A Perfect Circle, Chelsea Wolfe – Kraków (15.12.2018)

Święta, święta i po świętach – i bardzo dobrze! Naszedł czas na podsumowania, przemyślenia i łatanie dziur w pamięci. Myślę o świętach zwanych koncertami, rzecz jasna. A w te obrodziło w tym roku obficie i nad wyraz interesująco. Na jedno z takowych czekałam tak długo, że do tej pory trudno mi uwierzyć w swoje emocje towarzyszące całemu przedsięwzięciu zaproszenia A Perfect Circle do naszego pięknego kraju. Minęło już ponad tydzień od koncertu zorganizowanego dzięki Metal Mind Productions w krakowskiej Tauron Arenie, a ja nadal rozpamiętuję szczegóły i biję się z myślami, czy to był koncert roku 2018, czy jeden z najlepszych, jakich kiedykolwiek doświadczyłam w ogóle (a parę-set zdarzyło mi się widzieć). 15 grudnia br. po raz pierwszy do Polski zawitał jeden z najciekawszych współczesnych progresywnych zespołów, który jakością występu i profesjonalizmem przyćmił totalnie moje wspomnienia koncertowe ostatnich miesięcy. 

A zapowiadało się dosyć przewidywalnie. Tauron Arena miała się zapełnić, ale nie po brzegi, fani APC mieli zjechać z całej Polski, ale bez konkretnego przekroju wiekowego, Amerykanie mieli promować najnowsze wydawnictwo Eat the Elephant (recenzja tu), ale bez pominięcia poprzednich dokonań, i na koniec wiadomo było, że poziom koncertu będzie wysoki z racji chociażby możliwości poszczególnych członków zespołu, doświadczenia scenicznego czy najzwyklejszej renomy samego sprawcy całego zamieszania – Maynarda Jamesa Keenana. Dobrze, to co jeszcze? Och, wiele.

Zanim jednak na scenie pojawili się A Perfect Circle, Tauron Arenę zalał mrok spod znaku zimnych dźwięków od Chelsea Wolfe. Szkoda, bo ten występ mocno podzielił publikę. Jedni patrzyli zahipnotyzowani na minimalistyczne show Amerykanki, drudzy kompletnie nie weszli w ten klimat, rozmawiając głośno i wyraźnie się nudząc, i… przeszkadzając w odbiorze muzyki innym. Siłą rzeczy należałam do tej pierwszej grupy i trochę z niesmakiem pożałowałam, że nie znajduję się właśnie w ciemnym klubie dla 100 osób, w którym twórczość Chelsea najlepiej bym odebrała. Cóż, uroki wielkich hal, trzeba się z tym pogodzić. Sama artystka zaś odnalazła się w swoim koncercie dopiero po 2 utworze, na początku widać było, że zespół ma niespodziewane problemy techniczne, być może z odsłuchem, jednak z każdym kolejnym numerem to wrażenie znikało. Nie dziwi mnie też nieco krytykowany znikomy kontakt wokalistki z publiką, moim zdaniem totalnie zbędny. Tu się liczył klimat, dymiara i minimalna oprawa oświetleniowa, plus rewelacyjny wokal Chelsea, który przyprawiał o ciarki (a bynajmniej nie jestem zwolenniczką damskich czystych wokali). Genialnie zabrzmiały Carrion Flowers (Abyss, 2015) i następny, rozciągnięty 16 Psyche (Hiss Spun, 2017). Brylował gitarzysta, który skupiał na sobie uwagę charyzmatycznymi ruchami w przeciwieństwie do stateczności reszty, oraz perkusistka wygrywająca wolno, posępnie i ociężale. Nie wszystko brzmieniowo jednak było tak selektywne, jakbym sobie tego życzyła. Ponownie – wielka hala, nie jest prosto. 45 minut koncertu Wolfe w zupełności mi wystarczyło, żeby nabrać chęci na ich klubowy gig. Bez wątpienia.

Setlista:

Feral Love
Spun
Vex
After the Fall
House of Metal
Carrion Flowers
16 Psyche
Survive
Scrape

Dobry przedsmak, jednak szybko okazało się, że zapomniałam o nim błyskawicznie. Publika na płycie Tauron Areny znacznie zgęstniała, moje oko o dyskusyjnym zasięgu wychwyciło za to sporo miejsca na trybunach. Z głośników popłynęły 2 komunikaty o zakazie fotografowania i używania telefonów, zgasły światła i zaczęło się. Tak jak zaznaczyłam na początku, strasznie długo i namiętnie czekałam na koncert A Perfect Circle, więc w pierwszych minutach Eat the Elephant nie wiedziałam co zachwyca mnie bardziej – czy sam fakt, że oto w końcu słyszę rewelacyjnego Keenana, czy robiąca niesamowite wrażenie oprawa oświetleniowa z wiszącymi ekranami i zmieniającymi się na nich wizualizacjami, czy w końcu nagłośnienie, które od początku było rewelacyjnie dopracowane. Ciekawe wrażenie robiło ustawienie muzyków na scenie – perkusja  Jeffa Friedla (m.in. Puscifer) po prawej, gitarzysta i klawiszowiec Greg Edwards po lewej, basista Matt McJunkins mocno po lewej, i dwóch najważniejszych – Billy Howerdel z przodu i Keenan ulokowany lekko z tyłu, ciągle w cieniu (dla tych, którym nie udało się dostrzec – miał żółty, idealnie skrojony garnitur i fatalną fryzurę z warkoczami z przodu). Sam koncert i setlista była tak ułożona, aby napięcie stopniować etapami. I tak, pomieszanie nowego materiału z tym sprawdzonym i najbardziej nośnym wyszło znakomicie i efektownie. Fantastyczne wrażenie sprawiał energiczny, momentami „odlatujący” na scenie Howerdel. Jego czyste wokale porażały niemal techniką, szczególnie w coverowanych People Are People i Peace, Love and Understanding z albumu eMOTIVe (2004). Jak jednak wypadł Maynard, tego nie zdołam odpowiednio oddać słowami. Mocny, przeszywający wokal, z nieopisanym feelingiem (Blue, Vanishing, Disillusioned), albo ostrzej zaakcentowanym wwiercającym przyłożeniem (The Doomed, Dog Eat Dog, Counting Bodies…), plus pokręcone ruchy sceniczne schowanego Keenana w połączeniu ze wszystkimi składnikami show wzbudzały ekscytację i poruszenie. Obserwując tłum, wśród którego stałam, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że każdy, dosłownie każdy był tą muzyką dotknięty. I każdy na swój sposób – niektórzy łapali się za głowy podczas co rzewniejszych momentów, inni tańczyli, jeszcze inni śpiewali teksty z zamkniętymi oczami. Coś pięknego i może nawet młodzieńczego w swoim przekazie, czego strasznie dawno nie doświadczyłam. Na koniec pozostało mi wyróżnić najlepsze moim zdaniem momenty koncertu, to jest utwory Weak and Powerless, Talk Talk, absolutnie kultowy Judith i mój własny fenomen The Package, przy którym nerwy mi kompletnie puściły. Co ciekawe, nawet nielubiany przeze mnie Hourglass zabrzmiał tego wieczoru wyjątkowo i bez zarzutu (choć dalej nie lubię). Poległam, odpłynęłam i zachwyciłam się kompletnie. Tak to powinno wyglądać!

 

Setlista:

Eat the Elephant
Disillusioned
The Hollow
Weak and Powerless
Rose
People Are People (Depeche Mode cover)
Vanishing
Blue
3 Libras (All Main Courses Mix)
The Noose
Talk Talk
Hourglass
(What’s So Funny ’bout) Peace, Love and Understanding (Brinsley Schwarz cover)
The Doomed
Counting Bodies Like Sheep to the Rhythm of the War Drums
Judith
Dog Eat Dog (AC/DC cover)
The Package
Delicious

19 numerów, ponad 1,5 godziny grania, emocje, wzruszenie, na koniec chyba spełnienie – to jest moje podsumowanie. Zdarzyło się również kilka niezapomnianych niuansów, jak odśpiewanie „Sto lat” przez publikę dla Grega Edwardsa, łapanie się za łysinę Howerdela podczas niesamowitej energii na Judith, przedziwne pokłony (taniec robota?) Maynarda podczas Counting Bodies… czy szczere (tak myślę), pozytywne reakcje muzyków na coraz dłuższe aplauzy fanów. Nie mogę nie wspomnieć o szeroko komentowanym zakazie używania telefonów, który na ostatnim numerze zniósł Maynard, jednocześnie znikając ze sceny. Cóż, miła odmiana odczuwania koncertu bez światełek dookoła. Znacie pojecie zanieczyszczenia światłem? Nie? Zachęcam więc do zapoznania się z najnowszymi badaniami. O skupieniu na przekazie sztuki zamiast pstrykania fot na potęgę, których nikt potem nie ogląda – nie muszę wspominać. Mam nadzieję, że APC zapamiętają ten koncert równie sentymentalnie jak polska publika. Do tej pory chyba nie spotkałam się z żadnym niezadowolonym uczestnikiem niniejszego show. Tytułem zakończenia relacji dziękuję ekipie MMP za sprawną organizację eventu, dla mnie bez zarzutu! Jasne, każdy może znaleźć powody do niezadowolenia, ale ludzie kochani, jest zima to musi być zimno, więc narzekania na kolejki (które naprawdę szybko się rozładowały) uznaję za lekko na wyrost. I tak przecież wszystko wynagrodziła muzyka i jej święto. Prawdziwe święto.

Do następnego!

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , .