Brutal Assault 2016 – Jaromierz (10 – 13.08.2016)

Wstyd się przyznać, ale rok 2016 jest pierwszym, w którym postanowiłem wyściubić festiwalowego nosa poza granice naszego kraju. Na szczęście na początek nie musiałem go wystawiać zbytnio, gdyż twierdza Jozefów (bliźniacza do okołokrakowskich fortów, w których się wychowałem) znajduje się nie dalej niż 100 km za granicą.

Niestety od początku szło jak po gruzie. Po pierwsze zepsuło mi się auto (po prawdzie to stało się to już na Castle Party) a po drugie decyzja o wyjeździe zapadła tuż przed ostatnim dzwonkiem, tak więc czasu na pakowanie nie było prawie wcale.

Sprawa pogorszyła się już na miejscu, gdyż organizatorzy zadbali o naszą higienę cielesną i mentalną i zafundowali nam trzygodzinne oczekiwanie po akredytacje. W strugach deszczu. Muszę powiedzieć, że przez te kilka godzin moja cierpliwość została wystawiona na nie byle jaką próbę, podobnie zresztą jak plecak z aparatem.

Minusem całego tego zamieszania był fakt, że obłędny Tribulation, na który pędziliśmy przekraczając wszystkie możliwe przepisy oraz granicę dźwięku, posłuchałem sobie zaocznie. I za to właśnie karny k… się organizatorom należy jak amen w pacierzu.

Pod scenę dotarłem dopiero pod koniec występu Sadista, byłem jednak tak przemoknięty i głodny, że zainteresowałem się bogatym zapleczem gastronomicznym.

Na szczęście zdążyłem oderwać się od koryta na tyle wcześnie, żeby obejrzeć na scenie orientalnej Kinga Duda, przedstawiciela jakże modnej ostatnio fali Dark Rocka. Pięknie śpiewał King przywodząc mi na myśl Nicka Cave’a i Jonniego Casha. Oraz Them Pulp Criminals, których słucham ostatnio namiętnie. Jak na otwarcie festiwalu, Amerykanin zaprezentował się fantastycznie. Aż musiałem się napić.

Pierwszym koncertem, w którym wziąłem czynny udział, należał do Shining. Ten szwedzki, genialny i w dodatku pod namiotem. Pięćdziesiąt minut ostrego i bezkompromisowego Black Metalu wspomogło piwo i kebaba i postawiło mnie w końcu na nogi. I szkoda tylko, że nie rejestrowałem tego mocnego punktu programu, gdyż mój aparat pływał akurat w plecaku.

Dlatego też rączym już kłusem popędziłem na spotkanie z nadwornym clownem Black Metalu – liderem Immortala, Abbathem. Fajnie było na żywo i z bliska zobaczyć człowieka, którego w ostatnim czasie widziało się tylko na memach. A zagrane przez niego kawałki z przeciętnej według mnie premierowej płyty Abbath zabrzmiały naprawdę świetnie. Wisienką na torcie było chóralne odśpiewanie All Shall Fall, które już do końca wróciło mi wiarę w ten czeski film. Szkoda tylko, że nie usłyszałem Mighty Raravendark, ale tego kawałka to już pewnie nawet sam Abbath nie pamięta. Koncert bardzo przypadł do serca nie tylko mnie, czego widocznym przejawem było słyszane tu i ówdzie do końca festiwalu wyskrzekiwane słowo Abbath. Czyli nic lepiej…

Pierwszy dzień festiwalu zakończyłem na Chelsea Wolfe, która ochłodziła mój entuzjazm na tyle, że niestety odpuściłem sobie także Thaw, z którym tak bardzo chciałem się skonfrontować.

Drugi dzień przywitał nas słońcem i oczywiście mocno chrzczonym piwem. W tym festynowym nastroju przeszwędałem się w okolicach Heaving Earth, zahaczyłem o Plini, przystanąłem przed Antigamą i Obscurą i dopiero Animal as a Leader wygonił mnie znów do wodopoju. Zdecydowanie nie moje klimaty.

Dopiero Ihsahn obudził we mnie to, co z czym uwielbiam obcować na koncertach. Ciarki co drugi kawałek, mrowienie u podstawy czaszki na początku każdego numeru i ledwie powstrzymane łzy przy Mass Darkness. Pięknie grał lider Emperora. A gdy od czasu do czasu otwierałem rozmarzone oczy, wzrok skupiał się na promieniach zachodzącego słońca, które wyglądały niby zstąpienie ducha świętego na Ihsahna. Nie mogłem się również nadziwić jego technice, gdyż ręka chwytająca gryf działała jakby w oderwaniu od całej reszty występu. Świetne to było. Świetne.

W związku z występem Norwega spóźniłem się niestety na October Tide i tylko ostatnie kilka kawałków musiało wystarczyć za cały występ Szwedów. Zdecydowanie nie powinno się organizować równolegle dwóch koncertów w podobnym klimacie. Szkoda, że nie udało mi się wciągnąć w klimat dwunastu dni deszczu czy listopadowych trumien. Może następnym razem.

Następnym żelaznym punktem była nieco mniej metalowa Gojira. Ależ energii było w tej godzinie. Muzycy szaleli po scenie niczym opętani a basista ewidentnie kilkukrotnie przekroczył dopuszczalną dawkę kofeiny. Miotał się tak, że pozostali muzycy zaczęli mu po chwili schodzić z drogi. Aż dziw bierze, że pomimo tych hołubców muzyka płynęła gładko i czysto i koncert został okrzyknięty jednym z najlepszych na festiwalu. Aż szkoda, że tak mało znam tę kapelę i nie mogę się więcej porozwodzić na temat ich twórczości.

Nieco więcej mogę powiedzieć natomiast o kolejnej kapeli, na którą trafiłem. I nie tylko ja pewnie, gdyż na Dark Tranquillity wychowała się pewnie połowa metalowego świata. Panowie zaczęli oczywiście od swojego ostatniego pełnowymiarowego albumu, z którego zagrali jeszcze ze dwa lub trzy kawałki. Nie zabrakło także przedstawicieli z Character i Fiction. Niestety najstarsze kawałki, jakie usłyszałem ze sceny pochodziły z roku 2002 tak więc nie miałem okazji odświeżyć sobie nic z lat mojej młodości. Ale i tak było super.

W wolnej chwili zajrzałem na scenę orientalną, gdzie produkował się właśnie japoński projekt Mono. Muzycy na szczęście nie zaszczycili nas śpiewem (jakoś metal po japońsku brzmi mi gorzej niż ten po czesku), za to muzyka była bardzo dobra. Tona uczuć, worek melancholii i hektolitry wściekłości i bezsilności. Taki klimat to ja lubię. Zwłaszcza pod koniec sytego dnia.

Ostatnim punktem wieczoru (przynajmniej dla mnie) był muzyczny skok totalnie w bok. Co jednak bardzo mnie zdziwiło to fakt, że przy Wielkim Elektroniku z Paryża bawił się spory tłumek. I to pomimo faktu, że było już dawno po północy. Świetnym pomysłem było zaproszenie gościa z totalnie innej galaktyki a i sam Perturbator spisał się na medal i piątkę w serduszku. I choć rozpoznawałem tylko kawałki z jego ostatniego albumu The Uncanny Valley, to czas do godziny pierwszej śmignął mi niczym niedobry węgierski langosz z pierwszego dnia na Brutala. Idąc do namiotu obiecałem sobie, że bez kolejnej płyty Perturbatora do domu nie wrócę.

Czwartek zaczął się dla mnie septycznym mięsem. Tak, po tak sytym dniu poprzednim odpuściłem trochę koncertowego świata i zamieniłem go na raj płytowy, który zakończył się finalnie wynikiem dwucyfrowym na moim krążkowym koncie. Poza tym trzeba się było trochę posocjalizować i pogadać o sztuce. Właśnie, o sztuce mięsa między innymi. Septic Flesh, choć grał wcześnie, atmosferę stworzył fantastyczną. Ci Grecy to „umią” w Death Metal jak mało kto. Panowie zaczęli oczywiście od pierwszego kawałka z ostatniego swojego albumu Titan, ale to była tylko przygrywka. Nie zabrakło genialnego Communion, The Vampire from Nazareth czy Lovecraft’s Death. I znów szkoda, że muzycy grali jedyne 45 minut i że nie zagrali niczego z mojego ulubionego Revolution DNA.

Nieco zawiodło mnie In the Woods… na którym lata temu również ścierałem pierwsze swoje kły. Zespół anno domini 2016 ma się już nijak do tego z czasów Heart of the Ages. I choć grali składnie i ładnie i nawet klimatycznie, to namiot opuszczałem raczej zasępiony. Nie tego spodziewałem się po pionierach Black Metalu.

Na szczęście Moonspell odczarował wszystkie złe myśli. Godzina z Portugalczykami śmignęła niczym wieczór z idealną kochanką. Muzycy z Porto zaserwowali nam oczywiście swoje największe szlagiery z Opium i Awake na czele, ale nie zabrakło także Full Moon Madness, Mephisto czy Alma Mater. Zresztą setlista Moonspell to były same hity z pierwszych stron gazet, ale czegóż innego oczekiwać po takim zespole. I choć widziałem ich już na żywo kilkukrotnie to bezsprzecznie muszę stwierdzić, że na następny ich koncert pójdę z niemniejszym zapałem.

Po takiej dawce muzyki genialnej dobić mógł mnie tylko jeden człowiek. Satyr. Co oczywiście zrobił rozgniatając wszystkich niczym karakony na linoleum. Jak zwykle w świetnej formie (pomimo poważnych zdrowotnych problemów), jak zwykle bezkompromisowy i jak zwykle precyzyjny niczym chirurgiczny skalpel. I choć setlista okazała się być nie taka znów oczywista (nic z Satyricona), to kamienie milowe spadły na publikę ze zrozumiałą oczywistością. Mimo to wymienię te kilka tytułów, które pozamiatały fort niczym atomowy podmuch. The Dawn of the New Age otworzyło puszkę Pandory, która w kolejnej godzinie wypełniła się Nemesis Diviną, Mother North, Fuel for Hatred czy The Pentagram Burns. Satyr i spółka pożegnali nas po królewski K.I.N.G.(iem) i niby nigdy nic ukłonili się jak to mają w zwyczaju i po prostu zeszli ze sceny. A ja jeszcze dobrą chwile zachodziłem w głowę, czy to wszystko miało miejsce naprawdę.

W normalnych warunkach przy Taake puszczają mi z zachwytu zwieracze. Jednak po tak zabójczej norwesko portugalskiej dawce, podczas występów Hoesta po prostu stałem i słuchałem. Ale nie powiem, i tym razem było genialnie. Zwłaszcza za sprawą kawałków z Noregs Vaapen, który to album uważam za jeden z najlepszych w historii Black Metalu w ogóle. Tony mgły (w końcu Taake to mgła), liche trupie światło i muzyczny walec wypompowały mnie do tego stopnia, że postanowiłem iść spać zaraz po występnie Norwegów. Zboczyłem jednak na piwo…

…i tym samym załapałem się na jeden z najlepszych i najbardziej niespodziewanych koncertów na tegorocznym Brutalu. Nie będę ukrywał, że Dark Funeral nigdy nie znajdował się w kręgu mojego szczególnego zainteresowania. Do tego stopnia, że pośród czterocyfrowej liczby moich płyt krążka Dark Funeral nie ma ani jednego. Teraz przyznaję, że wielkim byłem ignorantem. Dawno nie było tak, żebym na koncercie nieznanej mi bliżej kapeli stał i nie mógł oderwać wszystkich posiadanych zmysłów od tego, co dzieje się na scenie. A tu te 50 minut spędziłem bez mrugnięcia powieką, bez przełknięcia ślini i bez oddechu. Nie tylko muzyka była podczas tego koncertu perfekcyjna. Także oprawa wizualna robiła swoje. Słupy dymu, jęzory płomieni i klimatyczna scenografia sprawiły, że już kolejnego dnia kolejne krążki wpadły do mojego plecaka. A idąc o drugiej do namiotu wcale, ale to wcale nie miałem ochoty na sen.

Ostatni dzień zaczął się dla mnie równie późno, co w piątek. No ale w porównaniu do zagranego w zasadzie bez przerwy seta Moonspell / Satyricon / Taake / Dark Funeral wszystko wypadało jakoś tak blado.

Dopiero fiński dublet Omnium Gatherum i Insomnium wyciągnął mnie spomiędzy płytek Dark Funeral. Ci goście to mają frajdę z grania i widać to w każdym kawałku wykonywanym na żywo. I choć może Omnium Gatherum przemawia do mnie w mniejszym stopniu, to na żywo ogląda się i słucha finów równie przyjemnie. Chociaż nie, mało co tak stawia mi włosy na dłoniach i nogach jak The Primeval Dark, który to otworzył występ Insomnium. Szkoda tylko, że zabrakło mojego ulubionego Shadows of the Dying Sun.

Moonsorrow było naturalnym następcą i kolejny koncert finów upłynął mi wielce przyjemnie. I choć dyskografię Moonsorrow znam nieźle i mam ją prawie skompletowaną, to wielką miłość do granego przez nich Pagan Folku znaleźć u mnie trudno. Nie zmienia to jednak faktu, że koncert zagrany został jak zwykle bez najmniejszego zarzutu a poderwana do tańca część publiczności pląsała niczym rusałki nad brzegiem jeziora. Ja jednak zbierałem siły na dużo bardziej doniosłe wydarzenie.

Jeszcze godzinę przed koncertem nic na to nie wskazywało, że występ Behemotha ściągnie aż takie tłumy. Niemniej już na dobrą chwilę przed godziną zero tłum zgęstniał do tego stopnia, że trudno się było przecisnąć nawet pod brutalbarami zlokalizowanymi na samym końcu placu, na którym zbierała się publika. Po chwili krążenia w celu znalezienia optymalnej pozycji do „strzału z lustra” byłem pewien, że Nergal i spółka przyciągnęli największą publikę spośród wszystkich kapel na tegorocznym Brutal Assault! Ludzie stali wszędzie i wszędzie było ich pełno. Stali i czekali. Aż pojawił się on!

W przeciwieństwie do Satyricona, Behemoth oparł swój precyzyjnie dopracowany i wyreżyserowany w najmniejszym szczególe set na ostatnim swoim albumie. Była więc kupa ognia, urywki pacierza, stuła i kadzidło, a głodnym Nergal osobiście udzielał komunii. Show także było najbardziej zaawansowane spośród wszystkich koncertów na Brutalu a muzyka odegrana jak na albumie. Na koniec pojawiło się Ov Fire and the Void, Conquer All oraz Chant for Eschaton 2000, którego na żywo nie słyszałem chyba jeszcze nigdy. I w ten sposób zakończył się najbardziej bluźnierczy o obrazoburczy koncert na festiwalu. A pod sceną pozostał tylko proch i pył….

Ostatnim moim punktem programu podczas tegorocznego festiwalu był oczywiście koncert Mgły. Był to także ostatni gwóźdź mojego programu, gdyż pomimo sporej fascynacji Mgłą nie widziałem jej na żywo jeszcze nigdy. Tak więc cierpliwe oczekiwanie wyrzuciłem w kąt i przez godzinną przerwę kręciłem się niczym obłąkana dusza po czyśćcu.

I w końcu wyszli. Cali na czarno, w tych samych ubraniach i z tymi samymi gitarami. W czarnych pończochach na twarzach stali przed nami niczym jeźdźcy apokalipsy i wymierzali swoją muzyką sprawiedliwość z taką bezwzględnością, że nawet mocne karki uginały się pod ich cięgami. Jezus jakie to było odmienne od pełnego wybuchów i błyskotliwych zabawek Nergala. Na koncercie Mgły muzyka była wszystkim i to muzyka totalnie pozamiatała. A zagrane było wszystko począwszy od genialnych wręcz Mdłości na Exercises in Futility skończywszy. Zero gadania, zero uśmiechu, zero przerw między kawałkami. Nic, tylko 50 minut szczelnie wypełnionych dźwiękami. A oni niczym Panowie świata stali i spuszczali na nas kolejne plagi. Każdy dźwięk wypalał na słuchających niezmazywalne piętno i stwierdzenie, że koncert Mgły był wisienką na tegorocznym torcie nie będzie z pewnością przesadą. Ja po koncercie czułem się jak po zderzeniu z walcem. Jadącym na mnie z prędkością przynajmniej dźwięku.

No cóż, nie będę ukrywał, że zakochałem się w Brutalowych klimatach. Zapomniałem o środowej trzygodzinnej kuriozalnej kolejce, błocie i zapchanym polu namiotowym, na którym do prysznica stało się również latami. Pominąłem myślami „usprawnienia” z elektronicznymi opaskami i wodę ochrzczoną śladowymi ilościami piwa.

A to dlatego, że muzycznie było to wydarzenie perfekcyjne. Kilkanaście godzin muzyki non stop przez cztery dni, wszystko na najwyższym poziomie, bez żadnego kwitnięcia pod sceną i bez nawet pięciominutowych opóźnień. Tutaj czeska maszyna zadziałała bez szemrania i dała mi taką porcję emocji, że wystarczy mi chyba do końca roku. A może nawet do następnego Brutal Assault, na którym zjawię się z pewnością. I to nie tylko dla Emperora, od którego 20 lat temu zacząłem moją przygodę z czymś cięższym od Helloween i AC/DC.

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .