Apostasy – „The Sign of Darkness” (2018)

Zabłąkany wędrowcze, jeśli dotarłeś tutaj bo kojarzysz jakiś zespół o nazwie Apostasy, to jest duża szansa, że to akurat nie ten, bo zespołów o tej nazwie jak psów. Ale skoro już tu jesteś, to przybliżę ci akurat ten konkretny na tyle, na ile potrafię.

Ten konkretny Apostasy pochodzi z Chile i powstał w 1988 roku, więc na pewno pobolewa go już kręgosłup jak mnie. Miał w funkcjonowaniu kilka długich przerw, co nikogo nie powinno dziwić, bo przecież nie stał się kolejnym metalowym towarem eksportowym Ameryki Południowej, a spodziewam się, że na drugiej półkuli utrzymać podziemną kapelę metalową przez trzy dekady jest równie trudno, jak i u nas. Żeby było jeszcze zabawniej, The Sign of Darkness to zaledwie długi krążek długogrający w karierze kapeli (pierwszy, Sunset of the End, wyszedł w 1991 roku, i podobnie jak ty nie mam o nim zielonego pojęcia).

Nie wiem jak Apostasy brzmieli w przeszłości i czy dane im było przejść w ciągu trzech dekad jakąś muzyczną ewolucję, ale spodziewam się, że nie, bo i dziś brzmią oldschoolowo. Na The Sign of Darkness brzmią jak piewcy starego, dobrego blacku i thrashu spod znaku Hellhammer czy Venom. Zupełnie przypadkiem tego typu agresywne granie akurat wraca do łask metaluszków na całym świecie, więc pewnie i Apostasy gdzieś w swoim rejonie będą mieli okazję błysnąć, ale poza niego raczej nie wyjadą z tym materiałem.

The Sign of Darkness ni ziębi, ni grzeje. Ani mnie nie podnieca, ani nie wkurwia. W zasadzie moją uwagę jako tako przyciągają jedynie intra Praise of Darkness oraz The Great Damnation, które aż walą plastikowym oldschoolem – kojarzycie te pseudopatetyczne, sztuczne do bólu klawisze z płyt metalowych z lat 80-tych? To właśnie wita was na wejściu. I choć w 2018 roku brzmi to jeszcze śmieszniej, niż przed dwudziestoma laty, to mnie się wydaje sympatyczne, bo to wyraźne mrugnięcie do tych, co pamiętają te starutkie płyty metalowe nagrywane po taniości. Autorytatywnie stwierdzam, że Apostasy zrobili to intro właśnie jako wehikuł czasu, bo poza tymi klawiszkami reszta płyty brzmi co najmniej przyzwoicie. Oczywiście – wszystko tutaj świadomie wali myszką, od niemal melodeklamowanych wokali pełnych pogłosu wysuniętych mocno na przód i przechodzących od czasu do czasu w falset a’la King Diamond do samych kompozycji, które są wręcz podręcznikowym przykładem wczesnego rozpędzonego thrashu, w którym poza gonitwą nie dzieje się praktycznie nic. I jako taki rodzaj pocztówki sprzed lat, muzycznego albumu ze zdjęciami The Sign of Darkness jest w sumie sympatyczne. Z perspektywy 2018 roku jednak nie broni się nijak, po prostu ginie za albumami, które podpadają pod tę samą formułę, ale są zwyczajnie ciekawsze, lepsze, lepiej zrealizowane. Poszczególne numery nie różnią się od siebie za bardzo, operują w samym środeczku doskonale znanych wszystkim kanw. Przez to wszystko wpadają jednym uchem, drugim wypadają. Nic w nich nie przeszkadza, nie wadzi, nie wkurwia, ale też nic nie zajmuje, nie interesuje, nie porywa. Ot, muzak, muzyka tła dla przeciętnego smutnego satanisty z ósmej klasy.

Z jakiegoś powodu album został podzielony na dwie części, strony A i B, tutaj nazwane Fire i Lust. Każda z nich zaczyna się od wspomnianych plastikowych introdukcji, by potem zamienić się w papkę tych samych dźwięków. Na części Fire numer Virgin Sacrifice brzmi dokładnie tak samo jak kolejny Witching Fire, a ten nie różni się zbytnio od następnego Armageddon Is Near poza tym, że jest od niego nieco szybszy. Poszczególne riffy sprawiają wrażenie, jakby były polepione z tych samych dźwięków, którym pozmieniano długości i które pozamieniano miejscami. O dziwo druga połowa płyty wypada nieco ciekawiej: choć Blackened By Lust dalej ciągnie się tym samym patentem wolniejszego, cięższego blacku/thrashu, to Strife of the Tormentor jest miłym oddechem. Zaczyna się od akustycznego wstępu, w którym skale zabrzmią znajomo każdemu, kto kiedyś słyszał o Metallice, a potem, po sympatycznie klasycznej solówce Apostasy rozwijają numer do równie klasycznej thrashowej gonitwy, która dziwnym trafem jest zaskakująco satysfakcjonująca. Wieńczący płytę Satan Ascends wraz z basowym wstępem to z kolei najlepszy moment na płycie – ostry, niebezpieczny riff, ciekawy groove, raz wyrazisty i powolny, raz rozpędzony do kosmicznych szybkości, fajna aranżacja, pełna zakrętów i ciekawostek, duża dokładność i skupienie. Gdyby wszystkie kawałki na The Sign of Darkness szły tym tropem, to mielibyśmy naprawdę dobry powrót do przeszłości, a tak mamy powrót do przeszłości ciekawy jak szkolna wycieczka z wynajętym przewodnikiem: niby sporo klasyki, nieźle zrealizowane bicie pokłonów dla oldschoolu, ale całość podana w nudnawym sosie, który nie potrafi zainteresować na dłużej niż kilka sekund. Przeciętniak z aspiracjami na przyszłość.

5,5/10

 

 

nmtr
Latest posts by nmtr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .