Enoquian – “Llamas de gloria primera” (2017)

Matko Boska z Gwadelupy, ale rarytasy potrafią wpaść człowiekowi zupełnie znienacka. Premierowy krążek kapeli z dalekiej Argentyny od razu wydał mi się pozycją nader ciekawą i frapującą. Jak lubię klasyczne dźwięki drugiej fali norweskiego black metalu, tak z wielką atencją przyglądam się wynalazkom z Izraela (Melechesh) czy Arabii Saudyjskiej (AlNamrood). Równie wielką ciekawość wzbudzają we mnie zespoły zza wielkiej wody, a zwłaszcza z mniej oczywistych krajów, takich jak na przykład Argentyna. Podobał się Wam przykładowo taki Vorgrum?

Enoqian to także zespół pochodzący z Argentyny, a ich debiutancki album wydany został przez znane już Satanath Records w ilości sztuk 500. A na płycie osiem utworów, trwających prawie czterdzieści minut. Czyli jest czego posłuchać.

Zaczyna się oczywiście powiewem zimnego wiatru, choć nie do końca jestem przekonany, czy muzycy wiedzą, co dokładnie oznacza powiew przejmującego do szpiku kości północnego wiatru rozpędzonego na płaskowyżu Jotunheimen. A potem zaczyna się klasyczna brudno-blackowa połajanka. Proste gitarowe riffy, szybkie, ale nie galopujące popędzane są przez szybką, ale także nie blastująca perkusję. Dźwięki gitar nie są przesadnie przesterowane, przez co pozwalają na wychwycenie i utrzymanie w głowie linii melodyjnych. Perkusja jest za to nieco za cicha. Tak jakby bardziej szumi w tle, niż wyznacza jasno kierunek rozwoju kawałka. Wokal wyraźny, charczący, brudny i jakby „lejący” niezbyt przypadł mi do gustu. Mam wrażenie, że od czasu do czasu linie wokalne są poniekąd obok muzyki. Na przykład w tytułowym utworze Llamas de gloria primera linia gitar zaczyna robić się ciężka i znacznie wolniejsza, jak gdyby muzyka dryfowała niebezpiecznie w kierunku zdradliwych skał doom metalu (przysłuchajcie się motywom na Esclavizando al maestro). Na szczęście nikogo z muzyków aż tak tam nie ciągnie i po chwili utwór wraca na swoje stare klasyczne blackowe brudne tory. I tak jest przez całe prawie czterdzieści minut. Album kończy się tak jak się zaczynał, czyli zimnym powiewem tego północnego wiatru, po którym następuje jeden z cięższych i wolniejszych momentów na płycie. Na szczęście ponownie w dalszej części przechodzi to w klasyczny dla zespołu styl z klasycznym brudnym i jednostajnym wokalem.

Znacznie więcej spodziewałem się po płycie, która zawędrowała do mnie aż z tak daleka. Poza tym wspomniany Vorgrum przypadł mi do gustu znacznie bardziej. A tu mamy do czynienia oczywiście z całkiem prawilnym, ale bardzo przeciętnym albumem. Tło tła, środek środka. A w muzyce, jako dziedzinie sztuki w końcu, trzeba się wyróżniać, żeby się wybić. Kłuć w oczy i uszy, smagać po plecach i karku. Walić pięścią między oczy i w splot słoneczny. W przypadku Enoqian mamy do czynienia co najwyżej ze szturchnięciami. I to takimi delikatnymi.

Ocena 6,5/10,0.

 

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , .