Niezwykle rzadko przypada mi do gustu całokształt płyt, które słucham. Najczęściej na przód wybijają się pojedyncze piosenki, co powoduje ich częste słuchanie, ze szkodą dla tych pozostałych. Nie przekonywały mnie nigdy tak zwane koncept albumy. Te, które przesłuchałam, w moim odczuciu nie stanowiły jedności, jak to być powinno. Secret Youth uważam natomiast za taką płytę. Dlaczego? Może z tego powodu, że podoba mi się każdy utwór? A może dlatego, że tworzy przez ponad 50 minut podobny, tajemniczy klimat?
Przejdźmy do rzeczy!
Pierwszy utwór Pale Pretender to niewątpliwie dobry wstęp do płyty. Zawarta jest w nim bowiem jakaś tajemnica. Ciężar i podniosłość wybrzmiewa od pierwszych sekund, zaś refren opatulony jest przez hipnotyczne brzmienie. Takim sposobem leżę na hamaku przywiązanym do baśniowych drzew i bujam się. To wyważona i spokojna kompozycja. Może więc być odebrana jako zbyt monotonna, a wręcz, mając na uwadze wokal, nieco marudząca. Nie zrażałabym się jednak na miejscu nowego słuchacza – zostałabym z muzyką Callisto na dłużej, bo warto.
Słuchając drugiego numeru Backbone, staram się nadal bujać na hamaku podczas melodyjnych zwrotek, jednak na widnokręgu zauważam burzę i huragan, które szybko nadciągają wraz z „przejściami” i refrenem. Kompozycja ta zawiera elementy growlu. To utwór dynamiczny, kołyszący, ale i burzliwy – przeciwieństwo Pale Pretender – tempo szybsze, niespokojne.
Następnie ujawnia nam się przeurocza kompozycja Acts. Podczas niej, gdy burza i huragan nieco ucichły (choć nadal jest niebezpiecznie), wspominam sobie moje życie. Tak… To zdecydowanie piosenka do wspominek! Jest bogata w emocje, przepięknie wyśpiewana i tajemnicza. Zawiera lekkie zwolnienia, przy których można zatrzymać się nad jednym dniu z przeszłości, po czym gnać do kolejnych podczas refrenu. Uwielbiam Acts przede wszystkim za śpiew Jani Ala-Hukkala.
A że w życiu nie zawsze może być tak kolorowo i bajecznie, zostaję oblana wiadrem zimnej wody za sprawą chłodnego przerywnika o tytule The Dead Layer.
Nieswoje uczucie gości u mnie krótko, bowiem zaraz uwalnia mnie od strachu przepiękne Lost Prayer. To, w jaki sposób śpiewa tu wokalista Callisto, powoduje u mnie ogromne ciarki, w tym policzkowe, które uważam za największe osiągnięcie i rzadko komu udaje się je u mnie wywołać! Dodatkowo grę gitar cechuje pewna romantyczność i melancholia. Dzięki temu znów bujam się na hamaku i jest mi tak dobrze, że najchętniej nie robiłabym nic innego!
… Dobrze więc, że zaraz po Lost Prayer jest powolna, rozlazła (ale w dobrym znaczeniu tego słowa), melancholijna (znów!)… aż ciężka od natłoku tych cech, piosenka o nazwie Breasts of Mothers. To taka cisza przed wiosennym deszczykiem, to takie pięć minut przed odjazdem pociągu ukochanej osoby, wreszcie – to takie rozerwanie między przeszłością a przyszłością, stagnacja, zrobienie kroku w przód, a potem w tył, pójście w lewo, a za chwilę na północ. Ponura piosenka dzięki której po prostu jestem – rozmyślam, leniuchuję, wątpię, łudzę się, zastygam w hipnozie… i tak sobie trwam. Może zasnęłam na tym hamaku?
Ze snu wybudza mnie rytmiczny bas kolejnej piosenki Grey Light. I durnieję od kontrastu rytmiki, bo w refrenie wokalista powoli i niedbale wyciąga ze swoich ust wianuszek słów, wydłuża z rozkoszą samogłoski. Perkusja i bas jednak trzymają mnie w ryzach. Każą mi wybudzić się, wstać z hamaku, przygotować się na coś nieziemskiego! Jeszcze na pół nieprzytomna przeczuwam całą sobą, że zaraz coś się stanie!
I raczkuje niepośpiesznie moje szczęście zapowiadane przez brzdąkającą uroczo gitarę w Ghostwritten. Rozwija się, nabiera kolorów z minuty na minutę, by w prawie piątej przeobrazić się w wielobarwnego motyla, który wybucha, a jego części spadają na świat, tym samym go kolorując i sprawiając, że wszyscy ludzie na świecie są szczęśliwi! Brawo dla panów z Callisto! Stworzyli oni tak niepowtarzalny klimat jak Tool przykładowo na kompozycji Rosetta Stoned! A to nie lada umiejętność!
Po euforii jakie odczuły wszystkie atomy mojego ciała, przychodzi czas na zadumę przy Old Souls. Groźny i przenikliwy growl wlewa mi się do duszy. Otwieram szeroko oczy. Boję się.
Z pomocą przychodzi zwieńczająca album kompozycja Dam’s Lair Road. Kładę się na mięciutkiej trawie pod hamakiem i rozmyślam nad wszystkim tym, co wydarzyło się w przeciągu niecałej godziny. I dumam nad ostatnim zdaniem wyśpiewanym przez wokalistę Callisto: Time has come to hide what lights your dark. I chcę więcej, chcę jeszcze raz posłuchać tej płyty… Niezmiennie od kilkunastu tygodni…!
- Kreator, Sepultura i inni – Warszawa (15.02.2017) - 23 lutego 2017
- Crippled Black Phoenix – „Bronze” (2016) - 30 listopada 2016
- Hierophant – „Mass Grave” (2016) - 4 listopada 2016
Tagi: 2015, callisto, post-metal, recenzja, review, secret youth, Svart Records.