektów tego utalentowanego brytola i stałam się fanką ze wszystkimi atrybutami takowych.
  2. Fink – Bloom Innocent. Z Finkiem zwykle bywa prosto – albo wypuszcza absolutne bangery, piękne ballady z wiodącymi gitarowymi patentami, albo zanudza dłużyznami. Tym razem Bloom Innocent można nazwać spokojnie następcą genialnego Hard Believer. Cudowny klimat, aranże, no i ten wokal! 
  3. Deathspell Omega – Furnaces of Palingenesia. Kiedy już zaczęło mi się wydawać, że moje gusta nieco zelżały na rzecz nośnych melodii i czystych wokali, wjeżdżają oni, na pełnej, z ofiarami i pożogą. Najtrudniejsza płyta w mojej tegorocznej dyskografii, co ciekawe zaszczepiona przez tę samą piękną osobę, która zaraziła mnie pozycją niżej. 
  4. Drab Majesty – Modern Mirror. Korzystać z dóbr ejtisów trzeba umieć, a ten duet zaczarował mnie zwyczajnie świetnymi piosenkami w świetnych rytmach. Szkoda, że na żywo fałszują niemiłosiernie, ale grają bardzo elegancko.
  5. ROSK – Remnants. Tych Panów podejrzewałam o przemyślane podejście do wydawnictwa numer 2, ale chyba nie spodziewałam się aż tylu emocji i wyczucia w kompozycjach. Najsmutniejsza płyta roku 2019, najpiękniejsza praca dwóch wokalistów. 
  6. blindead – Niewiosna. Sprawa z tym trójmiejskim składem wygląda tak, że właściwie zawsze/od zawsze znajduję u nich coś, czego nie ma nikt. Tym razem Panowie zaprosili do współpracy wariata Nihila i stworzyli zarówno niepokojący, jak i urzekający album, który zyskał grany na żywo (widziałam 3 razy) +100 do mocy. I bardzo podobały mi się skrajne opinie co do albumu – ileż dyskusji o niekokainie i niepowodzeniu popłynęło w różnych kierunkach. 
  7. Tool – Fear Innoculum. A jeśli już o skrajnościach mowa, to Tool wywołał taką burzę, że nawet osoby, których nie podejrzewałam w ogóle o jakąś muzykalność zabierały głos. Burza jednak była krótka i właściwie szybko Tool zszedł z ust krytyków i krytykantów, mnie jednak rozłożył na łopatki i długo trzymał w ryzach. Mnóstwo warstw, genialna produkcja, świetna promocja – nabrałam się i pokochałam na zawsze. 
  8. Foals – Part 1. Everything not saved will be lost. Tak jak zwykle – nośne, poukładane, z kopyta przebojowe. Na drugą część wydania niestety nie starczyło czasu, nadrobię.
  9. Daniel Tompkins – Castles. Kolejny artysta, który czego się nie dotknie, to zamienia w złoto. Jeśli nie pracuje w Tesseract, Zeta, White Moth Black Butterfly i 10 innych projektach, pisze piosenki autorskie, na które złożył się tym razem album Castles. Piękne, rozbudowane ballady to najprostsze określenie całości, ale tak naprawdę ilość warstw, aranżów i produkcja wytwórni Kscope zrobiła robotę.
  10. Fleshworld – The essence has changed, but the details remain. Wjechali w końcówce roku, pozamiatali i zostawili szczątki. Post-HC w wykonaniu tych Panów mocno wykraczający poza granice gatunku powinien otworzyć im furtkę, tak jak niedawno Entropii. Czekam z nadzieją, że dane im będzie wspinać się wyżej i wyżej po szczebelkach polskiej altern…. ekstremy.

Pozostało mi wyróżnić parę skrajności, które nie wpadły do topu ze względu na różne okoliczności: Viagra Boys – Street Worms (muszę ich posłuchać kiedyś bez tzw. imprezowego nastawienia), Mulk – I (namieszają Panowie konkretnie w 2020!), [::] 4dotsXIXIX (premiera ledwo w grudniu, a podejrzewam, że może być o tych łobuzach całkiem głośno). Za koncerty roku uznałam przede wszystkim występy Tool, Madrugada i odkrycie Richiego Kotzena na nowo na festiwalu Prog in Park III. Zażenowałam się na występie Paradise Lost, Drab Majesty i ziewałam na Dream Theater. Za życiową porażkę uważam zaś odpuszczenie koncertu Dead Can Dance


Marta “Kometa” Stock

Nie przedłużając zbędnie, przejdę do sedna, czyli moje tegoroczne TOP 10. W moim przypadku oznacza to wybór albumów, które uwiodły mnie na tyle, że nie mogłam od nich oderwać uszu. Kolejność alfabetyczna.

  1. Alcest – Spiritual Instinct. To niesamowite, co Panowie potrafią zakląć w dźwiękach swojej muzyki, która mimo agresywnych momentów jest po prostu piękna i urzekająca. Jeden z niewielu momentów, gdy język francuski mnie nie odrzuca.
  2. Bloody Hammers – The Summoning. Jedna z lżejszych propozycji na mojej tegorocznej playliście, odkryta w okolicach Halloween. Idealnie wpasowała się w listopadowy, posępny klimat. Proste, melodyjne i wpadające w ucho kawałki, nawiązujące do retro grozy.
  3. Ison – Space. Jestem niezdolna do opisania jak bardzo hipnotyzująca jest zawartość tej płyty. Ambientowo-kosmiczne uniesienia okraszone niezwykle delikatnym żeńskim wokalem. Nic, tylko odpływać.
  4. Nasheim – Jord Och Aska. Mamy i black, a konkretniej atmoshperic black. Złożone, kilkudziesięciominutowe kompozycje ciosają wściekłością, a jednocześnie wprowadzają pewną dozę spokoju. Bardzo szanuję.
  5. ROSK – Remnants. Dla mnie to jedna z bardziej wzruszających i refleksyjnych krążków tego roku. Choć nie od razu po pierwszym przesłuchaniu zaiskrzyło. Z upływem czasu, a tym bardziej po wysłuchaniu materiału na żywo, poczułam przywiązanie do ładunku emocjonalnego całości.
  6. Suldusk – Lunar Falls. Z niecierpliwością czekałam na to, co Emily Highfield przedstawi na swoim debiucie. Nie zawiodłam się. Przepiękny dark/neo-folk przeplatany atmospheric black metalowym pazurem i wypełniony kobiecą tajemniczością.
  7. SundaySong – Signals. Dla mnie to taki substytut Anathemy, ale zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu, aniżeli ostatni album Anglików. To jedna z moich ulubionych pozycji w tym roku, która została mi polecona przez inną osobę. Trafione w stu procentach.
  8. Swallow the Sun – When a Shadow if Forced Into the Light. Ze wszystkich death/melodic doom metalowych wydawnictw w tym roku to właśnie Finowie stworzyli kawałki, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Wszystko dzięki różnorodności i idealnie dobranym proporcjom gitarowego ciężaru z melodyjnymi motywami.
  9. Tankograd – Totalitarian. To z kolei płyta, która zupełnie mnie zniszczyła warstwą tekstową. Jej wartość i znaczenie są tak przerażająco dobre, że niełatwo zmieniłam po długim czasie repertuar na swojej playliście. Do tego świetnie dopasowują się z brudną doom metalową estetyką.
  10. Батюшка – Панихида. Mając w głębokim poważaniu wszelkie sporne opinie i całą „dramatyczną” otoczkę, która miała miejsce wokół zespołu – ten materiał nie wskoczył o level wyżej niż debiut i być może jest wtórny, ale przede wszystkim zachowuje charakterystyczny klimat, który właśnie mnie przekonał do pierwszego wydawnictwa. I być może właśnie to zachowanie tematu i wszystkich składowych jest kluczem do tego, że słuchało mi się krążka tak dobrze.


Marcel Szczepanik

W dzisiejszym świecie musimy liczyć się z istnym nadmiarem świetnych płyt, i niestety, chyba nikomu nigdy nie będzie dane znaleźć w swoim życiu wystarczająco dużo czasu, by dać szansę wszystkim nowym wydawnictwom, które zdecydowanie na to zasługują. Niemniej jednak rok 2019 w moim odczuciu wypadł znacznie lepiej pod względem jakości i potencjału albumów metalowych i około-metalowych niż jego poprzednik. Nic tylko się cieszyć z takiego obrotu spraw. Przejdźmy zatem do konkretów.

  1. Misþyrming – Algleymi. Inaczej być po prostu nie mogło. Po niesamowitym debiucie nadszedł czas na drugą płytę od islandzkiej ekipy, która nie zamierza się zatrzymywać. Gdy Algleymi ujrzało światło dzienne w maju ubiegłego roku, nie miałem cienia wątpliwości, że właśnie to wydawnictwo będzie figurować na samym szczycie mojego podsumowania roku. Kawał fenomenalnego black metalu z domieszką rockandrollowych riffów i lodowatej, przesiąkniętej wilgocią górskich terenów atmosfery wszechogarniającego mrozu. Absolutny must hear, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że muzycznie mój rok 2019 kręcił się głównie wokół dokonań Misþyrming. Nie miałbym sobie absolutnie nic do zarzucenia, jeżeli przyszłoby mi wyróżnić album dekady i mój wybór padłby właśnie na Algleymi. Utwór roku? Bezapelacyjnie Ísland, steingelda krummaskuð.
  2. Blood Incantation – Hidden History of the Human Race. Podobnie jak w przypadku Islandczyków z Misþyrming, amerykański kwartet Blood Incantation powrócił ze świetnym następcą swojej debiutanckiej płyty. HHotHR to doprowadzony do technicznej perfekcji, swoisty hołd skierowany w stronę klasyków death metalu z początku lat 90. ubiegłego wieku. Dodajmy do tego kosmiczne fascynacje, pokręcone, momentami hipnotyzujące (sic!) riffy, świetną perkusję, a także atmosferę metafizycznej, niezrozumiałej dla ludzkiego mózgu grozy rodem z prozy Lovecrafta i mamy prawdziwe arcydzieło. Panowie z BI szturmem podbili metalowe podziemie i w bardzo szybkim tempie stali się wiodącą postacią nowej generacji amerykańskiego – ba, światowego death metalu.
  3. Critical Defiance – Misconception. Debiutancki krążek thrasherów rodem z Chile. Dawno nie słyszałem tak świeżego, a zarazem energicznego thrash metalu, który – niestety – w obecnych czasach w wielu przypadkach wypada nijako i generycznie. Na Misconception nie uświadczymy półśrodków. Nowatorskie solówki, świetne riffy i mocny wokal – przepis na sukces według młodziutkiej ekipy Critical Defiance. Po takim albumie ta wielce utalentowana ekipa na pewno nie zniknie z mojego radaru przez lata!

Pozostałe albumy wypełniające moje top 10. Kolejność przypadkowa: 

Cult of Luna – A Dawn to Fear
Cattle Decapitation – Death Atlas
Angel Witch – Angel of Light
King Gizzard & the Lizard Wizard – Infest the Rats’ Nest
Tomb Mold – Planetary Clairvoyance
VéhémencePar le sang versé
Teitanblood – The Baneful Choir

Świetne płyty, które innego dnia znalazłyby się w moim topie:

Gruzja – Jeszcze nie mamy na was pomysłu
Idle Hands – Mana
Traveler – Traveler
Cloud Rat – Pollinator
Fvneral Fvkk – Carnal Confessions
Spirit Adrift – Divided by Darkness
Sinmara – Hvísl stjarnanna
Refused – War Music
Vargrav – Reign in Supreme Darkness
ROSK – Remnants
Departure Chandelier – Antichrist Rise to Power
Blut aus Nord – Hallucinogen
Possessed – Revelations of Oblivion
Crypt Sermon – The Ruins of Fading Light

Rozczarowania roku: Rotting Christ – The Heretics (wieje nudą, za dużo zbędnej gadaniny i recytacji, pozbawione energii riffy), Baroness – Gold & Grey (asłuchalna, pozbawiona wyczucia produkcja, która niweczy spory potencjał utworów).


Łukasz Walas

Okres podsumowań czas zacząć! Rok 2019 minął mi głównie pod znakiem licznych koncertów, jednak wśród płytowych nowości również nie zabrakło perełek, o których przy okazji rozliczania się z minionym rokiem muszę wspomnieć.

  1. Największym pozytywnym zaskoczeniem roku 2019 niewątpliwie jest dla mnie dwuczęściowe Everything Not Saved Will Be Lost autorstwa brytyjskiego Foals. Do nowych albumów coraz popularniejszych Źrebaków zasiadałem w zasadzie tylko po to, aby upewnić się, że ich twórczość dalej do mnie nie trafia, tymczasem zespół od samego początku zaczął wybijać mi wszystkie argumenty z ręki na sam koniec wybijając mi wszystkie zęby przecudnym, niemalże space rockowym Neptune. A może po prostu mięknę wraz z upływem czasu?
  2. Wielkim pozytywem minionego roku jest dla mnie również Popiór zespołu Romana Kostrzewskiego. Przyłączenie do kapeli Jacka Hiro poskutkowało fenomenalnym kawałem rasowego thrashowego grania noszącego mnóstwo cech tego, co niegdyś było wydawane pod szyldem KAT. Szkoda tylko, że trzeba było czekać tak długo. Niemniej zdecydowanie było warto.
  3. Pewnie jestem w mniejszości, ale do pozytywnych zaskoczeń zaliczyłbym również Toolowy Fear Inoculum. Chociaż szalikowcem zespołu nie jestem i zacząłem zapoznawać się z jego twórczością stosunkowo niedawno. Nowa płyta Tool jest opisywana raczej jako rozczarowanie, jednak bardzo często zdarza mi się do niej wracać i gdyby nie przerażająca cena, to zapewne stałaby się pierwszym krążkiem Amerykanów, który trafiłby na moją półkę.
  4. Ostatnim szczególnym plusem będzie Rammsteinowa zapałka będąca wielkim powrotem Niemców do dawnej formy. Są bardziej przebojowi niż kiedykolwiek wcześniej, jednak przeważająca większość utworów z nie posiadającego tytułu albumu Rammstein nie chce prędko wyjść spod czaszki. I do tego ten zapierający dech w piersiach koncert na Stadionie Śląskim…
  5. Świetnie wypadło też Dreams of Quiet Places Mord’a’Stigmaty. W zasadzie nie widzę na tym krążku słabych punktów, każdy numer nadal robi na mnie wielkie wrażenie i bardzo żałuję, że nie mogłem stawić się na żadnym z koncertów promujących ten znakomity album.
  6. Mieszane uczucia żywię do nowej Mgły. Age of Excuse to oczywiście świetny album, którego niejedna black metalowa horda mogłaby Krakowianom pozazdrościć, jednak gdzieś to już słyszałem – tak, na jej dwóch ostatnich albumach. No i jakieś, takie to… na pewno mniej zapamiętywalne niż wcześniej. Dość powiedzieć, że po dwóch sesjach z najnowszym dzieckiem M. i Darkside’a wolałem wrócić do ich poprzednich albumów.
  7. Rozczarował mnie również nowy Slipknot, którego We Are Not Your Kind okazała się płytą nierówną, zawierającą wiele znakomitych momentów przywodzących na myśl najlepsze i najagresywniejsze czasy zespołu, ale też kilka nie do końca trafionych muzycznych bohomazów czy też najzwyczajniejszego przeciętniactwa. Na szczęście liczba tych pierwszych jest większa, choć nie zmienia to faktu, że szósty album dziewiątki z Iowa nie udźwignął ogromnych oczekiwań.
  8. No i na koniec gość honorowy, swoisty VIP tego zestawienia. Wiecie, jak od minionego kwietnia w podręcznikach do języka polskiego powinien być definiowany dramat? Niewiosna. Liryczny i muzyczny potworek wypuszczony przez blindead przy współpracy z Nihilem naprawdę będzie mi się jeszcze długo śnił w koszmarach. „Często jest tak, że nie?” Szkoda, że tego „nie” nie było na koniec nagrań. Okropne.


Damian „Synu” Wiśniewski

Polska w tym roku black metalem stała. Najczęściej słuchane przeze mnie krążki w mijającym 2019 reprezentowały właśnie ten podgatunek. O prym najczęściej odtwarzanych biły się dwa – Kosmocide Deus Mortem i Age of Excuse Mgły. Oba cudowne, choć jeśli miałbym wytypować numero uno, to głos poszedłby na ten pierwszy.

Nie sposób nie wspomnieć też o zespole-zjawisku, który w 2019 zrobił wokół siebie chyba najwięcej szumu – Gruzji. Dwa albumy, które udowodniły, że prześmiewcze podejście do sceny bm nie musi oznaczać karykatury i marnego pastiszu oraz wręczany przy dźwiękach przebojów Zdzisławy Sośnickiej laur konsumenta w kategorii „prowadzenie mediów społecznościowych” – to tegoroczny dorobek gruzińskich patusów. Do bacznie obserwowanych przeze mnie bandów dołączyło w tym roku także Truchło Strzygi – choć debiutancki krążek wciąż wyceniam max 6/10, to już dwie kolejne EP-ki (i tegoroczny koncert ze wspomnianą Gruzją) pięknie poczochrały moją łepetynę.

Z zagranicznych krążków o dziwo spodobało mi się sporo rzeczy z metalowego mainstreamu (i co ciekawsze były to płyty grup, których od lat jakoś uważnie nie śledziłem). Na wysokości zadania stanął Tool, Slipknot ze swoim We Are Not Your Kind sprawił, że na lutowy koncert w Łodzi czekam z wypiekami na twarzy, Children of Bodom płytą Hexed nawiązali do swoich najbardziej udanych krążków z przeszłości, nawet In Flames, na których położyłem już dawno krzyżyk, potrafili skłonić mnie do tego, by posiedzieć z I, The Mask kilka dłuższych chwil. Fajnie buja tegoroczne Life of Agony (choć drugi River Runs Red to rzecz jasna nie jest), bronić będę też Old Star Darkthorne (na który wylało się sporo zgorzkniałej krytyki). Z mniejszych nazw warto wspomnieć o Lotus Soen, którym grupa ostatecznie rozprawia się z łatką „Maynard Keenan & c.o. wannabes”.

Koncert roku? Znów Tool, którzy w towarzystwie Alice in Chains skradli w czerwcu w Krakowie moje serce. Rozczarowaniem okazał się za to występ Paradise Lost na wrześniowym SDLu, który miał być jednym z występów festiwalu, a okazał się jedynie średniakiem dnia pierwszego. Jak co roku masa rzeczy nieodsłuchanych, lub nieodsłuchanych na tyle, by rzeczowo się wypowiedzieć.

Cóż – będzie nadrabiane w 2020!


 

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 67 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .