Clawed Forehead „My Domain” (2015)

O Cię chuj… Trafiłem, bardzo, bardzo źle. Clawed Forehead to band, który mógłby przyleźć do mnie w nocy i straszyć swoją muzą. I zanim zrozumiemy się źle, a Wy uznacie, że to jakieś fajne grindy, blacki czy deathy to spieszę Wam donieść, że nie. Trudno mi właściwie opisać stylistykę w której porusza się ten zespół i bynajmniej nie jest to dla nich komplement. Jest to mało skoczne folkopodobne COŚ grające czasem jak wczesna, bardzo pijana Apocalyptica, a czasem jak band, który udaje, że gra coś mocniejszego. Niestety brzmienie jest dość ubogie, a pani wokalistka, skutecznie odstrasza mnie od słuchania kolejnych kawałków. No ale przecież muszę, muszę obiektywnie dotrzeć do końca, by móc się wypowiedzieć. Czy to jest kara za tak długą moją absencję na łamach KVLT magazine? Baaaaardzo prawdopodobne. Te numery były by całkiem zjadliwe gdyby miały więcej charakteru. Właśnie tego pazura paradoksalnie im najbardziej brakuje. Brak tutaj również konkretnych jaj, przez co nawet te skoczne dźwięku trudno mi wziąć na poważnie.

Przyznam, że dawno się tak nie pastwiłem nad żadnym materiałem, ale też żaden mnie tak nie męczył. Powiem Wam, że ten band nawet na Woodstock (gdzie przaśność potężna rządzi) wstyd by było zaprosić. Te wszystkie smyczki i pobrzękiwania, te zawody pani wokalistki… Czy tutaj w ogóle jest jakaś gitara? Można grać ascetycznie i na instrumentach starych jak świat, ale robić to z klasą i polotem. Clawed Forehead tego nie potrafi, a przez słabą produkcję jest to muza absolutnie dla nikogo. I jeszcze na fejsiku wierutnie kłamią, że grają „alternative rock”. Otóż chuja prawda, tutaj jest tak zwany „czeski film” – nikt nic nie wie, a ja jestem najbardziej zagubiony. Połowa krążka przeleciała, a mi się jeszcze żaden fragment nie spodobał… Tymczasem na tak z blisko 1500 fanów na samym fejsiku mają. Rzecz jasna czeskich fanów. Jak pisałem obok o Fleshless to wspominałem, że to nasi czescy bracia i aż trudno mi uwierzyć, że oba zespoły są z tej samej oficyny – Metal Age Productions.

Cholera, żeby chociaż pani na wokalu była bardziej ekspresyjna, natchniona… Mam wrażenie, że swoje partie odśpiewuje tak jakoś bez specjalnej staranności, że kurczę nawet te nasze jurory z Must Be The Music, którzy się jarają rozmaitą popeliną by byli na NIE. Wedle powiedzenia „każda potwora znajdzie swojego amatora” z pewnością swoją niszę już mają, a i jakieś przychylne recenzje się trafią. Ja niestety nie będę należeć do zacnego grona, które płytkę pochwali. Wymęczyłem się przeokrutnie, wynudziłem i do tego jeszcze wynudziłem i wymęczyłem. Oby nigdy coś podobnego nie wpadło w moje łapy. Propsik za okładkę, która narobiła mi nieco smaczku.  I za pana w ostatnim numerze, który go totalnie ratuje i sprawia, że jest najlepszy na płycie.

Ocena: 2/10

Autorem jest Dominik „Stanley” Stankiewicz.

Piotr
Latest posts by Piotr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .