Grave, Malevolent Creation – Wrocław (25.11.2015)

Wolicie death metal szwedzki, czy amerykański? Głupie pytanie. To tak, jakby zastanawiać się, które swoje dziecko kocha się bardziej. Na szczęście czasem nie trzeba dywagować na takie tematy, wybierać albo jedno, albo drugie, bo wszystko mamy w pakiecie. Tak jak wczoraj, kiedy dostaliśmy koncert, na którym zagrały Grave i Malevolent Creation.

Grave, wiadomo- klasyka szwedzkiego brzmienia, jeden z pionierów gatunku, choć przyznać trzeba, że gdyby zapytać fanów śmierć metalu o ulubiony band z tego kraju, rzadko kiedy usłyszymy `Grave`. Dziesięć razy częściej padnie odpowiedź Entombed. Malevolent Creation z kolei, to jedna z tych kapel, którą od blisko trzydziestu lat słoneczna Floryda inspiruje do generowania hałasu. Zespół znany, ceniony, ale nie ma co kryć, że znacznie mniej, niż Morbid Angel czy Death. Jednak mnóstwo maniaków od amerykańskiego death metalu oczekiwała kombinacji i wirtuozerii, a nie podszytego thrashem pierwotnego ataku. Słowem przyjechały do nas ekipy kultowe, ale jednak takie bardziej dla koneserów gatunku, niż dla mas. I może to jest przyczyna nie najlepszej frekwencji na koncercie. Wiadomo, jakiejś wielkiej porażki pod tym względem nie było, ale tak po prawdzie, to gdyby zrobić ten gig u mnie w mieszkaniu, wszyscy by się zmieścili.

Supportów nie było, headlinerów za to dwóch i panowie co wieczór zmieniają się kolejnością występów. We Wrocławiu zaczynał Grave.

Niektóre zespoły potrzebują za sobą wielkiego loga, dwóch banerów po bokach, statywu do mikrofonu zawierającego sporą ilość szatana, śmierci i nie wiadomo jeszcze czego. A Grave? Powiesili niewielką flagę Szwecji na wzmacniaczu i ruszyli z kopyta! No i tu się wam do czegoś przyznam… Każdy ma coś na sumieniu. Ja też mam. Moich grzechem jest to, że swego czasu kompletnie olałem ten zespół. Kilkanaście lat temu zarzynałem w magnetofonie ich pierwsze albumy. Przyszedł jednak dzień, kiedy kupiłem kasetę z Hating Life, włączyłem i pytałem sam siebie WTF? Grave został więc dla mnie zespołem pierwszych trzech albumów. Co grali potem i ile płyt wydali, nawet nie mam pojęcia. Bałem się więc trochę wczorajszego występu, ale zupełnie niepotrzebnie. Ola Lindgren co chwilę zapowiadał utwory z ostatniego albumu, czasem wspominał, że poleci coś z poprzedniego i muszę przyznać, że sprawdza się ten repertuar na żywo znakomicie! Czas więc się chyba przeprosić z ich dyskografią. Niezależnie jednak jak mocne były świeże numery, prawdziwa dźwiękowa rozkosz towarzyszyła starociom. Przywitali nas You`ll Never See, prawie na koniec poleciał Into the Grave, pomiędzy nimi parę strzałów z Soulless. Ogólnie to, co tygryski lubią najbardziej. Arggghhhh.

Ola wygląda czasem jak Max Cavalera z okresu Arise, z podobnym zaangażowaniem też gra. Tobias Cristiansson szaleje na scenie, jednocześnie wygrywając takie rzeczy, że się człowiek cieszy jak dziecko. Jego bas był wczoraj perfekcyjnie słyszalny. Mika Lagrén wygląda jak wrestler i na scenę wyszedł z taką energią, jakby faktycznie chciał stoczyć jakąś walkę. Widać, że panowie są w dobrej formie i z uśmiechem na ustach zabijają dźwiękiem. Po godzinie niestety zeszli ze sceny, można więc mówić o lekkim zawodzie.

grave 2

Po półgodzinnym oczekiwaniu pojawili się muzycy z Malevolent Creation i zaczęli swój występ. Jak podczas Grave trochę narzekałem, że jest za głośno, tak w czasie Malevolent było stanowczo za cicho. Miało być jebnięcie, a było delikatne muskanie ucha. Na dodatek sam zespół na scenie wygląda, jakby grał, bo musi. Cały ciężar koncertu bierze na klatę Brett Hoffmann, dwoi się i troi, macha banią, dopinguje publikę do większego wysiłku. A pozostali muzycy- szkoda gadać. Podejrzewam, że jakiś schorowany zespół ludowy, złożony z słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku, grający na dożynkach w Kraszewicach, ma w sobie więcej zapału i życia, niż panowie Phil Fasciana i Gio Geraca. Naprawdę żal było na to patrzeć.

Jakieś fajne momenty? Chyba wtedy, gdy Brett stwierdził, że skoro są w Polsce, to musi pojawić się wódka, po czym wyciągnął flaszeczkę i zaczął pić z gwinta. Phil także korzystał co kilka utworów z tego wspomagacza, ale jakoś nie wpłynęło to na jego radość z gry. Co innego pan Hoffmann, z piosenki na piosenkę rozkręcał się coraz bardziej i szalał, jakby coś w niego wstąpiło. Gość ogólnie wygląda jak typowy redneck, który po ciężkim dniu przy hodowli bydła odreagowuje w knajpie drąc się do mikrofonu. Fajny klimat.

Zagrali trochę rzeczy z nowego, bardzo udanego albumu, było kilka kawałków z prehistorii (te z debiutu i z trójki były chyba najlepiej przyjęte), do tego okazjonalne podróże do innych krążków, ale mimo wszystko nie zabijało to tak, jak powinno. Dźwięk z czasem się polepszył, Brett coraz mocniej się angażował, nawet Jason Blachowicz trochę się rozruszał, ale to wszystko za mało, by mówić o gigu, o którym będę opowiadał wnukom. Ba, ja niedługo pewnie o nim zapomnę.

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .