Solstafir, Myrkur, Árstíðir – Kraków (10.12.2017)

Robiąc poświąteczne porządki w niepublikowanych jeszcze relacjach, znalazłem jedną, której nieupublicznienie byłoby ze strony naszej redakcji ogromnym faux pais. Dlatego niniejszym w te pędy podrzucam Wam do przeczytania relację z koncertu, który po prostu był piękny.

Knock Out Productions nie od dziś ma nosa do dobrych koncertów. Po świetnym i wyprzedanym koncercie Satyricon i równie świetnym koncercie WASP przyszła kolej na kolejny szlagier łaskawej w tym roku zimy. Krakowska odsłona wspólnej trasy Solstafir i Myrkur została osadzona w nowohuckim klubie Kwadrat i dość szybko okazało się, że i tym razem sala okazała się zbyt mała dla wszystkich chętnych na to wydarzenie. Do Knockoutowych soldoutów zdążyłem się już przyzwyczaić i muszę stwierdzić, że organizatorzy dobrze wiedzą, kogo zaprosić, żeby tłumnie ruszyć z domów ludzkie masy.

O samym klubie pisałem już kilkukrotnie, powtórzę więc tylko, że i jego „obczaskanie” w tego typu eventach procentuje niczym siarczysty bimber. Ostatnimi latami wszystko, co się w nim odbywa układa się po myśli organizatorów i fanów. Tym razem nie było inaczej.

Na pierwszy ogień na scenie pojawił się zespół, który na pierwszy rzut ucha niezbyt pasował do klimatu minionego wieczoru. Islandzki stłumiony i spokojny folk wydawał się zbyt słabym kopniakiem, by mógł skutecznie pobudzić zgromadzoną w Kwadracie publikę. Tylko się wydawał… Muzyka Árstíðir przyjmowana była z entuzjazmem godnym samego headlinera, a poszczególne kawałki, choć spokojnie przyjmowane, były elektryzującą wrzawą i burzą oklasków. Pomimo wyciszenia,  interakcja sali ze sceną przypominała tę z energetycznych koncertów heavy metalowych. Występ Islandczyków trwał niestety tylko pół godziny i po zamykającym set akustycznym Shades jeden z moich kolegów powiedział, że to będzie najlepszy występ wieczoru. Czyżby Árstíðir wypadł aż tak dobrze, że przerósł mistrza? Odpowiedź miała nadejść już niebawem.

Szybka wymiana sprzętu i na scenie pojawiła się formacja Myrkur. Bardzo ciekaw byłem konfrontacji piętnowanej w niektórych kręgach wokalistki z ortodoksyjną metalową publiką. Ja także, choć bardzo lubię i cenię Myrkur, stałem i zastanawiałem się, czy ta wątła kobieta podoła próbie „na żywo”.

Wbrew moim obawom nikt nie opuścił Sali, a tłum wręcz zgęstniał w rejonie sceny. Amalie Bruun podczas swojego występu przedstawiła zróżnicowany materiał, zarówno z ostatniej płyty Mareridt (która przyznam szczerze przypadła mi do gustu – tak sobie), jak i z wcześniejszego i uwielbianego przeze mnie M. Dunka czarowała wszystkich czystymi i spokojnymi partiami, jak i fragmentami brutalnego growlu. Co ciekawe, panna Bruun do dyspozycji miała mikrofonowy tandem i do partii czystych używała innego mikrofonu niż do growlu drugiego. No cóż, jakieś wspomaganie musiało być i basta. Mimo to 40 minut występu przeleciało jak z bicza strzelił i nawet ci zatwardziali długowłosi przyznawali pokątnie, że Myrkur dała występ świetny. Na tyle dobry, że kwadrans po jego zakończeniu z merczu zniknęło prawie wszystko. Literalnie. A merczowy zapytany, czy ma cokolwiek z wydawnictw Myrkur wzruszył tylko ramionami.

Kolejna przerwa znów trwała zbyt krótko i nie zdążyłem porozmawiać ze spotkanymi znajomymi. Trzeba było pędzić spod drzwi na złamanie karku, by nie uronić ani nutki z występu wielkiego Solstafir. Wpadając na salę, doznałem szoku. Kwadrat znam od lat ponad dwudziestu (jeszcze sprzed remontu), ale takiego tłumu nie widziałem nawet na wyprzedanym chwilę wcześniej Satyriconie. Tłum zgęstniał i chyba tylko infinitezymalna ilość ludzi dzieliła ten twór od powstania pierwszej na Ziemi czarnej dziury.

Muzycy czuli się wyśmienicie i widać było, że cieszą się z pierwszej w swoim życiu wizyty w Krakowie (zostało to nawet wyartykułowane). Set pomimo tego, że długi (Panowie grali przez bite półtorej godziny) nie zmęczył ani przez chwilę. Dopracowane było wszystko: muzyka, zachowanie Islandczyków, dźwięk (znów brawa dla dźwiękowca – coraz trudniej wyjść z mi z podziwu nad nagłośnieniem Kwadratu) i setlista. Niby wszystko było proste, bez zbędnych fajerwerków, koloryzowania czy buńczucznych gestów, niemniej jednak ta właśnie prostota dodawała muzyce skrzydeł szlachetnych niczym orle. Krakowski występ Solstafir był idealnym przykładem tego, że naprawdę dobra muzyka broni się sama. A dobra muzyka w wykonaniu wyspiarzy oznaczała zarówno utwory z ostatniej płyty Berdreyminn, poprzedniej (i mojej ulubionej) Otta, genialnej Fjary aż po utwory z Kold. 10 utworów z różnych okresów działalności grupy, a koncert spójny jak mało który. Islandzki kwartet do ostatniego utworu wydawał się nie do zdarcia. Świetne zgranie, zero zmęczenia czy znużenia procentowało z kawałka na kawałek. Całość stała się dla mnie wycieczką w jednocześnie w przeszłość, przyszłość i absolutną nicość. Takiego oderwania od rzeczywistości nie potrafi zafundować chyba żadna kapela.

Z Kwadratu wyszedłem oczarowany. Grą Solstafir, muzyką Myrkur i mocą Árstíðir. I oczywiście organizacją ze strony Knock Out  i managera Kwadratu. Piękne to było wydarzenie. Po prostu piękne. A który z występów był najlepszy? Chyba każdy z nich. Tak więc mój kolega miał tylko 30% racji…

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .