Paradise Lost, Lucifer – Wrocław (21.10.2015)

Gdy byłem małym chłopcem, to chciałem mieć wehikuł czasu. Do przyszłości wybierać się nie zamierzałem, ale wracać do tego, co już się wydarzyło jak najbardziej. Im byłem starszy, tym bardziej do mnie docierało, że rzeczonego wehikułu nigdy mieć nie będę i marzenia stopniowo zaczęły być wypierane przez nostalgię. Taką zwykłą, ludzką nostalgię, podszytą przeświadczeniem, że kiedyś to było trochę lepiej. W myśl tej zasady twierdziłem, że w przeszłości ukazywały się lepsze płyty, koncerty były bardziej żywiołowe, muzyka przepełniona była magią, której teraz brakuje i że w ogóle fani traktowali swoją pasję z większym entuzjazmem. Może wszystko to prawda, a może po prostu ludzie największy sentyment mają do czasu swojego dzieciństwa i dorastania. Niezależnie od tych dywagacji Paradise Lost zrobił mi w tym roku niemałą niespodziankę i sprawił, że znów poczułem się, jakby była pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych. Najpierw wypuścił The Plague Within, swój najnowszy album, który zdystansował konkurencję. Wiele zespołów pieprzy o powrocie do korzeni, co zazwyczaj oznacza „nie chcemy już tak grać, ale ludzie się tego domagają”, tymczasem Brytyjczycy stworzyli płytę, z której bije pasja, szczerość, przyjemność z grania i wszystko to przybiera na dodatek kształt świetnych piosenek, które w mig zdobywają słuchacza. Echa Lost Paradise, Gothic i Shades of God są tu wręcz namacalne.

 
Drugim smakołykiem był wrocławski koncert grupy. Gig został całkowicie wyprzedany, biletów zabrakło na kilka dni przed imprezą. W klubie niezły ścisk, przemieszczanie się po Alibi było praktycznie niemożliwe. Wszyscy gorąco przyjęli Paradise Lost, a zespół odwdzięczył się świetnym występem. Oparli go przede wszystkim na materiale ze wspomnianej ostatniej płyty. Kiedy robili wycieczki w przeszłość, do kultowych albumów w swojej dyskografii, grali z nich tylko po jednym utworze. Słowem zero taniego schlebiania mamoniowym gustom, zamiast tego sto procent tego, co najbardziej ich kręci. Jak się okazało, publiczność kręci to samo. Byłem na wielu koncertach, na których ludzie bawią się tylko przy starociach, a nowości traktując jako dobry moment, aby wyskoczyć do baru. Ten występ do nich nie należał, takie utwory jak No Hope in Sight, Return to the Sun, Victims of the Past, an Eternity of Lies przyjęto z ekstazą. Był jeszcze Flesh from Bone, który pod sceną wywołał żywiołowe pogo, choć może powinienem napisać mini-pogo, bo nadmiar ludzi połączony z brakiem miejsca spowodował, że cirle pitu zrobić nie było jak. Najcieplej z nowości został przyjęty chyba Beneath Broken Earth, podczas którego z głośników popłynął nie dźwięk, tylko smoła. Cudowne doznanie! Ten numer jest chyba nawet lepszy, niż wszystko, co zrobiła wielka trójka angielskiego doom/death metalu 20-25 lat temu. Swoją drogą Nick Holmes zaprezentował ciekawe podejście mówiąc, że nieważne czy kupiliśmy ich ostatni album, czy ściągnęliśmy, najważniejsze, że się z nim zapoznaliśmy. Nie opowiadam się oczywiście za piractwem, przyznaję tylko, że dystans zawsze w życiu się przydaje.

24
Wracając do setlisty- we Wrocławiu zabrakło niestety Terminal, mimo że grają go na tej trasie. Były jednak inne świetne numery: z Gothic poleciał The Painless, z Shades of God usłyszeliśmy As I Die, który Nick określił mianem entuzjastycznego i radosnego (to angielskie poczucie humoru, hehe), fani Icon dostali Widow, a miłośnicy Draconian Times oczywiste Enchantment. Nie stroniono od przebojowych i radiowych piosenek jak Say Just Words i Erased. Całość domknięto relatywnie świeżymi Requiem, Praise Lamented Shade i świetnym Faith Divides Us, Death Unites Us.

 
80 minutowy koncert to może niewiele, ale naprawdę nie wychodziłem w klubu zawiedziony. Bura należy się jednak akustykowi- za to pierdzenie w głośnikach od czasu do czasu i niesłyszalne solówki Grega Mackintosha, choć podobno jestem jednym z niewielu szczęśliwców, którzy coś tego wieczora słyszeli, bo na wprost sceny, czy dalej od niej, z głośników sączyła się tylko kupa bezsensownego hałasu (ja stałem w drugim rzędzie, na wprost Grega).

02
Słowo jeszcze o supporcie, czyli zespole Lucifer. Za mikrofonem mają naprawdę uroczą i seksowną wiedźmę; gorzej, że jej wokale są jednowymiarowe i trochę nudzą. Muzycznie jest to jeden z wielu zespołów kultywujących granie w stylu retro, przyprawionych odrobiną occult rocka. Inspiracje słyszalne od razu- przede wszystkim Black Sabbath, oprócz tego Black Sabbath i Black Sabbath. Słuchało się tego miło, ale mam wrażenie, że nie tylko mnie nie porwali.

05

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , .