Sodom – „Decision Day” (2016)

Kapeli Sodom chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Metalowcy z większym bagażem wiekowym wychowywali się na kawałkach tej kapeli, a młodsi często chętnie sięgają po dokonania grupy, inspirując się jej najlepszymi dokonaniami. W tym roku mija już trzydzieści pięć lat od formacji zespołu Sodom. Tom Angelripper ponownie wszedł do studia, by popracować nad piętnastym krążkiem pod szyldem niemieckiej legendy thrash metalu. Efektem końcowym jest jedenaście numerów, które składają się na płytę Decision Day. Sprawdzamy, czy stary onkel Tom wciąż jest w formie z albumów Agent Orange, albo M-16.

Sodom to prawdziwy muzyczny blitzkrieg od okładki po styl, jakim posługuje się trio. Niemiecka metalowa machina wjeżdża klinem w słuchacza już od pierwszych dźwięków otwierającego krążek In Retribution. Ciężkozbrojne trio nie bierze jeńców. Bez zbędnego pierdololo, po trzydziestosekundowym intro jak salwa z armat wchodzi gruba perkusja, a za nią tłuste jak panzerfaust riffy. Zza tych ostrych jak bagnet dźwięków wyrywa się charczący, potężny gardłowy wokal lidera i założyciela grupy. Chłopaki wypruwają z siebie ile potrafią od pierwszej do ostatniej sekundy. Właściwie bez wahania można powiedzieć to o każdym z jedenastu kawałków na Decision Day. Burzowy Rolling Thunder to mój osobisty numer jeden na nowym albumie Sodom. Podoba mi się, jak Bernemann ciężkim riffem otwiera drogę tej kompozycji. Sekunda ciszy i do gitary dołącza rewelacyjna perka Makki. Trzeba przyznać, że to on jest prawdziwym grzmotem na najnowszym krążku tria z Niemiec. Album jest tak stworzony, by dać garowemu najwięcej miejsca do rzetelnych popisów, do których przyzwyczaił nas na poprzedniej płycie Sodom, Epitome of Torture, która była zarazem jego debiutanckim występem z legendą thrashu. Tym razem jednak jego bicia są jeszcze bardziej agresywne i tak ułożone, by nie tylko stanowić tło i wybijać rytm, ale także wysuwać się śmiało na pierwszy plan.

Kolejny kąsek to tytułowy Decision Day, w którym Angelripper momentami śpiewa głosem podobnym do Mike’a Howe’a z Metal Church, choć oczywiście możecie się nie zgodzić, to tylko moje osobiste odczucie. Numer cztery to Caligula, którego ekipa uczyniła oficjalnym singlem promującym album, wypuszczając dwa tygodnie przed premierą albumu lyric video. Numerowi brakuje nieco polotu, na uwagę zasługuje jedynie świetne łupanie w gary, jak w każdym innym kawałku na nowym Sodom. Przyznam, że obawiałem się, czy cały album nie będzie podobny do tego numeru, który moim zdaniem jest najsłabszym ogniwem Decision Day. Nie przekonuje mnie te wykrzykiwanie i sylabizowanie imienia rzymskiego cesarza. Nudę jednego numeru przerywa Who is God? – numer, w którym oldskul thrash spotyka się z nową falą gatunku. Kawałek jest zaskakująco świeży (przynajmniej jak na Sodom), choć oparty o wypracowany przez lata unikatowy styl marki.

Strange Lost World to numer o ciut wolniejszym tempie od pozostałych, ale ogólnie daje radę. Znów całość jest ciągnięta do przodu przez łamiącą kości perkusję. Tom w końcu wydaje z siebie gardłowy okrzyk, taki, za który pokochano go w latach osiemdziesiątych. Natomiast coś niedobrego dzieje się z gitarowym solo, które nie elektryzuje, nie powala na kolana, nie wgniata w fotel. Odpalam Vaginal Born Evil i znowu jakaś taka niemrawa solówka. Zamiast wybijać się ponad sekcję rytmiczną, wiosło Bernemanna niedomaga, kryje się gdzieś za perką i basem. Podoba mi się, gdy sekcja rytmiczna ma więcej do powiedzenia niż lead, ale te kilkanaście-kilkadziesiąt sekund w każdym numerze powinno należeć jedynie do elektryka. Dochodzimy do Blood Lions i słuchamy za to solówki w stylu Jeffa Hannemanna. Niektóre riffy też wydają się być inspirowane Slayerem, ale te akurat wychodzą obronną ręką. Albumowy zamykacz w postaci Refused to Die rozczarowuje. Numer ten jest poprawnie wykonany, może aż zbyt poprawnie, bo przez to traci na elemencie zaskoczenia. Tragiczna solówka, jakiś chórek na sam koniec i album tak po prostu się kończy, bez jakiegoś większego kopa w mordę.

Ech, Sodom, Sodom. Najnowsze wydawnictwo grupy to nie jest zła propozycja. Brakuje tylko momentami czegoś więcej, czegoś innego. Utwory na płycie są do siebie dość podobne, co pokazuje, że format sodomowego grania jeszcze się nie wyczerpał. Wielki szacun dla Markusa Freiwalda za genialną pracę za perkusją, no i dla Toma za trzymanie się stałego poziomu i swojego wypracowanego stylu. Decision Day nie jest arcydziełem, ale zawiera parę dobrych numerów, do których warto wracać. Cóż, najważniejsze, że chłopaki grają swoje, robią to, co kochają, a wychodzi im to wciąż lepiej niż niejednemu staremu wyjadaczowi na scenie thrash metalu. Przed Wami samymi Dzień Decyzji – sięgać po nowy Sodom, czy nie. Warto spróbować.

Ocena: 7/10

Vladymir
(Visited 3 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .