Heresy – „Blasphemia” (2018)

Prosto ze słonecznych i ciepłych regionów Kostaryki nadchodzi thrashowa burza tropikalna ukryta pod nazwą Heresy. Oto druga pełnowymiarowa odsłona ich twórczości: Blasphemia. Innowacyjny przedstawiciel nowego brzmienia, czy kolejna kalka klasyków sprzed trzech dekad?

Od razu spieszę z odpowiedzią. Wiele zależy od nastawienia. Życie nauczyło mnie, że po współczesnych kapelach thrash metalowych nie należy się zbyt wiele spodziewać. Gatunek ten, choć wciąż popularny i praktykowany na całym świecie, wydaje się być na przegranej pozycji. Wystarczy spojrzeć na niezliczone rzesze zespołów, które chcą powtórzyć sukces chociażby Metalliki, a potem zastanowić się, czy nie zjadają w ten sposób własnego ogona. Nie przeczę, można wskazać kilka grup, które powinny kształtować i nadawać ton dzisiejszym trendom w thrashu, ale być może przez brak konsekwencji i możliwości przebicia się, jest im zwyczajnie trudno osiągnąć ten sam status, jaki w latach osiemdziesiątych miały kapele z Zatoki. Jeśli odrzucić wszelkie stereotypy, odstawić w kąt oczekiwania i z pustą głową przystąpić do poznawania najnowszego dziecka Heresy, to okazuje się, że wcale nie jest tak źle.

Oto bowiem Kostarykańczycy składają hołd klasykom thrashu, a swoją zaciętością i agresją, dorzucają od siebie trzy grosze w postaci motywów crossoverowych i hardcore’owych. Na siedem kompozycji dwie to utwory instrumentalne, te z kolei wydają się być pozbawione ciekawych pomysłów na przekaz myśli. Natomiast krążek zaczyna się dość spektakularnie, w Downpour ciosy zadaje świetna perkusja i niezłe riffy, a do tego brudny wokal. Przypomina mi to nieco stylistykę Testament, aczkolwiek solówki zakrawają o brzmienie Death Angel. Cały czas jednak poruszamy się po rejonach Zatoki San Francisco, skąd w świat wyruszały największe amerykańskie marki, reprezentujące thrash metal. W przypadku Heresy mamy do czynienia z kolejną imitacją dinozaurów tego gatunku. Kwartet odrobił lekcje i wyszkolił się w takiej grze, dorzucając do pieca inspiracje wczesnym Kreatorem. Piekielny kocioł daje najlepsze efekty przy numerze Sharpointing, który bez dwóch zdań jest najlepiej napisanym utworem na Blasphemia. Wszystkie elementy układanki pasują tu do siebie. Kompozycję otwiera długie instrumentalne intro z przytupem – świetna perka, mocne riffy, rytmiczny bas. Wokal wchodzi bez ostrzeżenia i od razu znajduje swoje miejsce pośród kawalkady trafnych dźwięków. Jest ciężko, są zmiany tempa, a solo urywa tyłek.

Jasne, chłopaki z Heresy dobrze wykonują swoją robotę. Materiał z ich nowego albumu jest pięknie wypracowany, dopieszczony, wypolerowany. Z tym niestety mam największy problem, bo pod tą cudowną okładką i świetną techniką brakuje duszy, nie ma magicznego pierwiastka, który wgniatałby w fotel i zmuszał do kolejnego i jeszcze jednego odpalenia płyty. Blasphemia jest poprawna, do bólu poprawna, i to jest jej największa bolączka. Obawiam się tylko, że kapela nie będzie w stanie porzucić wypracowanego stylu i na zawsze utknie w marazmie, podczas gdy wszystko wskazuje na to, że grupa ma możliwości, by dać światu coś więcej, niż kolejną kopię „ejtisowego” metalu.

Ocena: 6/10

 

Vladymir
(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .