Kadavar, Mantar, Death Alley – Kraków (3.11.2017)

Jeśli ostatnio wiele mówiło się o drugim sezonie serialu Stranger Things, jako o doskonałym i niezawodnym wehikule czasu przenoszącym do lat 80., to z kolei Kadavar z pomocą swej muzyki skutecznie przywołuje klimat początku wcześniejszej dekady, udowadniając, że zgrane power trio oraz odpowiednio ciężkie i nośne oldschoolowe riffy są najlepszą rzeczą, jaką dał nam rock and roll. Na stoisku z towarem od kapel longplaye, winylowe single, koszulki z psychodelicznymi motywami, jakby żywcem przenoszącymi nas do najlepszych być może dla hard rocka czasów. Czy potrzeba czegoś więcej do szczęścia? Kto wątpił, mógł się przekonać, zawitawszy do krakowskiego Studenckiego Klubu „Kwadrat”.

Jeśli ktoś pokochał Kadavar za ich staroświecki sznyt, powinien rzucić uchem na Holendrów z Death Alley. Panowie wydali w 2015 roku debiutancką płytę, oddając hołd swym mistrzom, wśród których sami wymieniają MC5, Blue Öyster Cult, czy Black Sabbath. Zaintrygowali już na wstępie, gdy zaprosili do zabawy puszczonym intro z Come to the Sabbat occult rockowców z Black Widow. Potem pokazali, że doskonale sprawdza się na żywo ich mieszanka zgrzytliwego hard rocka z psychodelicznym odjazdem i proto punkowym zgrzytem. Wyglądają i grają, jakby rock 1974 nigdy się nie skończył, a żywiołowy frontman z seksownym wąsem i bokobrodami skutecznie podgrzewa atmosferę. Trochę szkoda, że ich występowi przysłuchiwała się jedynie garstka słuchaczy. Strata tych, którzy nie przyszli wcześniej.

Jeśli Royal Blood udowodnili, że w dwójkę można zadziwić cały rockowy świat, to Mantar próbuje dokonać tego na metalowym poletku, i to z niezłym skutkiem. Zwłaszcza w black metalu sporo teraz par złączonych braterstwem czarnej magii, ale rzadko prezentują się one na żywo. Niemcy radzą sobie na scenie bardzo dobrze, choć… Miałem wrażenia, że przynajmniej krakowski koncert nie oddał siły tkwiącej w ich muzyce, a z całą pewnością różnorodności, skrytej pod pozorną prostotą. Na pewno było bardzo mocno i energetycznie, z pasją i oddaniem, co zwłaszcza fanom bezkompromisowości mogło się podobać. Mnie jednak studyjne wydanie ich muzyki, łączące w sobie szorstkość Mötorhead z punkowym brudem, ciężarem sludge metalu i blackowym misterium, przypadły chyba bardziej do gustu. Z pewnością warto sprawdzić ich obie płyty Death by Burning i Ode to the Flame. Zachęcam!

No dobra. Ale większość słuchaczy zjawiła się tego dnia w „Kwadracie” z oczywistego powodu. Brodacze z Kadavar rozpoczęli od mocnego uderzenia z nowej płyty: Rough Times oraz Skeleton Blues skutecznie kupiły publikę, a Niemcy pokazali, że nie brak im na scenie luzu i precyzji. Mocno, selektywnie, z dużą dawką feelingu – oni rzeczywiście potrafią grać, a razem stanowią doskonałą maszynę, napędzoną siłą miłości do mocnego rocka w retro wydaniu.

Demoniczny Christoph Bartelt, odziany w obcisłe wdzianko w panterkę, podwiewany przez dmuchawy, stroił obłąkańcze miny za swoją perkusją, popisując się biegłością gry na skromnym, klasycznym zestawie. Nawet jeśli wokal Christopha Lindemanna nieco chował się za ścianą przesterowanych, mocnych dźwięków, to jego występowi nic nie można zarzucić, zwłaszcza gitarowym szaleństwo. Simon Bouteloup z kolei dodawał swym basem całości głębi i wigoru. Razem wypadają imponująco, i to biorąc pod uwagę precyzję rockowego rzemiosła, zgranie, feeling, moc, pasję, jak i doskonałą sceniczną prezencję, przyciągającą uwagę.

Łoili aż miło, przywołując też klasyki w postaci śmiercionośnej i przebojowej Doomsday Machine z drugiej płyty czy paru kawałków z debiutu, by wymienić All Our Thoughts i powalający Black Sun. No właśnie – najwięcej akcentów położonych było na pierwszy okres działalności i, co oczywiste, premierową płytę, z której usłyszeliśmy jeszcze Into the Wormhole, Die Baby Die i Tribulation Nation. Nowe kawałki wypadają na żywo wyśmienicie, a płyta Rough Times, która nie u wszystkich fanów zbiera wysokie noty, wydaje się jednym z najlepszych albumów mijającego powoli roku.

Jeśli pierwsza część koncertu była iście zabójcza, a zaserwowana muzyka pełna stonerowej i hard rockowej siły, to pod koniec zrobiło się hipnotycznie i psychodelicznie. Wieńczący podstawowy set utwór Purple Sage, ze wspaniała improwizacją, domknął dzieła – dodajmy dość krótkiego, bo zaledwie godzinnego. Wyszli jeszcze na bis i… zmienili się w punkowców, grając kower The Damned (New Rose w tym wydaniu mógł się podobać bardziej niż oryginał). Potem już tylko Come Back Life na definitywny koniec. Ja opuszczałem Kraków w pełni szczęścia i z zakupionym winylem Kadavar pod pachą.

Autorem zdjęć jest Dariusz Ptaszyński Photography.

 

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , .