Banquet „Jupiter Rose” (2016)

Jedni mają pieniądze, inni pieniędzy nie mają. Jedni mają szczęście, innym go brakuje. Jednym zdarzyło się urodzić, żyć i tworzyć w Szwecji, kraju znanym z tego, że twórców i artystów – zarówno uznanych, jak i domorosłych – traktuje jak dobro narodowe, inni mieszkają choćby w USA, gdzie zdarzyły się tysiące karier od zera do milionera. Ale Banquet, kwartet z San Francisco, póki co taką ścieżką nie kroczy. A czy są w jakiś sposób gorsi od Szwedów z Graveyard, którzy działają w tej samej muzycznej niszy? Nieszczególnie.
Ale może po prostu trzeba dać im trochę czasu? Jupiter Rose wydany nakładem Heavy Psych Records to dopiero pełnowymiarowy debiut zespołu, a już pokazuje, że fani hard rocka sięgającego do lat 70-tych i epoki dzieci-kwiatów powinni nastawić na Banquet swoje radary.
Czterech wąsatych młodzieńców z werwą porusza się gdzieś między bluesowymi podstawami braci Allmanów i psychodelicznymi odjazdami Grateful Dead. Czasami sięgają gdzieś dalej – w Sword of Damocles brzmią niemal heavymetalowo, a Set Me Free momentami jak protoplasta NWOBHM. Wraz z pierwszymi dźwiękami Burning Bridges przypominam sobie, że na takiej płycie nie powinno zabraknąć ballady, ale to mylące, bo kawałek rozpędza się za chwilę do średnich temp, podobnie zresztą jak utwór tytułowy.
Choć żadnego z utworów na Jupiter Rose nie można oskarżyć o bycie zapychaczem czy o odstawanie od reszty, to po pewnym czasie wszystkie zaczynają mi się zlewać. Szybko znajduję ku temu powód – wokalista Doug Stuckey trochę mnie nudzi. Choć śpiewa ładnie to brakuje jego partiom zróżnicowania dynamicznego. Wokale są chyba jednak najmniej w tej muzyce ważne, bo prym wiodą gitary i absolutnie naturalna, rozszalała i nieskromna perkusja, która zmusza gitarzystów do szafowania riffami i wyrzucania z siebie dżuli energii. Dzięki temu piosenki Banquet są złożone, wciągające (oczywiście jeśli ktoś zada sobie trud przedarcia się przez partie wokalne) i na dodatek sprawiają wrażenie, jakby nigdy nie zostały napisane, jakby wszystko działo się tu i teraz podczas wielkiego jam session na festiwalu w Woodstock gdzieś na przełomie lat 60- i 70-tych, kiedy ludzkość jeszcze stąpała po Księżycu.
Banquet nie są tak wysmakowani jak Graveyard, choć ich aranżacje i zmysł kompozytorski jest na równie wysokim poziomie. Nie są też tak bezpośredni jak Kadavar, choć energii albumowi odmówić nie sposób. Jupiter Rose w porównaniu z albumami europejskich kolegów brzmi dość brudno (tutaj w grę mogła wchodzić kwestia mniejszego budżetu), ciężej, jakby zespół skłaniał się w stronę klasycznego heavy metalu. Ale dziwnym trafem kwartet z San Francisco jest przekonujący. Może dlatego, że w odróżnieniu od wspomnianych gwiazd retro rocka pochodzi ze Stanów, miejsca narodzin i śmierci tego typu muzy? Banquet w żaden sposób nie zabiorą mi radości ze słuchania Graveyard, kompletnie nie o to tu chodzi. Raczej dostarczą mi drugą porcję równie dobrej muzyki, choć podszytej bardziej naturalnością, niż kunsztem wykonawczo-kompozytorskim. Mnie to w sumie wystarczy.

Ocena: 8/10

nmtr
Latest posts by nmtr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , .