Knock Out Tour – Drown My Day, Virgin Snatch, Decapitated, Frontside – Białystok (1.12.2018)

Nieczęsto zdarza się, by jakakolwiek trasa okołometalowa zagościła w Białymstoku. Poza tymi najpopularniejszymi nazwami,  jak Kat & Roman Kostrzewski albo Nocny Kochanek, nie dla nas rozrywki pod sceną na rodzimym gruncie. Mniejsze, lokalne eventy, choć często świetne, to jednak są zbyt rzadkie by zaspokoić głód grania na żywo. Szczęśliwie tegoroczny KnockOut Tour zdecydował się zagościć także do stolicy Podlasia. 

Poza oczywistym motywem uczestnictwa (ale fajnie, grają, trzeba iść!) interesowało mnie też umiejscowienie występu. Jeżeli ktoś mi powie, że Gwint to super wybór i w ogóle kiedyś tam Cannibal Corpse grali, popukam się w czoło. Obecnie to po prostu klub do potańczenia, ewentualnie trafi się też tam jakiś stand-up. Z muzyką, szczególnie ekstremalną, wiele wspólnego nie ma. Pełen ciekawości dlaczego wybrano akurat Gwint (bo przecież inne, lepsze miejsca do grania też się znajdą) ruszyłem żwawo, by jeszcze przed rozpoczęciem występu zjawić się na miejscu.

Jak Bajeczny pomyślał, tak też i zrobił, tak więc pod klubem zjawiłem się chwilkę po planowym otworzeniu bram, ale też przed pierwszym występem. Okazało się to pomysłem całkowicie średnim, gdyż wejście otwarte było jedynie na papierze. Takie też miało być przez następne pół godziny, które całkiem spory tłumek przed wejściem spędzał szukając znajomych twarzy, marznąc i klnąc coraz plugawiej. Sam, czekając na występ Drown My Day, trzymałem się dobrego humoru i rychłej perspektywy zobaczenia krakusów. Występu, którego zdążyłem zobaczyć jedynie końcówkę, gdyż z jakiegoś powodu (piszę tak głównie po to, by nikogo tu nie wyzywać) wejście otworzono na równo z rozpoczęciem występu deathcore’owców. Zanim zdążyłem przejść przez ślamazarną bramkę i odczekać swoje na zdanie odzieży do szatni (przymusowe, a jakże), Drown My Day w zasadzie kończyło już swój set. Cholernie mi szkoda tego występu, a i chłopaków przykro za taką sytuację. Tym bardziej, że zdążyłem jedynie zarejestrować mięsistość i ciężar ich dźwięków. Oby następnym razem się udało.

Opóźnienia (aczkolwiek łatwe do wybaczenia) dotknęły także Virgin Snatch. Gdy jednak panowie wyszli na scenę, bardzo szybko zaczęli przelewać zadziorną energię swojej muzyki na rosnący tłum. I choć wymagało to od Zielonego kilku gróźb zejścia do ludzi i kilkanastu okrzyków zachęcających, to koniec końców słuchacze zaczęli przelewać nutki w ruch, a po pewnym czasie nawet się z tym nie czaili. Pomogła w tym dobrze ułożona, całkiem zróżnicowana setlista, z której wyłapałem i starsze In The Name Of Blood, i nowsze Defending the Wisdom oraz G.A.W.R.O.N.Y, aczkolwiek skłaniałbym się raczej ku większemu natężeniu nowszych numerów. Trasa promująca płytę ma przecież swoje prawa. Tak czy siak, bawiłem się nieźle, nawet pomimo rozbieżności między twórczością Virgin Snatch a moimi osobistymi preferencjami. Tubylcy także wyglądali na zadowolonych, nawet pomimo sporych problemów ze sprzęgającym dźwiękiem i syntetycznym, przypominającym niekiedy grzechotkę brzmieniu perkusji. Ponownie, zrzucam to na karb klubu, który nie nadaje się do takich występów.

 

No i nadszedł czas na gwóźdź programu. Po dłuższej chwili oczekiwania na scenę wyszli wymiatacze z Decapitated. Szybko też zaczęli grać i kontynuowali to granie w zasadzie bez żadnych przerw na relacje z publiką (te Rasta kultywował podczas samych numerów) czy zapowiedzi. Tutaj problemów z dźwiękiem było jeszcze więcej, dodatkowo miałem też spore kłopoty z wyłapaniem basu. Materiał Decapów koncentrował się na nowych wydawnictwach. Poza skupieniem się na Anticult i szlagierach z Blood Mantra i Carnival Is Forever, ze starszych wyłapałem jedynie Spheres of Madness, Day 69 oraz Post(?)Organic. Nie ukrywam, że jest mi z tego powodu nieco przykro. Jakkolwiek rozumiem i szanuję decyzję zespołu o graniu inaczej, tak sam po prostu wolę ich starsze oblicze. Natomiast problemu tego nie mieli inni współuczestnicy. Tłum był gęsty, żywy, a po środku niego uformował się stale wierzgający wybieg. Przez pewien czas nawet mnie kusiło by pobiegać z innymi, ale gdy zauważyłem jak do środka wchodzi kolejne zwierzę z kuflem dłoni, zdecydowałem się obrać kierunek przeciwny. Co pozwoliło mi również uniknąć bijatyki pod sceną, brzydkiej interwencji ochrony, ale i docenić fakt, iż zespół kontaktuje się nie tylko z ludźmi przed sobą, ale także po boku.

Natomiast największą i najbardziej pozytywną niespodzianką wieczoru był ostatni Frontside. Zespół, którego nigdy tak naprawdę nie słuchałem, i który traktuję z ogromną neutralnością, w mojej opinii ukradł show. Zdziwiony byłem już frekwencją, obstawiałem że większość osób po Decapach pójdzie pić albo sobie. A tu proszę, nie dość że ludzie zostali, to jeszcze śpiewali niemalże każdą piosenkę razem z zespołem. Piosenki te były przekrojem hiciorów z lekką domieszką najnowszych rzeczy. Metalcore to nie moja liga, niemniej podczas ich występu bardzo dobrze się bawiłem. Pewnie dlatego, że równie dobrze bawili się ludzie wokół, jak i sam zespół. Nie było tu żadnego pyszałkowatego gwiazdorstwa, zamiast tego i słuchacze, i muzycy stali się jedną ekipą. Nawet wzbierające problemy dźwiękowe (w pewnym momencie konkretnie zakłócające dalsze granie) nie zepsuły mi tego wrażenia. Ze zdziwieniem złapałem się na nuceniu i gibaniu do muzyki z resztą. Frontside po prostu wygrał.

Słowem podsumowania: białostocka edycja KnockOut Tour nie będzie uznana za najlepszą w trasie. Niemniej ogromna większość moich zarzutów dotyczy nie muzyków i organizacji, co klubu. Naprawdę, mam nadzieję że to był ostatni raz, kiedy ktoś chciał zrobić w Gwincie ekstremę, przynajmniej do czasu większych zmian wewnątrz lokalu. Ale nawet uwzględniając minusy, jednak warto było przyjść.

Zdjęcia wykonał Piotr Sosiński




Kapitan Bajeczny
Latest posts by Kapitan Bajeczny (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , .