Shining „International Blackjazz Society” 2015

Wszyscy, którym udało się przeczytać moją relację z koncertu Shining w Hydrozagadce wiedzą już, że moje odczucia dotyczące nowego albumu nie są zbyt pozytywne. Choć to chyba znów pewien eufemizm patrząc na to, że w obawie, że zespół będzie grać głównie nową płytę, zastanawiałem się czy w ogóle warto iść. Ale dość już o tym, zainteresowanych czytaniem o moich rozterkach i odczuciach związanych z koncertem odsyłam tutaj – Relacja z koncertu Shining

Shining jest norweską grupą muzyczną wykonującą alternatywny metal z dodatkiem elementów jazzowych, awangardowych wraz z pewnym industrialnym wydźwiękiem. Chcąc podsumować Shining w kilku słowach wymieniłbym takie rzeczowniki jak: zmiana, energia, szaleństwo. I to w sumie całkiem niezły pomysł na recenzję.

ZMIANA

Shining przeszedł długą drogę jako zespół – zaczynając jako akustyczny jazzowy projekt, po kilku albumach dokonał absolutnej wolty stylistycznej wydając Blackjazz – album, który wielu metalowcom przybliżył jazz, a wielu jazzmanom pokazał, że da się skutecznie łączyć ekspresyjność jazzową z pierdolnięciem. I choć wcześniej mogliśmy posłuchać takich płyt jak Carboniferous od Zu albo całej w zasadzie dyskografii jazzowo-grindcore’owego zespołu Painkiller od Johna Zorna, to dopiero Shining udało się przedrzeć do szerszej publiczności. Wspomniana gotowość do zmiany oraz twórcza bezkompromisowość znajduje swoje odbicie już w pierwszych utworach, gdzie dostajemy swego rodzaju manifest Staying the same that’s, that’s what I fear (…) I won’t stand where you all stand/I have a rule in my hand/I made this, this is my land/And I won’t stand where you all stand z The Last Stand i All night long I dream of the day/The day when I say/Don’t fucking tell me what to play/I’ll always disobey/Until my last day/I’ll go my own way z Last Day. Koresponduje to także z otoczką towarzyszącą wydaniu płyty – próby przedstawienia tego jako nowego ruchu społecznego, który zamiast haseł w stylu „Polska dla Polaków” głosi „For Excellence”. Na stronie internetowej Blackjazz Society jest nawet wzór opaski, którą powinni nosić wszyscy zrzeszeni w tym ruchu. Cały ten manifest bezkompromisowości muzycznej wyjątkowo do mnie przemawia, tylko… Szkoda, że nie towarzyszą temu jakieś lepsze utwory. Wiele osób zarzuca Shining, że na International Blackjazz Society poszli w stronę pisania piosenek – moim zdaniem nie jest to do końca prawda, bo już na One One One mogliśmy dostrzec bardziej klasyczną strukturę utworów. Moim zdaniem zespół obecnie jest trochę rozdarty pomiędzy przebojowością, a zachowaniem bardziej awangardowego wydźwięku swojej muzyki. Ten album ma kilka pomysłów, które są nowościami dla zespołu, ale w przeciwieństwie do poprzednich albumów brak tu takiego „Wow, ale to fajnie wymyślili”. I zamiast mówić o tym, że piszą więcej piosenek muszę powiedzieć, że piszą więcej słabych piosenek, które są wyprane z energii zespołu.

ENERGIA

Pod względem energii album zaczyna się absolutnie fenomenalnie. Od The Last Stand ze świetnym rytmem głównego riffu i zapadającym w pamięć refrenem, po Last Day z wyraźnym beatem i dużą dawką dynamiczności i mocy. Choć… Zamiast struktur „Od… po” powinienem raczej powiedzieć, że w zasadzie wyłącznie te dwa utwory mają tyle energii, co kompozycje z Shining z dwóch ostatnich płyt. I np. Burn It All kuleje trochę przez zbytnie wycofanie instrumentów na rzecz dość miarowych syntezatorów, Thousand Eyes z wolnym rytmem w stylu Walk od Pantery nie ma jakiegoś podparcia w postaci większej mocy brzmienia, a i jeszcze struktura kompozycji tego kawałka jest naprawdę straszna. Niezwykle cieszę się, że nie byłem zbytnio katowany tym utworem na koncercie. Wystarczającą karą jest to, że musiałem przesłuchać go do recenzji kilka razy. Taki mały minus pisania. Obdarcie utworów z energii stanowi jeden z dwóch moich głównych zarzutów wobec tej płyty. Chyba spodziewacie się czego będzie dotyczył drugi.

SZALEŃSTWO

Całość znów zaczyna się obiecująco – Admittance z szaleńczą partią saksofonu, która nawet zahacza momentami o free jazz i melodią, która zapada w pamięć. Znów, to chyba jeden z niewielu takich momentów na płycie. Większość partii saksofonu jest bardzo grzeczna i ułożona – jak w Thousand Eyes czy The Last Stand (ale tu przynajmniej mamy fajną melodię). Najgorzej jest chyba w House Of Warship, który nie dość, że jest monotonny, to jeszcze męczy kompozycją, która kręci się wokół punktu kulminacyjnego nigdy go nie osiągając. W ogóle dużo na tej płycie pewnego „ułożenia” jak w około balladowym House Of Control, który można by określić jako taki tam przyjemny utworek ze sztampową melodyką i zmarnowanym refren. W tym utworze wokal brzmi też dość słabo – tak przez pewną niezrozumiałość jak i niedorzeczność w części mówionej – ani to natchnione, ani emocjonalne, a raczej śmieszne.

Nie wiem co się dzieje w tym roku, że większość płyt na które czekałem okazały się pewnymi rozczarowaniami. Nie wiem też jak to możliwe, że Shining nagrali aż tak marny album – z miałkimi utworami pozbawionymi energii i szaleństwa, a do tego słabych kompozycyjnie. A też i przywołujący dziwne skojarzenia – okrzyk z początku Thousand Eyes niezwykle kojarzy mi się z Killing Peace od Onslaught, a Need z… Bóg Zapłać od Lao Che. Nie takie skojarzenia powinienem podawać recenzując płytę Shining. I z jednej strony doceniam gdzieś tam, że zespół próbuje robić coś nowego, ale tym razem jest to absolutna porażka. Może następny album już będzie udany?

Ocena: 4/10

Autorem jest Naird (Adrian).

Piotr
Latest posts by Piotr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .