Mark Eglinton – „Człowiek z metalu. Szczegółowa biografia Jamesa Hetfielda” (2018)

Cieszyłem się na myśl, że przyjdzie mi przeczytać biografię Jamesa Hetfielda – od Metalliki wszak zaczęło się moje słuchanie muzyki metalowej. I pewnie byłbym wielce ukontentowany z lektury książki o frontmanie tej zasłużonej, uwielbianej i krytykowanej zarazem kapeli, gdyby nie to, że książka Człowiek z metalu (oryginalny tytuł: James Hetfield. The Wolf at Metallica’s Door) Marka Eglintona obiecuje więcej, a nawet dużo więcej, niż w rzeczywistości daje.

Są jednak w Człowieku z metalu interesujące fragmenty, więc zacznę od pochwał. Pierwsze rozdziały książki są zdecydowanie najlepsze i choćby dla nich warto po publikację sięgnąć. Mark Eglinton zręcznie uchwycił pewną nieokrzesaną specyfikę rockowej sceny z LA, a potem narodziny thrashowej gorączki w Bay Area. Przede wszystkim zaś dzięki cennym wypowiedziom Hugh Tannera – szkolnego kolegi Jamesa i pierwszego partnera w rockowym muzykowaniu – możemy podglądnąć gwiazdę metalu w szalonych, młodzieńczych latach. Pojawia się tutaj rzeczywiście trochę frapujących szczegółów. Dowiecie się chociażby, że chłopaki zamiast uważać na lekcjach angielskiego, rysowali Eddiego, maskotkę Iron Maiden, a w szkolnej księgi pamiątkowej nastoletni James pozostawił taki wpis:

Lubi: heavy metal, narty wodne, chodzenie na koncerty
Nie lubi: disco, punku
Cytat: „Niech żyje rock”
Plany: grać muzykę, być bogatym

Urocze, nieprawdaż? I jak wiele mówi nam o samym bohaterze. Hetfield w tych wspomnieniach jawi się jako zakręcony na punkcie muzyki pasjonat, a jednocześnie to postać tragicznie doświadczona przez przedwczesną i tragiczną śmierć matki (jak wiadomo rodzina należała do specyficznej chrześcijańskiej wspólnoty nieuznającej medycznej interwencji podczas choroby). W tych początkowych momentach narracja Eglintona jest wartka i lekka zarazem, przede wszystkim zaś bezpretensjonalna, doskonale pasująca do dynamiki czasów, w których zapowiedź thrashowej rewolucji czaiła się na progu muzycznych klubów i w garażach, a rozpoczynający przygodę z muzyką długowłosi młodzieńcy nie wiedzieli jeszcze, że przejdą do historii.

Jednak im dalej w las, tym robi się gorzej. James schodzi na dalszy plan, a informacje o nim stają się bardzo oszczędne i niewystarczające dla biografii. Autor snuje nam opowieść o Metallice, ale nieco pobieżnie i czasem bez polotu. Choć należy przyznać, że Eglinton ma przynajmniej dość wyraziste poglądy na artystyczną formę zespołu. Nie boi się łajać swoich idoli, co akurat wypada zapisać mu na plus. Może zbyt ostro potraktował płytę Load (z pewnością nie wybitną, ale jednak nie tak słabą, by załamywać nad nią ręce), jednak ze zrozumieniem przyjmuje zmiany stylistyczne, jakie zespół przechodził, wymuszone na nich niejako przez czas i miejsce, w którym się znaleźli oraz wagę niewątpliwego komercyjnego sukcesu. Trudno też się nie uśmiechnąć, gdy autor pozwala sobie na cięte uwagi. Tak na przykład wyraził się o jednym z utworów z najmniej lubianej i poważanej przez fanów płycie St. Anger: …nigdy wcześniej jego (Ulricha) werbel nie brzmiał jak metalowa klapa śmietnikowa. Autor nie owija w bawełnę, wali wprost, co myśli, czasem może nazbyt surowo i krzywdząco (jak w przypadku wypowiedzi na temat grunge’owego nurtu w muzyce rockowej). Ja akurat cenię, gdy dziennikarz muzyczny nie boi się stanowczo manifestować swoich odczuć, nawet kiedy miewam odmienną opinię.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Eglinton odbębnił zadanie, pisząc na zamówienie wydawnictwa, które chciało zarobić parę groszy (i pewnie z dobrym skutkiem). Główna postać potraktowana jest zbyt powierzchownie. Przesadzam? Może odrobinę, ale jak przystało na pierwszą i – zgodnie z zapowiedzą na okładce –„szczegółową biografię”, wymagać należy sporo. Rozumiem, że sam Hetfield jest osobą skrytą, nie pozostawiającą za sobą wiele tropów. Zdaje sobie sprawę, że bohater tej książki nie uczestniczył na żadnym etapie w procesie tworzenia publikacji – podobnie jak pozostali członkowie Metalliki – niemniej jednak z wypowiedzi osób znających go prywatnie, współpracowników (nawet tych dalszych) i metalowych muzyków da się przecież odmalować jakiś interesujący i w miarę wierny portret, bez jednoczesnego wchodzenia butami w sprawy bardzo intymne. W Człowieku z metalu spełnia się to jedynie w dostatecznym stopniu. Cytowane wypowiedzi są w przeważającej mierze zdawkowe, mało pogłębione, jakby autor dzwonił do swoich znajomych z metalowego światka i w przeciągu pięciu minut próbował dowiedzieć się od nich czegoś ciekawego. Zdecydowanie lepiej dla porównania wypada książka Żyć znaczy umrzeć Joela McIver’a, gdzie udało się ukazać interesujący obraz śp. Cliffa Burtona – i nawet jeśli złożony z subiektywnych wypowiedzi otaczających go ludzi, to jednak barwniejszy i rzetelniejszy.

Liczba błędów merytorycznych – na szczęście w większości korygowanych w przypisach przez tłumacza, Roberta Filipowskiego oraz redaktora Pawła Brzykcego – też obniża znacząco wartość tej publikacji. A przecież skoro z pomocą redaktorskiego sita udało się wyłapać spore kamulce, to pewnie gro pomniejszych wpadek przesiało się przez nie bez oporu. I jak tu zaufać Eglintonowi, gdy chociażby daty pod zdjęciami we wkładkach są (w dwóch przynajmniej przypadkach) wzięte z księżyca? Chyba, że to błąd redakcji? Rozumiem, że 1988 i 1998 to tylko jedna cyfra różnicy, ale jednak znacząca. A w 1981 roku Cliff i James nie mogli grać koncertu z Metalliką z oczywistych powodów.

Podobnych wpadek jest niestety zbyt wiele, by je przemilczeć. Co zabawne, czasem nie wynika to chyba z braku wiedzy, a niedbalstwa autora. W pewnym miejscu Eglinton pisze, że piosenka Stone Cold Crazy, którą James z kolegami wykonywali wielokrotnie, to rzecz z repertuaru Mötorhead (sic!), a potem stwierdza już prawidłowo, że to utwór Queen. Jak wytłumaczyć podobne gafy? Owszem, dziennikarz muzyczny ma prawo być człowiekiem roztargnionym, ale przecież amerykański wydawca powinien zatrudnić odpowiedniego redaktora. Dobrze, że chociaż polski tak postąpił. Co jednak z tego, gdy zamiast książki o Jamesie, dostajemy kolejną biografię Metaliki, z biegiem rozdziałów coraz mniej wyrazistą, przywołującą postać Hetfielda nie tak znowu często, i pisaną, jakby autor się spieszył z powodu wyznaczonego deadline’u, a tylko na pierwsze rozdziały starczyło mu energii i polotu.

Historia zespołu i jego frontmana znajduje swoją kontynuację w paru rozdziałach dodanych przez polskiego wydawcę do Człowieka z metalu. Za to też brawa. Paweł Brzykcy, znany dziennikarz muzyczny, osoba nad wyraz kompetentna, prowadzi nam opowieść do czasów współczesnych i zamieszania wokół ostatniej płyty kwartetu, Hardwired… To Self-Destruct. Cóż, ta część wypada lepiej od wcześniejszych, co dobrze świadczy o Pawle, niekoniecznie zaś o Marku. Brzykcy, choć musiał posiłkować się jedynie zastanymi źródłami, próbuje wyłuskać z dostępnych materiałów jak najwięcej ciekawych wypowiedzi Jamesa, a że historia tym razem może zawrzeć w sobie wątki polskich koncertów Metalliki, od razu nabiera rumieńców i atrakcyjności. Ale to już plus tego, gdy o zespole z zagranicy pisze Polak, a nie wina wydania amerykańskiego. Jak pisałem przy okazji innej książkowej recenzji, w idealnym świecie każda muzyczna biografia powinna mieć lokalny, krajowy suplement.

Czy wszelkie mankamenty, dość jednak wyraźne, skutkują tym, że nie warto sięgać po Człowieka z metalu? Ależ mimo wszystko należy przeczytać tę książkę! Trzeba jednak zabierać się za lekturę z pewnymi zastrzeżeniami. Po pierwsze, nie traktujmy tej publikacji jako rzeczywiście szczegółowej biografii Hetfielda, bo to żadna wiwisekcja głównego bohatera, obojętnie czy stawialibyśmy na jego muzyczne dokonania, pasje czy życie prywatne. Dogrzebiemy się co prawda do paru ciekawostek i interesujących wypowiedzi, ale to jednak za mało. Po drugie zaś, jeśli chcemy potraktować tę książkę jako kolejne wydawnictwo o Metallice, to możemy dostać na polskim rynku rzeczy bardziej godne polecenia (wydawnictwo In Rock służy zresztą pomocą).

Ale mimo wad, książka Marka Eglintona ma ważną zaletę: jest „jakaś”. Pełna subiektywnych, ale interesujących osądów, o które można się pospierać. I dlatego też, mimo licznych mankamentów, dla fanów Metalliki jest to pozycja obowiązkowa. Pierwsze rozdziały, opisujące młodość Hetfielda i początki thrashowej sceny też wypadają intrygująco i świeżo. A przyjemny, nieduży format, jak najbardziej zachęca do spakowania książki do plecaka. Przyda się też dodawana przez wydawcę zakładka, na której James i Lady Gaga śpiewają do jednego mikrofonu. Na długą podróż pociągiem w sam raz, a przecież zbliża się sezon wyjazdów, chociażby na metalowe festiwale.

Mark Eglinton, choć niedbały i nie do końca przygotowany, to jednak bywa wyrazisty, gdy chce takim być. Może gdyby miał więcej czasu i możliwość przeprowadzenia dłuższych rozmów? Cóż, możemy gdybać. Nie ma jednak nic gorszego jak letnie, pozbawione temperatury muzyczne biografie, a ta jednak ma swój pazur. O Człowieka z metalu można się przynajmniej pokłócić i sądzę, że w środowisku wiernych fanów zespołu publikacja ta wzbudzi żywe dyskusje. Co nie oznacza, że nie trzeba będzie nam poczekać aż ikoniczna dla metalu postać, jaką niewątpliwie James Hetfield jest, pokusi się o autobiografię albo doczeka się bardziej rzetelnej i bardziej wnikliwej próby podjęcia tematu. Nawiązując do znanej piosenki Metalliki: smutne, ale prawdziwe.

Wydawnictwo In Rock na Facebooku

(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , .