Anthony Reynolds – „Leonard Cohen. Życie sekretne” (2017)

Szwedzka Akademia, ogłaszając w 2016 roku werdykt odnośnie literackiej nagrody Nobla, przypomniała światu, że wszystko zaczęło się od pieśni, a ci, którzy wyśpiewywali swoje strofy podczas wieczornych biesiad, pouczając królów, poruszając sumienia i przechowując pamięć o dziejach, wcale nie odeszli. Nagroda dla Boba Dylana była symboliczną nobilitacją dla całego świata piosenki. A że niektóre gremia się oburzyły? Cóż, widać wielu szacownych literatów i krytyków zapomniało o korzeniach. Niektórzy natomiast zadawali sobie pytania, czy ktoś jeszcze z grona songwriterów zasłużył na podobne wyróżnienie. Najczęściej w tym kontekście wymieniano Leonarda Cohena.

Artysta opuścił jednak scenę na zawsze, zagłębiając się w ciemnościach, ale nie w ciszy – głos poety nigdy nie przestaje brzmieć. Pożegnał się ze słuchaczami znakomitą płytą You Want It Darker, po raz ostatni wadząc się ze światem, Bogiem i samym sobą. Miał powiedzieć kiedyś: „Pesymista to ktoś, kto myśli, że będzie padać. Ja jestem już przemoczony”. Czy jednak w tych słowach nie kryje się zabawna ironia? Każdy człowiek, który żyje w pełni, nie odtrącając żadnego z aspektów fizycznego i duchowego istnienia – a przecież Cohen taką osobą był – sublimuje w swej twórczości różne stany ducha. Sam był świadomy, że daje słuchaczom także radość, a to napędzało go twórczo. Biografia artysty Sekretne życie, pióra Anthony’ego Reynoldsa (wydana w Polsce przez In Rock), ukazuje Kanadyjczyka jako postać wielowymiarową i zagadkową, choć ubraną w kostium statecznego dżentelmena.

Przedziwna kombinacja kulturowych, etnicznych, społecznych i religijnych konotacji, z której Cohen czerpał, musiała doprowadzić do tego, że powstał byt osobny i oryginalny. Artysta urodził się wszak na kontynencie amerykańskim, ale w najbardziej europejskim z miast Kanady, Montrealu, gdzie w sąsiedztwie indiańskiego rezerwatu nader często słyszało się język francuski. Wywodził się z nieortodoksyjnej rodziny żydowskiej. Matka z pochodzenia była Litwinką. Choć starotestamentowa poetyka odbijała się refleksem w jego twórczości, to przecież niepoślednią rolę odegrał w niej też buddyzm zen (jak wiadomo Cohen został nawet mnichem), ale i chrześcijaństwo, a nawet scjentologia, którą artysta przez moment był zainteresowany. Leonard wziął wiele z tradycji europejskiej piosenki, zwłaszcza francuskiej, inspirował się mocno hiszpańskim poetą Lorcą, jednocześnie sięgał też po typowo amerykańskie, folkowe formy (swego czasu wyjechał da Nashville, by tam nagrywać). Nie bujał w obłokach – korzystał z życia, podróżował, zmieniał miejsca pobytu, powracając wciąż na grecką Hydrę, która stała się jego ostoją. Nie stronił od towarzystwa kobiet, ale chociaż znana kanadyjska songwriterka Joni Mitchell – łączył ją z Leonardem krótkotrwały romans – nazwała go zabawnie, ale i celnie „poetą buduaru”, to w kontaktach intymnych zachowywał typową dla dżentelmena dyskrecję – więcej dowiemy się o kochankach Cohena z jego piosenek, niż z prasy bulwarowej. Podobnie zresztą było z używkami – nie stronił od leków i alkoholu (zwłaszcza czerwonego wina), mieszał je w dających mu zadowolenia czy ukojenie proporcjach, niemniej jednak nie czynił z tego tematu plotek. Ze szczerością potrafił natomiast wyznać, że nigdy nie pociągała go kokaina: „Próbowałem, ale nie lubię wciągać rzeczy przez nos. To niegodne człowieka o moim image’u”. Rzeczywiście, trudno wyobrazić sobie biały proszek kalający jego czarny, świetnie skrojony garnitur.

Ta mieszanina różnorodnych życiowych doświadczeń, miejsc, używek i lektur przełożyła się na oryginalną twórczość. Autor biografii tropi te ślady i wyciąga je na światło dzienne, oddając koloryt i złożoność postaci, którą trudno jednoznacznie zdefiniować, może poza jedną cechą – niepodważalnym talentem do przenoszenia osobistych doświadczeń na uniwersalną płaszczyznę słowa, docierającą do duszy różnych osób, bez względu na szerokość i długość geograficzną.

Reynolds ma też talent do pisania o muzyce w sposób obrazowy. Choć oczywiście w twórczości Cohena na pierwszy plan wysuwa się warstwa słowna, to muzyka jest tutaj również ważnym elementem. Hołubiony poeta i prozaik, ceniony i fetowany w rodzimej Kanadzie oraz wydawany w innych krajach, będąc już nobliwym mężczyzną po trzydziestce, niemal z dnia na dzień, postanowił porzucić dotychczasową karierę i skłonić się w kierunku piosenki, obierając drogę tyleż romantyczną, co niepewną. A że miał swoją wizję tego, co muzycznie chce osiągnąć, niech świadczy fakt, że nie bał się nigdy ryzykować, szukając dla swoich słów ciekawej, czasem kontrowersyjnej oprawy. Z czasem bard, kojarzony z gitarą, zaczął bić pokłony tandetnemu syntezatorowi marki Casio, w którego elektronicznych trzewiach zrodziło się brzmienie niezapomnianych pieśni – z Dance Me to the End of Love i Hallelujah na czele. Być może na płytach innych twórców taki patent byłby czymś nie do przetrawienia, ale jemu uchodziło to na sucho. W interesujący sposób udaje się w książce oddać specyfikę poszczególnych sesji nagraniowych, a liczne wypowiedzi współpracujących z Cohenem muzyków, ukazują Kanadyjczyka nie tylko jako artystę, ale też poszukującego właściwej formy rzemieślnika.

Anthony Reynolds sporo miejsca i uwagi poświęca pierwszej wizycie pieśniarza w Polsce, która miała miejsce w 1985 roku. Dla Cohena była to podróż ważna i ze względów sentymentalnych (korzenie rodziców), jak i politycznych. Wartość dodaną stanowi obszerne posłowie Daniela Wyszogrodzkiego – tłumacza, autora tekstów, dziennikarza muzycznego – który snuje opowieść o pobytach artysty w naszym kraju, ubarwiając je anegdotami, wyimkami z rozmów, osobistymi refleksjami. Całości dopełniają liczne fotografie (także z koncertów w Polsce), być może niekoniecznie symetrycznie przedstawiające różne etapy kariery artysty, ale doskonale uzupełniające lekturę. Reynolds napisał rzecz na tyle ciekawą, że zachęcony jego książką, z ochotą zagłębiłem się w dyskografię Cohena, nadrabiając zaległości. W czasach, gdy tekst jest dodatkiem do muzyki, twórczość bardów może nieść pocieszenie, zwłaszcza wśród zgiełku, który nas otacza. Jestem poetą i nic co ludzkie nie może być mi obce? Kanadyjczyk, przynajmniej na portrecie narysowanym w biografii, bywa umiarkowanym epikurejczykiem, nie zapominającym o ciężarze, jaki składa na nasze barki świat.

A poza tym, tak mrugając na koniec okiem, kto nie chciałby się dowiedzieć, dlaczego najważniejszym być może aktem uznania dla Cohena ze strony Amerykanów, było obsadzenie artysty w epizodycznej roli w serialu Miami Vice?

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .