Vorgrum – “Last Domain” (2016)

Za każdym razem, kiedy do recenzowania pojawia się zespół z jakiegoś nietypowego kraju, bez wahania zgłaszam się na ochotnika. Wiadomo, że muzyka ma zawsze podłoże gdzieś w kulturowych korzeniach jej twórców. Zwłaszcza jeżeli muzyka nominalnie pochodzi z pogranicza folku i metalu pogańskiego.

Mówili, że będzie jak Korpiklaani lub Turisas. Obiecywali, że zabrzmi jak Metsatoll albo Alestorm. Straszyli nawet Fintrollem. I nie powiem, zacząłem się nieco tego debiutanckiego tworu Argentyńczyków obawiać.

Na szczęście tak sobie tylko mówili, bo choć partie akordeonowe i punkowo prosta sekcja rytmiczna przywodzą nieco na myśl karczemne potańcówy i wioskowe przytupówy, to jest to tylko fasada kwintetu z Buenos Aires. O ile u wspomnianych wyżej Skandynawów oraz w kontynentalnej części Europy całokształt wali po oczach prostotą rodem z dziecięcego elementarza, o tyle Latynosi swoją wersję folku rozumieją zupełnie inaczej. Po pierwsze growl jest tu dużo ostrzejszy i mocniejszy. Po drugie linie melodyczne są znacznie bardziej połamane i wymagające minimum zaangażowania słuchacza. A po trzecie…

Pierwszy kawałek to death pomieszany z thrashem i jest to kawałek żywy i prawdziwy jak dopiero co wyrwane, jeszcze bijące i gorące serce. Nie inaczej jest podczas utworu drugiego. Biesiadnej atmosfery brak. Za to blastów, opętańczego skrzekliwego wokalu jest tam co niemiara. Klimat zmienia się dopiero podczas utworu kolejnego. Do gry wchodzi akordeon, linia melodyczna ulega nieznacznemu spłyceniu, a zmiany tempa stają się nieco bardziej oczywiste. Na szczęście nie powoduje to trawiennego dyskomfortu i z łatwością albumu słucha się do końca. Może jest to zasługa nieco bardziej, niż u skandynawskich kolegów, rozbudowanych aranży. A może skumulowanej dawki energii w krótkich i zwięzłych kawałkach z rzadka przekraczających 4 minuty. Do klimatów deathowych (pomieszanych tym razem ze szczyptą Melechesha) wracamy jeszcze podczas utworu Desert Knight. Odmiennie gdyż znacznie wolniej jest wyłącznie podczas Legions From Niflheim. Natomiast utwór zamykający album to już totalnie inna bajka. Taki prztyczek w nos od muzyków na pożegnanie. A dla nieco delikatniejszych słuchaczy zapewne kop w dupę.

Last Domain to ciekawa propozycja z kilku powodów. Po pierwsze muzyka nie jest oczywista. Po drugie debiut kwintetu z Buenos Aires zawsze ładnie będzie wyglądał w płytowej kolekcji. No i „last but not least” kilka kawałków na tej płycie jest tak celnych jak lewy prosty w splot słoneczny. Zatyka dech w piersiach. Przynajmniej na czas trwania utworu.

Ocena: 8/10

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , .