Klone – Here Comes the Sun (2015)

Z francuskimi formacjami na granicy rock/metalu bywa różnie. Jasne, jest ich sporo, fajny Bukowski czy nie najgorsza (hehe) Gojira nie zawodzą, ale zupełnie szczerze – niekoniecznie mi po drodze z tą sceną muzyczną. Tym bardziej miło mi zaprezentować i opowiedzieć nieco o zespole Klone i ich ostatnim dziele Here Comes the Sun (wydany 6 kwietnia 2015r.) – w większości progresywnym, melodyjnie pięknym i cholernie czarującym emocjami. Niestety w Polsce są mało znanym zespołem. Ponieważ Here Comes the Sun jest już piątym studyjnym albumem Francuzów, dla zrozumienia ścieżki rozwoju przesłuchałam też poprzednie płyty i jestem w stanie stwierdzić, że na przestrzeni lat i lawirowania pomiędzy różnymi odmianami metalu, to właśnie ten album, stylistycznie pozbawiony groove-metalowego pazura, paradoksalnie jest najciekawszy i w tym miejscu sugeruję zatrzymać się na dłużej.

Album otwiera interesujący singlowy Immersion i od pierwszych nut skojarzenie nasuwa się samo – francuska odmiana rodzimego Riverside. I wokalnie, i muzycznie. Utwór opiera się na wpadającej w ucho melodii, subtelnych klawiszach, z włączeniem saksofonu, smyczków i cięższych bębnów. Utwory Fog, The Drifter czy instrumentalny Gleaming w duchu ostatnich dokonań Katatonii, to natomiast spokojne, bujające pejzaże muzyczne, które ostatecznie są dowodem zerwania ze stylem prezentowanym przed niniejszym wydawnictwem – wolne gitary, sekcja rytmiczna błyszczy i linie wokalne, które są trochę bardziej przedłużone. Uwagę przykuwają odbiegający od reszty Gone Up In Flames (jeden z trzech moich faworytów na tej płycie) – żywszy, może nawet pop-rockowy, i kompozycyjnie rewelacyjnie złożony, znów z saksofonem w przejściach, oraz nieco mocniejszy, z cięższą atmosferą i szerokim spektrum emocji Grim Dance. Ale to przy Nebulous wciągam się w album totalnie. Utwór absolutnie magiczny, ujmujący, choć w warstwie lirycznej nieskomplikowany, generujący u mnie przysłowiowe „ciary”. Oprócz sumarycznie dominującego melancholijnego klimatu na albumie, dużą rolę odgrywa czysty wokal Yanna Lignera – hipnotyzujący, bez większego szarżowania, którego absolutnie tu nie trzeba. Natomiast „kropką nad i” jest perkusja Florenta Marcadeta i w końcu doskonale uwydatniony i słyszalny bas Jeana Etienne Maillarda, jak w Come Undone, w którym dodatkowo słychać idealnie wkomponowane smyczki w epilogu. Brzmienie to zresztą kolejny, mocny atut tego albumu. I dlatego przedostatni The Last Experience mógłby stanowić wyraziste zamknięcie – od wzbudzającego niepokój wokalu i zawodzącej gitary na drugim planie, po klimat godny Anathemy i zakończenie potężnym uderzeniem ze schizofrenicznym pogłosem i ścianą dźwięku. Płytę wieńczy jednak cover George’a Gershwina Summertime, pół-akustyczny, gdzie wokal to majstersztyk. Osobiście nie znoszę oryginału tej piosenki, ani wersji Janis Joplin, ani późniejszego wydania R.E.M., ale w tym wykonaniu i wypełniającej zimnej atmosferze ten monument zabrzmiał wyjątkowo dobrze.

Album KloneHere Comes the Sun przeszedł mi koło nosa (i uszu) w ubiegłym roku, a zdeklasował moich faworytów ostatnich miesięcy. Wyważony, refleksyjny, produkcyjnie na najwyższym poziomie, długo nie zejdzie z moich głośników. Ciekawostką jest fakt, że płyta mogła w ogóle nie powstać, bowiem muzycy chwycili się akcji crowfundingowej w momencie jej komponowania, co wcale nie musiało wypalić. Tymczasem stworzyli zupełnie nowy, najbardziej emocjonalny obraz Klone,  który – mam nadzieję – nie pozostanie jedynie eksperymentem na drodze muzycznej ewolucji tej formacji. 

Ocena: 9/10

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 4 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .