Lost Soul – „Atlantis: The New Beginning” (2015)

Jedna płyta – dwa skrajne spojrzenia(Jacka i Molocha). Niezależnie do której się przychylacie, jedno jest pewne: ta płyta nie pozostawi nikogo obojętnym.

Najpierw opinia Jacka:

Trochę przyszło nam czekać na następcę świetnie przyjętego Immerse In Infinity. Trudno byłoby Atlantis: the New Beginning nazwać metalowym odpowiednikiem Chinese Democracy, ale sześć lat to najdłuższa przerwa wydawnicza Lost Soul. Oczekiwanie dłużyło się tym bardziej, że płyta od jakiegoś czasu była już gotowa. Koniec końców jest. Warto było czekać? Warto!

Jacek Grecki określa swoje nowe dzieło takimi przymiotnikami, jak: „szybki, ciężki, zły, mroczny, przestrzenny, niesamowicie masywny i techniczny”. Żartem mogę stwierdzić, że zabiera mi pracę, bo nie znalazłbym lepszych określeń na przybliżenie wam tego krążka.

Po kilkunastu przesłuchaniach, Atlantis jawi mi się jako płyta idealnie zbalansowana. Jest techniczna, ale jednocześnie przystępna. Jest brutalna, ale też sporo w niej klimatu i atmosfery. Jest chwytliwa, melodyjna i częstokroć klasyczna, ale też nie cierpi na tym moc, jaka z niej bije. Jednocześnie nie napisałbym, że jest skrojona wedle zasady „dla każdego coś miłego”, bo można odczytać to pejoratywnie, jako coś stworzonego od szablonu. Tymczasem słuchając nowego longplay`a Lost Soul naprawdę słychać nie tylko ciężką pracę nad kompozycjami, ale także to, że muzycy jarają się tymi utworami.

Wystarczy lektura rozpoczynającego album, dziewięciominutowego Hypothelemus, aby przekonać się w jak wybornej formie są Jacek Grecki, Marek Gołaś, Damian Czajkowski i Jonathan Garofoli. Spokojny wstęp, padający deszcz, deklamacja tekstu, chór wyśpiewujący motyw przewodni i po pięćdziesięciu sekundach zaczyna się jazda – olśniewający, dwuminutowy przykład zdolności technicznych muzyków. Wokal pojawia się dopiero w trzeciej minucie, czyli wtedy, kiedy sporo kapel death metalowych swoje utwory kończy. Mamy w tym kawałku sporo zmian tempa, także uspokojenie w okolicach szóstej minuty, które narasta, czemu towarzyszy niepokojący klimat, ostatecznie prowadząc do wspomnianego motywu przewodniego, tym razem „wygrowlowanego” przez Jacka. Można pokusić się o stwierdzenie, że Hypothelemus to taki album w pigułce, z drugiej jednak strony nie zdradza wszystkich niespodzianek, jakie znajdziemy na Atlantydzie. Co jeszcze więc się tu kryje?

Ravines of Rapture to połamane rytmicznie zwrotki, które po czasie zmieniają się w melodyjne solo grane do judasowego riffu. Po tym, jak kończy się riff i solo, znów wchodzi niezły „łamaniec”. Chwila ekwilibrystyki i zaczyna się urywający tyłek riff, który cechuje tak niesamowity groove, że już widzę, jak na koncertach wszyscy będą w tym momencie machać banią.

Unicornis to dobry przykład na ukazanie zróżnicowania wokali. Zaczynają czyste zaśpiewy, najpierw męski, potem kobiecy. Jacek przede wszystkim stawia na growl, ale potrafi wydobyć z siebie coś, co nazwałbym skrzekiem. Są też fragmenty jego czystego śpiewu. Całość kończą podniosłe partie chóru.

The Next Generation zaczyna riff, jakiego bardziej bym się spodziewał po Acid Drinkers. Jest żrący, przebojowy, bardzo nośny. Żeby jednak nie było za łatwo, panowie szybko go porzucają, na rzecz soczystego strzału w pysk. I kiedy myślisz sobie, że dałeś się im nabrać, wracają do tego klasycznego motywu, ale już podrasowanego podwójną stopą.

Innym szybkim i mocnym numerem jest, zaprezentowany już publiczności we wrześniu, Aqueous Ammonia. Ile tu się dzieje! Pokręcone gitary przechodzą w rwany riff, który ostatecznie rodzi świdrujące solo. Do tego niepozbawiony agresji, ale bardzo przebojowy refren i już mamy utwór o bardzo hitowym potencjale.

Chwilę oddechu daje Perihelion. Jest ciężki, wolny, bardzo klimatyczny, ale oczywiście z obowiązkową zabawą rytmem. Po raz kolejny solówka powoduje szerokie otwarcie oczu i tylko wypada autorów zapytać, dlaczego takie solo i taki riff kończy się wyciszeniem? Za taki niedorzeczny pomysł należy się pogrożenie palcem.

Na Atlantis składają się także bezkompromisowy Frozen Volcano z majestatycznymi zwolnieniami i chorymi, głębokimi wokalami; dwuminutowy strzał między oczy w postaci False Testimony; czy wieńczący album utwór tytułowy, z chórami na początek, czystymi wokalami Jacka, klasyczną, heavymetalową końcówką oraz gwałtownie urwanym końcem, po którym, mimo upływu 50 minut czujemy niedosyt i momentalnie wciskamy play raz jeszcze.

Jacek Grecki wspominał jakiś czas temu, że nie może się doczekać, kiedy będzie mógł podzielić się z fanami nową płytą Lost Soul i słuchając Atlantis: the New Beginning wcale mu się nie dziwię. Ten album to prawdziwa kopalnia świetnych riffów. Ile ich jest? Nawet nie potrafiłbym zliczyć.

Inna kwestia to solówki. Zaczynam podejrzewać, że w Szwajcarii istnieje bank, który w pilnie strzeżonym skarbcu przechowuje najlepsze gitarowe sola i panowie Grecki do spółki z Gołasiem go skutecznie napadli, bo trudno inaczej wyjaśnić, skąd takie nagromadzenie ich perfekcyjnych popisów. Dość powiedzieć, że gościnny występ (z całym szacunkiem oczywiście) Dave`a Suzuki w Unicornis nie ma startu do pozostałych solówek.

Osobne brawa należą się Jonathanowi Garofoli. Ostatnie naście lat, to wysyp metalowych albumów z perkusją brzmiącą tak „perfekcyjnie” i sterylnie, że aż nudno. Tymczasem tutaj słychać, że na Atlantis gra nie robot, lecz człowiek, który na dodatek nieźle się napocił, aby skomponować i zagrać swoje partie. Kiedy bębny mają mielić i masakrować podwójną stopą, robią to. Ale kiedy trzeba pograć, Jonathan wyciąga asy z rękawa. Na dodatek ten sound! Brzmienie werbla sprawia autentyczną przyjemność.

Złożony, wymagający, ale jednocześnie naturalny i przystępny jest to materiał. Podoba się od samego początku obcowania z nim, ale jeszcze lepiej smakuje przy bliższym poznaniu, kiedy wychwytujemy wszystkie smaczki na nim zawarte. Układa się wtedy w głowie w logiczną całość i uzależnia. Dla takich albumów warto być fanem metalu.

Ocena 10/10


Poniżej nieco odmienne spojrzenie Molocha.

Sześć lat po świetnie przyjętym Immerse in Infinity Lost Soul powraca z nową propozycją, pompatycznie zatytułowaną Atlantis: The New Beginning. O kulisach nagrań tego albumu, a szczególnie jego postprodukcji, można by napisać nielichy elaborat. Daruję sobie jednak tutaj przypominanie tych okoliczności, bo wszyscy, którzy śledzą karierę Jacka Greckiego i ekipy doskonale je znają. Dość napisać, że te „trudności” przy miksowaniu i masterze słychać już od pierwszych dźwięków tej death metalowej quasi-opery.

Dlaczego quasi-opery? Już tłumaczę. Po pierwszym przesłuchaniu nie potrafiłem się otrząsnąć z doświadczania tego „nowego początku” dla zespołu Lost Soul. Co więcej wszystko to, co wydarzyło się w Lost Soul podczas powstawania materiału na Atlantis: The New Beginning” odbija się w nowej płycie Wrocławian niczym w szyderczym zwierciadle. Zespół zatracił swoją agresję, którą pamiętam z Ubermensch czy polot i przestrzeń z Immerse in Infinity. Nowy album jest zwyczajnie płaski i czerstwy. Powiedzieć, że jest „przeprodukowany” to duże „understatement”. To ponad godzinna podróż po jałowej ziemi upstrzonej jarmarcznymi budami. Począwszy od wyjątkowo słabych partii recytowanych, przez kiczowate chórki i pseudosymfoniczne melodyjki Atlantis: The New Beginning to zdecydowany przerost formy nad treścią. Dla mnie już oprawa graficzna zwiastowała kicz, ale łudziłem się, że to kwestia innej estetyki i nijak nie będzie rzutowało to na płytę. Niestety, byłem w błędzie. Przy takim ogromnym przeładowaniu pomysłów i ryzykownych rozwiązań kompozycyjnych, bardzo długiej i niedzisiejszej strukturze muzycznej utworów jak i całej płyty wydaje się, że jednego czego zabrakło to tylko tańczących karłów i połykaczy ognia. Najwyraźniej muzycy jak i chłopaki z Hertza zapomnieli o pięknej zasadzie „less is more”. Szkoda, bo wtedy może mielibyśmy do czynienia z prawdziwą petardą. Zamiast tego dostajemy tylko pstrokatą wydmuszkę…

Rozumiem, że zamysłem Jacka było rzucić do walki wszystkie dywizje, czyt. siły twórcze i wreszcie upomnieć się o swoje nie tylko w kraju ale i na Zachodzie. O inspiracjach soundem Behemoth i pewną „przebojowością” Nergala nie będę nawet pisał, bo te próby kopiowania jego pomysłów na karierę są raczej nieudane… Warto jednak przyznać, że zarówno zasoby ludzkie jak i możliwości techniczne są dzisiaj w Lost Soul pokaźne. Tworzenie skomplikowanych, wymagających czy wreszcie porywających partii kiedyś przychodziło Lost Soul z łatwością i pewną elegancją. W przypadku Atlantis: The New Beginning tego zabrakło. Wszystko wydaje się wymuszone i ciężkie (choć w mixie jest plastikowe i nie słychać tego ciężaru za cholerę), a brak konkretnej wizji i może też (jeśli nie przede wszystkim) autorefleksji pogrzebie, moim zdaniem, dumne plany o dominacji Lost Soul. Oby nie na zawsze.

Oczywiście jedyne do czego nie można się przyczepić to zaskakująco lekko zagrana perkusja (choć brzmi papierowo zresztą jak wszystko na tej płycie) i świetne technicznie partie gitar. Nie powinno to być zaskoczeniem, przecież Jacek Grecki jest jednym z najlepszych polskich gitarzystów metalowych, co wielokrotnie udowadniał zarówno w swoim zespole jak i na występach gościnnych. Niestety, tym razem to co wyszło spod jego palców w postaci Atlantis: The New Beginning to potworek, o którym lepiej szybko zapomnieć. Dla dobra Lost Soul i polskiego death metalu w ogóle.

Ocena: 5/10

 
(Visited 3 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .