Danzig „Skeletons” (2015)

Jeśli najpierw spojrzałeś na ocenę, a dopiero po tym zabierasz się za czytanie tej recenzji to pozwól, że od razu wyjaśnię: pastwienie się nad tą płytą nie sprawiło mi ani trochę przyjemności. Podobnie jak obcowanie z nią.

Danzig to legenda sama w sobie. Przyznaję, jestem fanem odkąd po raz pierwszy na niemieckiej telewizji muzycznej późno w nocy zobaczyłem koncertowe nagranie Mother. Nawet poprzednia płyta Glena, Deth Red Sabaoth, która zebrała mieszane recenzje, mnie spodobała się bardzo. Od czasu jej premiery przez branżowo-plotkarskie media co chwilę przetaczały się informacje, że Danzig to, Danzig tamto. A to coś mu odjebało i zaczął drzeć koty z sąsiadem, a to ponoć przywalił fanowi na koncercie, a to zrezygnował z koncertowania. A w międzyczasie jeszcze poszło info, że szykuje się do wydania płyty z coverami… I niby się o tej płycie wspominało od jakiegoś czasu, ale tak czy inaczej – drugoligowa (sory, taka rzeczywistość) przebrzmiała gwiazda wypuszczająca płytę z coverami zawsze pachnie mi po prostu skokiem na kasę fanów. I to takim skokiem bez klasy, bo żeby zrobić własny materiał, nawet słaby, trzeba się bardziej wysilić, niż żeby zagrać czyjeś piosenki. Nic to jednak. Zanim wyszedł album wielu zaczęło się jeszcze ekscytować, kiedy Glen zaprezentował okładkę – z jednej strony tribute dla Davida Bowiego, z drugiej na buźce wokalisty znów farbki, jak za starych czasów Misfits. Ojej, ale będzie fajnie!

Nic z tych rzeczy.

Znęcanie się w recenzjach nad artystami wbrew pozorom nie jest miłe dla recenzenta – początkujących trochę szkoda łajać, bo mogą stracić zapał, doświadczonych głupio, a absolutne legendy jakoś nie wypada, bo człek ma wrażenie, że takiemu powinien się należeć szacunek za same dokonania. Ale niestety zdarzają się albumy, z którymi po prostu inaczej się nie da. Oczywiście ocena muzyki to zawsze kwestia w najwyższym stopniu subiektywna, ale w każdym gatunku artystycznym są elementy, które da się obiektywnie osądzić. Każdy artysta może popełnić błędy w sztuce – malarz zepsuje kompozycję, rzeźbiarzowi jedna ręka wyjdzie krótsza od drugiej, wokalista coś tam zafałszuje. Nie ma ludzi idealnych, ale podczas nagrywania płyty pomyłki i niedociągnięcia naprawdę można wyeliminować. Nie każę każdemu jechać na autotunie, co to, to nie, ale na litość boską…

Najbardziej wkurwiające na Skeletons jest to, że Danzig, gość, który przez całe dekady był wyśmienitym megacharakterystycznym wokalistą, najzwyczajniej w świecie fałszuje. Kiedy Glen nagrywał wokale do Satan realizatorzy musieli chyba siedzieć w kiblu. I całkiem nieźle ich najwyraźniej przycisnęło, bo niewiele lepszy jest choćby Rough Boy. Ktoś powie, że przecież taki był zawsze urok Danziga, że wył i zawodził. Ja powiem – pewnie, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale przynajmniej nie błądził po poboczach dźwięków, trzymał się tonacji. Tutaj niestety – i piszę to z naprawdę dużym żalem – słychać, że nie jest w formie. A nawet jak śpiewa w miarę równo to coś jest nie tak. Weźmy takie N.I.B., w oryginale oczywiście Black Sabbath. Bez jaj, bez werwy, z opadającymi końcówkami fraz, błędnie rozłożonymi akcentami w partii wokalnej. A to przecież nie jest specjalnie trudny numer.

Inna sprawa to brzmienie całego tego albumu. Czy tylko ja mam wrażenie, że Gene Grimaldi, który robił mastering, trochę poszalał i jedne partie w różnych utworach są ciszej, a w innych głośniej? Instrumenty, może za wyjątkiem perkusji, brzmią jakby grały dwa pokoje dalej. Jestem absolutnie przekonany, że lepszy dźwięk uzyskałbym podłączając gitarę za 250 zł z Allegro do mojego starego małego Peaveya, który brzmi jak karton. I znów: tak, wiem, że miało być pewnie brudno i muliście, bo miało być jak prosto z piekła. Ale nie jest prosto z piekła. Co najwyżej prosto z kuwety.

Znalazłem na Skeletons dwa pozytywy. Pierwszym jest fakt, że Danzig dobrał w gruncie rzeczy ciekawy repertuar. Podszedł do albumu w ciekawy sposób i grzebnął dość głęboko w historię muzyki rozrywkowej. Mamy zatem z jednej strony Elvisa i Black Sabbath, czyli dwie firmy, z którymi Danziga zawsze kojarzono, z drugiej Aerosmith i ZZ Top, o których nikt go pewnie nie podejrzewał, a z trzeciej strony The Troggs, The Everly Brothers, The Litter… Bardzo ciekawy i różnorodny zestaw piosenek i artystów. Kto wie, może dzięki tej płycie ktoś sięgnie po oryginały, bo na przykład wspomniany Satan ze ścieżki dźwiękowej filmu Satan’s Sadist jest w wersji Paula Wibiera wyborny. Drugim plusem jest wykonanie Crying in the Rain, świetnej piosenki The Everly Brothers. Wersja Danziga jest całkiem strawna, w miarę ciekawie zinterpretowana i chwiejnie, ale znośnie zaśpiewana. Mam pęknięte serducho, ale te dwa plusiki to za mało, żebym mógł z czystym sumieniem dać Skeletons ocenę wyższą niż…

2/10

nmtr
Latest posts by nmtr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , .