Hellfest 2018 – Clisson, Francja (24.06.2018)


niedziela 24.06.2018


Temperatura 27 stopni o 10:00 nad ranem przyhamowała nas na starcie, co w rezultacie doprowadziło do kolejnego rozpoczęcia festiwalowego dnia  grubo po południu. Przepadło zatem Primal Fear, czyli niemiecki Judas Priest, który gra od prawie dwudziestu lat. Szkoda, bo nie miałam okazji usłyszeć popisów wokalnych Ralfa  Scheepersa czterooktawowym głosem o rozpiętości od wysokiego tenoru do niskich rejestrów barytonu – ani w obecnej kapeli, ani w byłej (Gamma Ray). 


Mój dzisiejszy „aperitif” to Iced Earth. Otwieracz ma zwykle za zadanie pobudzać apetyt i zająć gości w trakcie czekania na danie dnia.  Urodziwy Stu Block i jego konferansjerka między utworami była „sweet, lovely and beautifull” , ponadto skutecznie spełniła rozluźniającą funkcję. Przyjemny relaks przed obiecującą kolacją, zwłaszcza jeśli wczorajsza uczta nie należała do najłatwiejszych.

Na pełne obroty weszłam z Killswitch Engage. Jesse Leach potrafi pokazać,  jak się naprawdę „śpiewa” metalcore. Obaj wraz z Adamem  Dutkiewiczem są równie szaleni i energetyczni, zresztą jak zawsze. Jesse odziany w marmurkowy- jeans rodem z lat 80. Adam zaś olśniewał szortami w gwiazdki i paski,  czyli amerykańską flagą. Popisy sceniczne idą w tym przypadku w parze z warsztatem, KsE – godnie!

Potem na scenę wkracza Accept – weterani  oldschoolowego metalu – na widok których tłum przy barierkach i tłum w fosie wyraźnie się podkręca.  Choć zespół nieco rutynowo podchodzi  do swoich scenicznych zadań, to nadal dobrze to wygląda, bezspornie sprawia radość oglądającym i fotografującym. Każdy z muzyków efektownie pozuje,  szczególnie Wolf Hoffmann, który kocha fotografów. Pod sceną nikt się nie przepycha, nie ma dzikich przebiegów, wszyscy wiedzą, że artyści sami zmienią swoją lokalizację na scenie, więc każdy będzie miał swój komplet zdjęć – od prezentacji  instrumentów na brzegu sceny – po prowokujące miny w pełnym kontakcie wzrokowym. Widać , że flirtowanie z armią aparatów sprawia Panom ogromną radochę. Bez zaskoczeń.

 

Na scenie obok, po ok. 5 – minutowej przerwie technicznej pojawiło się Arch Enemy.  Patrząc na skład zespołu z perspektywy fotografa, to w pierwszym rzędzie zjawiskowo piękna  Alissa White-Gluz i zjawiskowo brzydki Sharlee D’Angelo.  Reszta zespołu to mniej widoczny na scenie wirtuoz gitary Jeff Loomis oraz schowany za bębnami Daniel Erlandsson. Całość wyjątkowo smakowicie się wchłania, zarówno muzycznie, jak i wizualnie dają wszystkim solidną dawkę  mocy i energii. Niesamowite jak Alissa potrafi płynnie „przełączać” się między czystym a brudnym wokalem! …gdyby jeszcze D’Angelo przestał się uśmiechać – byłaby pełnia szczęścia.

Równolegle  w „Świątyni” swoją mszę – odprawiali rodacy. Cudem udało mi się wybłagać u ochrony możliwość wejścia pod scenę po „trzech pierwszych”  dozwolonych na focenie. Wyraźnie uduchowiona publika szczelnie wypełniająca namiot wskazywała na wysoką pozycję Batushki, którą w zawrotnym tempie zdobyła po ukazaniu się ich pierwszego albumu  „Litourgiya„. Cieszy taki obrót spraw. Oby utrzymali się w zwyżkowej formie jak najdłużej. W przeciwieństwie do poprzednich dwóch edycji festiwalu, Batushka jako jedyna kapela reprezentowała Polskę.

 W namiocie ALTAR instalowali się jedni z moich ulubieńców – Finowie z Amorphis , na main stage zaś Rudy z kolegami. Mimo iż Megadeth jakoś nie miałam ochoty focić, to ze względów logistycznych chciałam już być pod dużą sceną. Tłum gęstniał głównie z powodu dzisiejszego headlinera. Ja jednak miałam ciśnienie aby zrobić zdjęcia  Alice In Chains


Zajęłam strategiczne 3 miejsce w kolejce do fosy,  więc mogłam na ogromnym luzie posłuchać Megadeath.  Zastanawiałam się co tym razem przytrafi się ekipie Mustaine’a, bo ilekroć ich widzę, zawsze jest jakiś problem.  Tym razem nie było słychać  wokalu i gitar przez prawie cały „Rattlehead„. Z jakiegoś zagadkowego powodu byli jedynym zespołem, którego spotkały kłopoty techniczne, a brzmienie pozostawiało wiele do życzenia. Ciekawe, czy to zaplanowany zabieg, czy przysłowiowy pech, bo jak mawiają kierowcy TIR-ów: „Rude” na pokładzie przynosi nieszczęście.

 

Za chwil kilka miała znów nastąpić podróż sentymentalna do Seattle za sprawą Jerry’egoKinneya i spółki. Emocje, jakie towarzyszą mi w takich momentach powodują pełną mobilizację i skupienie a jednocześnie silną obawę, że legenda zostanie odarta z magii w zderzeniu z rzeczywistością. Co innego słuchać muzyki i spijać słowa leżąc na dywanie w ciemnym pokoju akademika a zgoła inaczej stanąć oko w oko z żywymi muzykami bez możliwości wymazania potem pierwszego wrażenia. Wiedziałam, że muszę zostać w fosie na przynamniej dwa kawałki. Strategicznie obmyśliłam plan na tyle zuchwały, że mógł się udać. Plecak ze sprzętem rzuciłam przy mocowaniu sceny – zaraz na początku i pobiegłam kadrować, po jednym utworze wracając po sprzęt miałam załapać się z kolejną ekipą fotografów wpuszczanych przez ochronę, i po raz kolejny mieszając się z następną partią ukraść kolejne kadry, ile się uda. Dałam radę lawirować przez trzy utwory!
Już pierwsze dźwięki sfuzzowanych gitar spowodowały zmasowany sygnał do moich przygotowanych na pobudzenie neuronów. Rdzeń kręgowy rozesłał  niezliczoną ilość impulsów aż poczułam przyjemne mrowienie w dłoniach i stopach. O mamuniu, jest prze-dobrze!  „Bleed the Freak”.
Potem  „Check My Brain” – wrr, cudownie! No i „Again” na wyjście spod sceny – pysznie! O rany, udało się ! Ulokowałam się prawie centralnie w tłumie by obejrzeć już z mniejszym napięciem resztę koncertu. Brudne dźwięki, znane słowa i tak dobrze teraz zagrane na żywo, co za moc! Kilka słów powitania po francusku pięknym akcentem i  „Them Bones”, cóż za uczta.


Niepotrzebnie się bałam konfrontacji, bo choć William nie ma tego grunge’u  w głosie co Layne, to
absolutnie jest jego godnym następcą. Jego głos, głęboko i mocno zabrzmiał zwłaszcza w akustycznie pięknym „Nutshell”, zadedykowanym Vinnie Paulowi , o którego śmierci dowiedzieliśmy się całkiem niedawno. Prawie godzinny występ  zakończył się odśpiewanym z współtowarzyszami pod sceną „Would?” i „Rooster”. Czemu te cudowne chwile kończą się tak drastycznie i mijają tak szybko?

W oczekiwaniu na nową płytę Alice In Chains obejrzyjcie sobie jak było na Hellfeście – https://www.youtube.com/watch?v=a5YMiMNoNHg

 i jeśli tylko ogłoszą ich regularny koncert z tej okazji , to pędźcie ile sił w nogach bo cholernie warto!

1. Bleed the Freak
2. Check My Brain
3. Again
4. Them Bones

5. Dam That River
6. Nutshell (Dedicated to Vinnie Paul)
7. No Excuses
8. Hollow
9.We Die Young
10. Man in the Box
11. The One You Know
12. Would?
13. Rooster

Moi drodzy, będę teraz bluźnić, choć nie po raz pierwszy, bo koncert Iron Maiden w zasadzie nie był mi już w tym momencie do niczego potrzebny. Tłum, który pojawił się na całej łące przed głównymi scenami był imponujący. Ja podjęłam się zadania przedarcia się do Valley, gdzie lada chwila miał zacząć swój występ Kadavar. Przeciskając się wśród zdeterminowanych na uczestnictwo w show Dickinsona i jego kompanów, po raz pierwszy na tym festiwalu odniosłam wrażenie , że poruszam się w zdecydowanie niewłaściwym kierunku. Mimo wszystko udało  mi się dotrzeć do celu, jak również wejść do fosy, głównie z powodu dezorientacji ochrony , w temacie liczenia utworów dotychczas zagranych.


Lupus, Tiger i Dragon są tak psychodeliczni jak ich muzyka – bardzo dobrze się ich słucha i ogląda. Moja kolejna próba złapania tego tria w obiektyw nie przyniosła mi jednak satysfakcji. Albo muszę kupić lepszy sprzęt, albo dać sobie spokój i skupiać się w Valley wyłącznie na muzyce.

Wróciłam na łąkę przed Main Stage. Żelazna Dziewica, której set lista obecnej trasy – „Legacy of the Beast” to prawdziwy powrót do przeszłości – wkroczyła właśnie w fazę przegrzewania publiczności. Początkowy entuzjazm zmienił się w nieco przestudzoną ciekawość, połączoną z obserwacją kolejnych dziwacznych elementów scenografii i wcieleń Bruce’a . Z jednej strony lubię rozmach i przemyślaną oprawę widowiska, ale powiedzmy sobie otwarcie czy rozpoczęcie koncertu utworem „Aces High” w połączeniu z pojawieniem się gigantycznego dmuchanego  spitfire’a nie jest lekką przesadą.  Osobiście odbieram to jako fanaberię Dickinsona,  którą usprawiedliwia wyłącznie ich status. Na szczęście jestem odosobniona w tych dywagacjach … tłum się bawi! Nigdy nie widziałam, jak żyję, tylu koszulek z napisem Iron Maiden. I tym razem,  jak w przypadku Mega Gwiazd, ze względu na surowe ograniczenia fotograficzne, w fosie nie było „normalnych” fotografów . Na finał wiązanka przebojów z zamykającym „Run to the Hills” plus trochę dymu i fajerwerków. Jak zwykle na bogato, energetycznie i widowiskowo.


Patrząc w rozpiskę do kolejnego koncertu zostało ok. 20 minut. Będą sztuczne ognie? Niebyło. Tym razem  uchylono rąbka tajemnicy. Na ekranach pojawiły się nazwy – Dropkick Murphys, Carcass, Slayer i Manowar – czyli zespoły, które zagrają na feście w 2019.

Festiwalowicze wyraźnie zmaltretowani intensywnym programem, wypitym alkoholem i  powiedzmy temperaturą idealnie spasowali się z następnym wykonawcą . Marilyn Manson od razu przeszedł w stan upadłości – od pierwszego kawałka śpiewał – klęcząc za odsłuchami, od czasu do czasu kładąc się na scenę. Między utworami przemieszczał się wzdłuż lub w głąb Main Stage, głównie odwracając się do publiczności plecami. Stałe punkty jego występu, czyli niszczenie mikrofonu – ograniczyły się do upuszczania go na deski, powodując piski i zgrzyty wywołane sprzężeniami sprzętu.  Byłam mile zaskoczona, bo wokalnie, Manson naprawdę dawał radę. Zdawał się też nieco zawstydzony swoim obecnym wyglądem, zwłaszcza w obecności zaproszonych na scenę „przypadkowych” fanek w stroju topless. Wdzięki dziewczyn obficie prezentowano na telebimach,  ku uciesze widzów i sądząc po wyrazach twarzy, również męskiej części obsługi technicznej, znajdującej się na scenie głównie.  Długie przerwy między utworami nieco drażniły, ale w pełni rozumiem konieczność  zmiany kreacji – Marilyn w płaszczu z kruczoczarnych piór wyglądał bardzo interesująco. Niestety nie usłyszałam moich ulubionych coverów z wyjątkiem Sweet Dreams , a czekałam zwłaszcza na depeszowyPersonal Jesus„. Cóż, nie można mieć wszystkiego, najważniejsze w tym występie okazało się, że zła fama o kiepskiej formie i beznadziejnych koncertach skandalizującego niegdyś artysty, była mocno przesadzona. Chociaż możliwe, na szczęście dla mnie, że było to odstępstwo od normy. 

1. Intro: Ziggy Stardust (David Bowie song)
2. Irresponsible Hate Anthem
3. Angel With the Scabbed Wings
4. Deep Six
5. This Is the New Shit
6. Disposable Teens
7. mOBSCENE
8. Kill4Me (With fans on stage)
9. The Dope Show (I Don’t Like The Drugs (But… more)
10. Sweet Dreams (Eurythmics cover)
11. Say10
12. Antichrist Superstar
13. The Beautiful People

„Zaszczytną” rolę zamykacza festiwalu głównej sceny powierzono Nightwish.  Na Warzone szaleli odszczepieńcy z Turbonegro, Temple żegnało się przy dźwiękach Carpenter Brut, ja zaś postawiłam sobie za punkt honoru sfotografowanie festiwalowego loga – wypluwanego przez hyrdo-drukarkę – na kurtynie wodnej. Kurtyna ta, to nowość , obecnej 13 edycji. Nocą wyglądało to bardzo efektownie, ale zapisać ten efekt na  matrycy lustrzanki to już nieco inna bajka. Moje umiejętności i możliwości matrycy w tym zakresie  możecie ocenić zaglądając do galerii Hellfest – dzień 3  , gorąco zapraszam!

 

Podsumowanie:

obejrzane występy  – 10
wypite piwa – 3,5
odkrycie – brak
rozczarowanie – IRON MAIDEN
przyjemna niespodzianka – MARILYN MANSON
ilość pokonanych km  – 17,9
karta pamięci  64 GB – zapełniona w 166 %

 


EPILOG 25.06.2018


Przeszliśmy przez kolejny festiwalowy – pełen wzruszeń – weekend i jak zwykle już tęsknimy za kolejną jego odsłoną. Tak już jest – zasmakujesz, chcesz więcej i więcej. Krztusisz się, chorujesz, cierpisz, ale zaraz potem chcesz znów i to już, zaraz.
Wróćmy jeszcze na moment do przysłowia” do trzech razy sztuka”. Czy udało mi się oddać w jakimś stopniu atmosferę i klimat tego festiwalowego szaleństwa? Próbowałam ze wszystkich sił, ale ocena należy do Was. Ja mogę obiecać, że dopóki będę miała to szczęście jeździć do Clisson, będę się dzieliła swoimi wrażeniami, czy tego chcecie, czy nie. Hellfest jest po trzykroć „naj”: najlepszy organizacyjnie, najbardziej przyjazny festiwalowiczom, najciekawszy w kwestii doboru zespołów.  


Hellfest, edycjo 2019 – nadchodź czym prędzej!


tekst i zdjęcia : Justyna „justisza” Szadkowska

 

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .