Slayer, Lamb Of God, Anthrax, Obituary – Łódź (27.11.2018)

Koncert Slayera i gości w łódzkiej Atlas Arenie zgromadził ogromny tłum zainteresowanych. Nasza redakcja również była reprezentowana przez kilku członków. Dziś możemy podzielić się z Wami przemyśleniami dwóch z nich. Odpalcie z głośników jedyny słuszny zespół i czytajcie!


Relacja red. Vladymira:

Od dnia zakupu biletu do daty koncertu w łódzkiej Atlas Arenie minęło pół roku, które przeleciało mi niezwykle szybko. Jadąc ze Śląska do Łodzi, byłem pewien, że wtorkowy wieczór w towarzystwie metalowej elity zaliczy się do udanych. Choć udało się wyjść z pracy wcześniej i jechać na koncert na złamanie karku, to sygnalizacja świetlna i niekończące się korki nie pozwoliły mi i współtowarzyszom cieszyć się występem Obituary. Jak rozumiem, wiele nie straciłem, bo grupa z Florydy na prezentację setu miała tylko dwadzieścia minut, ale niesmak pozostał i tak. Gdy podchodziliśmy pod Atlas Arenę, wybrzmiewały ostatnie dźwięki Slowly We Rot. No to teraz przerwa, zmiana dekoracji i za chwilę Anthrax, na pewno zdążę znaleźć swoje miejsce na trybunie zanim nowojorski kwintet wbiegnie na scenę.

Otóż nie, bo jak się okazało, organizator postanowił sobie zakpić z tłumów, które czekały w kolejkach do wejścia. Najpierw obsługa kierowała ludzi do innych bramek, które znajdowały się po drugiej stronie budynku, a tam okazywało się, że inni pracownicy odgradzali się od przybyłych na koncert i nie chcieli ich wpuścić do środka. Kuriozalna sytuacja powtórzyła się z trzema różnymi bramkami, co spowodowało ogromną frustrację wśród biegających wokół Atlas Areny ludzi. Ostatecznie wszystkim przyszło wrócić do punktu wyjścia, a wyzwiskom pod adresem obsługi nie było końca.

Tym samym minęły kolejne cenne minuty, a gdy w końcu udało się dostać na miejsce, Anthrax był już w połowie Caught In a Mosh. Zestaw siedmiu utworów, które były przewidziane na ten wieczór okazał się przekrojem najbardziej energicznych numerów kapeli – energia ta aż buzowała, zarówno na scenie, jak i pod nią, gdzie tworzyły się dwa wirujące koła fanów. Zespół po raz kolejny udowodnił, że do muzycznej emerytury im jeszcze daleko, a oprócz składnego setu na uwagę po raz kolejny zasługuje świetny kontakt kapeli z publicznością. Czekam na kolejny headlinerski występ w ich wykonaniu.

Wobec Lamb of God nie miałem większych oczekiwań, nie będąc nigdy wielkim zwolennikiem ich twórczości. Niemniej jednak byłem ciekaw, jak ich dokonania artystyczne obronią się na scenie. Muszę przyznać, że występ grupy przypadł mi do gustu. Może nie na tyle, by teraz w domu odświeżać ich dyskografię, ale generalnie koncert ten należy zaliczyć do udanych. Dobrze brzmiące gitary tylko zaostrzyły apetyt przed najważniejszym aktem wieczoru.

Slayer wystąpił ze swoimi dziewiętnastoma numerami, które zostały wybrane na obecną pożegnalną trasę grupy. Świetnie dobrane kompozycje, ukazujące przekrój twórczości legendy (pochodziły w sumie z jedenastu różnych albumów), złożyły się w sumie na półtorej godziny ostrej gry. Zaplecze wizualne również zagrało na plus – oświetlenie, buchające ognie, zmieniające się flagi – niby to tylko dodatki do muzyki, która przecież w wypadku Slayera broni się sama, ale klimat, który dzięki temu powstaje na scenie, jest niepowtarzalny. Aż chciałoby się krzyczeć „więcej, więcej”, przecież tej legendy można słuchać w nieskończoność. Takie też było pożegnanie z łódzką publicznością, zakończone długimi owacjami na stojąco, jakby nikt nie chciał, żeby Araya, King i wspólnicy postawili ostatnią kropkę w pisanej przez siebie historii. Ale finalnie muzycy zeszli ze sceny, na hali zapadła cisza, choć chyba we wszystkich głowach grało jeszcze Angel of Death


Relacja red. Marcina:

Na wstępie zaznaczyć muszę, iż na moje doznania miał duży wpływ fakt, że koncert spędziłem w drugim rzędzie przy barierkach na golden circle. Jakież było moje zdziwienie, gdy po koncercie wymieniałem zdania ze znajomymi, którzy mieli inne miejsca, że mają kompletnie różniące się spostrzeżenia niż ja. Od razu też nadmienię, że nie mam zastrzeżeń do brzmienia, które z mojej pozycji było dobre lub bardzo dobre. Jakość była przy każdym zespole podobna, różnice mogły powstawać po prostu przez zmiany stylistyczne zespołów, inne strojenie i tak dalej. Oczywiście gwiazda wieczoru była też głośniejsza od reszty, co jest już standardowym zabiegiem na takich eventach. Zauważyłem też kilka słabych zachowań ochrony, która w dużej mierze wyglądała jakby wyciągnięta była z klatki bloku niefajnej dzielnicy. Nie wiem dlaczego przyjęło się w Polsce, że do ochrony dostać się może każdy.

Na halę Atlas Areny wszedłem w momencie, gdy Obituary zagrało pierwsze dźwięki. Przez docieranie na swój sektor straciłem intro i pierwsze dwa utwory. Gdy wreszcie ustawiłem się, by móc w pełni docenić występ florydzkich legend death metalu, usłyszałem bodajże kolejne dwie kompozycje i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu dowiedziałem się, że to już koniec. Obituary nie zdążyło się moim zdaniem dobrze rozbujać, a publika wczuć i było już po gigu. Ja rozumiem, że taka rola pierwszej kapeli, ale to była przesada. Wydaje mi się, że Lamb of God mogłoby oddać ze swojego setu na rzecz pierwszego bandu z dziesięć minut i by było optymalnie. Mam wrażenie, że dłużej od gigu Obituary trwają reklamy w Polsacie…

Jako drudzy na scenę wybiegli (dosłownie) thrashowcy z Anthrax. Nie spodziewałem się wiele po tym gigu. Widziałem ich kiedyś na dużym festiwalu i strasznie mi wtedy się nie podobali. Tym razem od samego wejścia byłem kupiony. Zaczęli od zagrania fragmentu utworu Pantery Cowboys From Hell, potem nadszedł czas na Caught In a Mosh z Among the Living i Got the Time z mojej ulubionej płyty WąglikaPersistence of Time. Był czas też na utwory z nowej płyty, były klasyki, takie jak Anti-social, a na koniec znowu akcent w postaci kolejnego fragmentu z twórczości zespołu Pantera (świetny hołd). Cały gig nabuzowany był ogromną energią i żywiołowym zachowaniem na scenie, pod tym względem moim zdaniem Anthrax skosił konkurencję tego wieczoru. Nikt nie zagrał z takim zaangażowaniem i radością jak oni.

Gdy wyszło Lamb of God, miałem wrażenie jakby czuli się nieswojo na scenie, grając pomiędzy znacznie starszymi muzykami i legendami thrash metalu. By się rozkręcić, zajęło im to około trzy kompozycje. Może się doszukuję dziury w całym, ale z tak bliskiej odległości obserwacje wskazywały na to, że czują się niekomfortowo. Byłem wcześniej dwa razy na ich show i ten muszę zaliczyć do najsłabszych, ale nadal bardzo dobrych. Po bardzo ruchliwym gigu Anthrax wypadli dosyć statycznie. Profesjonalnie i poprawnie, ale bez ognia. Bardzo podobała mi się gra i prezencja perkusisty zastępującego Chrisa Adlera, pałkarza Prong i Winds of Plague Arta Cruza. Adler jest bardzo charyzmatycznym i wyjątkowym bębniarzem, ale Cruz zastąpił go, wzorowo pompując stopami w tłum ożywczy puls. Jak pisałem wyżej, nic by się nie stało gdyby Lamb oddało parę chwil na rzecz Obituary. Przyznam, że ich set pod koniec powodował u mnie zniecierpliwienie i chęć zobaczenia gwiazdy. Na dodatek set złożony z oczywistych hitów, takich jak Walk With Me In Hell, Redneck czy Now You’ve Got Something To Die For, poprzeplatany był nowszymi utworami, za którymi już tak nie przepadam.

Po L.O.G nadszedł czas na moment, na który czekali wszyscy. Nie ma co ukrywać, że każdy, kto przybył tego dnia na Atlas Arenę, zespoły poprzedzające Slayera traktował jako dodatek. Wszystko zasłoniła czarna kotara, aby zbyt szybko nie zdradzić tego, co pojawi się na scenie, a zmianom wystroju towarzyszyła muzyka AC/DC. Gdy nastąpiła cisza, tłum zgromadzony na hali zaczął krzyczeć, gwizdać i w ten sposób dać znać, że dłużej już nie wytrzyma. Z głośników zaczęły wybrzmiewać dźwięki Delusions of Saviour, a światła w kształcie odwróconych krzyży i pentagramów rozświetliły przestrzeń. Jako pierwszy został rzucony w naszą stronę utwór Repentless, moim zdaniem najlepszy od wielu lat stworzony przez Slayera. Klimat zrobił się iście diabelski. Grafiki z ostatniego wydawnictwa wiszące za muzykami, ognie, oświetlenie, wszystko razem dało efekt jakbym znalazł się na przesłuchaniu u Lucyfera. Oprawa koncertu robiła wielkie wrażenie przez cały gig, a mi najbardziej przypadły do gustu wypluwacze ogni w kształcie odwróconych krzyży i pentagramu. Sam set Slayera zaprezentował zróżnicowany. Wszystkim dogodzić się nie da, mi czegoś tam oczywiście zabrakło z dyskografii, ale i tak dostałem sporo ciosów. Był między innymi Dead Skin Mask, War Ensamble, Dittohead (!), Mandatory Suicide, Chemical Warfare, Seasons In the Abyss, Hell Awaits, Angel of death i oczywiście Raining Blood. Profesjonalizm bił z każdej sekundy występu, a moc sącząca się z głośników była ogromna. Kerry King, znany z braku kontaktu na scenie z muzykami i otoczeniem, tym razem był bardzo ożywiony. Sporo poruszał się po scenie, podchodził do perkusji i wykrzykiwał teksty. Gary Holt równie zabiegany, sprawiał momentami wrażenie, że straci głowę od headbangingu. Paul Bostaph niszczył swoje czarne gary siłowym stylem gry, który jednocześnie nie jest pozbawiony techniki. Tom Araya z kolei był jakby lekko wycofany, małomówny, może po głowie biegają mu myśli, że jego przygoda ze Slayerem powoli się kończy. Chodził po scenie i obserwował z uwagą otoczenie, jakby chciał wbić sobie do głowy każdy szczegół, by wspomnienia były wyraźne jak najdłużej. Zaprawdę wielka musi być jego niechęć do dalszej gry, bo widać było, że mimo wszystko kocha rozwrzeszczany tłum pod sceną. Wiadomo, że trasa potrwa jeszcze rok albo dwa, ale dziura po odejściu Toma będzie ogromna. Jest wielu naśladowców Dickinsona, Halforda, Hatfielda, ale Araya i jego wrzask jest zbyt charakterystyczny, by go zastąpić. Mam ogromną nadzieję, że King nie zdecyduje się ciągnąć Slayera z kimś na jego miejscu, to po prostu nie ma prawa się udać.

Vladymir
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , .