Church of Doom Festival II – Sosnowiec (18.10.2019)

Druga w tym miesiącu wizyta w Sosnowcu również należała do udanych. Tym razem do tamtejszego KOMina ściągnęła mnie druga edycja minifestiwalu Church of Doom, którego główną gwiazdą w tym roku był Belzebong, dodatkowo wspomagany przez pięć innych zespołów, których z różnych powodów za prędko na żywo bym nie zobaczył. Co więc tym razem zostało przygotowane przez HappyDying Productions?

Wieczór otwierał krakowski Stay Nowhere, którego mieszanka grunge’u i punk rocka miała za zadanie rozruszać i rozbudzić publiczność. No właśnie – miała. Choć muzycznie Krakowianie prezentowali się całkiem nieźle, to jednak wybijający się, kłujący w uszy wokal niestety skutecznie przyćmił zalety ich występu, przynajmniej w moich uszach. Cóż, czasami nie można mieć wszystkiego.

Po występie kolejnego w rozpisce Psychotropic Transcendental nie spodziewałem się zbyt wiele i zostałem przez Bielszczan bardzo, ale to bardzo miło zaskoczony. Kapela określa swoją muzykę jako „narkotyczny porn metal”, i chociaż nie znalazłem w ich grze niczego mającego cokolwiek wspólnego z pornografią (chyba, że źle patrzyłem/słuchałem), to cała reszta jest zdecydowanie na miejscu. Niemalże narkotycznie hipnotyzujące rytmy podlane tekstami w stworzonym przez zespół języku, dodatkowo oprawione solidnym łupnięciem kiedy trzeba, zarówno instrumentalnym, jak i wokalnym, okazały się przepisem na spektakularny sukces. Panowie – czapki z głów.

Co rozpoczęte zostało przez Psychotropic Transcendental, kontynuował Dom Zły. Zespół z Puław jest stosunkowo nowym graczem na metalowej scenie, jednak zarówno w studio, jak i teraz na żywo udowadnia swoją klasę. Zespół zaoferował zdecydowanie więcej pieprznięcia niż ich poprzednicy, co pozwoliło na dobre wybudzić się z wcześniejszego transu, a wokale Ani Truszkowskiej mogłyby skruszyć mury KOMina. Nie zabrakło również momentów, w których gra zespołu najzwyczajniej w świecie fajnie bujała – całość na ogromny plus, w tym przypadku jak najbardziej spodziewany.

Zielono przed klubem, zielono za klubem, w końcu zrobiło się zielono i w klubie – a to za sprawą oświetlenia i przede wszystkim chłopaków z BelzebonG, którzy udowodnili wszystkim nie tylko, że stoner nie umarł, ale też, że ma się całkiem dobrze. Dźwiękowo jak zwykle absolutny trans i odlot – na plus tradycyjnie wyróżniłbym Diabolical Dopenosis, Pot Fiend i The Bong of Eternal Stench, które ani na chwilę nie pozwoliły wyrwać się z totalnego szczęścia, jakim w piątkowy wieczór było słuchanie tych sunących jak walec, wolnych uderzeń. We wczucie się w stonerowy klimat pomagał również pachnący jak kościelne kadzidło (a przynajmniej z tym kojarzył mi się ten zapach) dym, który towarzyszył Kielczanom przez cały występ. Absolutna magia. Znowu. Niestety tak jak przypuszczałem – występ headlinera w środku imprezy, choć wykonany przez HappyDying Productions w dobrej wierze (z KOMina ciężko o późny transport komunikacją miejską) okazał się dla drugiego Church of Doom Festivalu odrobinę mieczem obosiecznym. Jak nietrudno zgadnąć, do kolejnego, zaczynającego się już dosyć grubo po północy koncertu (było mniej-więcej dwudziestominutowe opóźnienie) włoskich sludge metalowców z Throne przystępowałem już na oko o połowę w mniejszym gronie niż to obecne na głównej gwieździe. Choć nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy opuszczenie KOMina przed końcem imprezy, to jestem w stanie zrozumieć dezerterów – po godzinie z Belzebongiem nic nie jest już takie samo.

W ten sposób mógłbym właściwie łącznie opisać występy Throne oraz kończącego drugą edycję Church of Doom meksykańskiego Terror Cosmico. Było przyzwoicie, jednak po starciu z kieleckim walcem od Włochów potrzeba było większej magii. Oba zespoły pozwoliły resztkom publiki (która w przerwie pomniejszyła się o kolejną połowę, przez co na Terror Cosmico zostały już naprawdę półżywe niedobitki) na dosyć przyjemny powrót na planetę Ziemia, to jednak występ Throne trochę mnie zmęczył. Znacznie lepiej wypadli za to Meksykanie, którzy posiadali tę iskierkę pozwalającą na utrzymanie pełnego zainteresowania ich występem mimo później godziny (zaczęli kilkanaście minut przed drugą) i mam nadzieję, że nie było to moje ostatnie zetknięcie z nimi.

A co poza muzyką i ciekawym składem festiwalu? Jak zwykle na wysokości zadania stanął organizator, który nawet wysilił się na przygotowanie niskobudżetowych przeuroczych dekoracji festiwalowych. W niebie odnaleźliby się również fani merchandise’u, gdyż każdy zespół przywiózł coś ze sobą i nadal zastanawiam się, jakim cudem udało się to wszystko pomieścić w niewielkim klubie. Sam Jazz Club KOMin po raz kolejny pokazał się z dobrej strony zarówno jeśli chodzi o ofertę na barze, jak i nagłośnienie któremu nie szło nic zarzucić – świetne miejsce. Mam nadzieję, że będzie mi dane jeszcze nie raz do niego wrócić.

Łukasz W.
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , .