The Moon and the Nightspirit – Warszawa (15.05.2016)

Niespełna dwa lata temu miałam okazję oglądać Helroth na deskach Progresji przy okazji Folk Festu. W pamięci utkwili mi oni jako ci drudzy Polacy po Percivalu, a wrażenie, jakie na mnie wywarli zaczęło się dość mocno zacierać już z chwilą, w której usłyszałam Arkonę i Skálmöld. Od tamtej pory nazwy Helroth nie słyszałam ani razu i dość zaskoczyła mnie informacja, że będą supportować The Moon and the Nightspirit w ustawowo wolną, bardzo śmieszne, niedzielę. Między ósmą a dziewiątą na scenie pojawiło się osiem osób a wraz z nimi gitary, flety, skrzypce, bębny i gościnne didgeridoo (niespodzianka, koncert akustyczny).

Do barierek od razu przykleił się całkiem pokaźnych rozmiarów tłum, minęła chwila i cała sala była pełna. Zabrzmiał Las, następnie Prząśniczka, Słońce Bóg i  Mamuny. Początek koncertu zdominowały krzyki i śpiewokrzyki Marthy, wspieranej przez Orthanka, który tym razem odpuścił sobie growlowanie i w zamian postawił na coś, co można by chyba podpiąć pod melorecytację w wydaniu pogańskim. Kwiat życia w wersji akustycznej sprawił, że ugięły się pode mną nogi i, sądząc po minach publiczności, szklanych oczkach dziewczyn (widziałam) i przegromkim aplauzie, nie tylko pode mną. Mam wrażenie, że ludzie rozszaleli się mniej więcej w okolicach tytułowego utworu z trzyletniej epki zespołu, czyli Watahy, a więc właściwie pod koniec koncertu. Ostatni kawałek setu i bis (Karczma Rzym no i dosłownie: epicki Hymn) pięknie utrzymały klimat. Za plecami usłyszałam, jak ktoś żałuje, że miód nie płynie dzisiaj rzeką. No, szkoda, bo koncert brzmiał jak coś, co można by usłyszeć przy ognisku czy w karczmie czy idąc, no naprawdę, na wojnę (tylko tak mniej więcej milenium temu). Tak ładnie, jak zrobił to Helroth zaaranżowanego rodzimego folku polecałabym szukać ze świecą. A obeszło się bez zwyczajowego napierdalania. Da się?
No da. Nie da się za to ukryć, że gdy tylko scenę opuściło bogate instrumentarium i jego właściciele, chcąc nie chcąc pomyślałam, że chyba ciężko będzie przebić występ Polaków. Nieco mniej skoczne i nieco bardziej mroczne dźwięki popłynęły ze sceny chwilę przed dziesiątą i szybko rozwiały moje wątpliwości co do jakości koncertu. Rozpoczął się od dwóch utworów otwierających najnowszy (2014) album Węgrów (Holdrejtek). Później nastąpił skok w tył do dwa tysiące dziewiątego (Ősforrás) i trochę żwawsze i trochę bardziej rozpoznawalne Alkonyvarázs. Następnie zespół zaprezentował jeszcze osiem kompozycji, spośród których przeważały te promujące Holdrejtek.

Setlista:
Mohaszentély
Égnyitó
Alkonyvarázs
Álomszövő
Éjköszöntő
Örökké
Zöldparázs
Ég Felé
Tücskök az Avarban
Tűzben Születő
Tavaszhozó

Spośród utworów, które znalazły się na pierwszym albumie zespołu (Of Dreams Forgotten and Fables Untold), większość została zaśpiewana w języku angielskim. Żaden z nich jednak w niedzielę w Warszawie nie zabrzmiał (ani w trakcie żadnego z koncertów zagranych przez The Moon and the Nightspirit w ostatnim czasie), co z każdą chwilą sprawiło, że baśniowo-średniowieczna atmosfera wzbierała na sile, a powściągliwa konferansjerka ze strony muzyków tylko dodawała wieczorowi magicznego wymiaru. Węgierski z całym swoim bogactwem aglutynacji i szelestów do takich zabiegów nadaje się jak ulał, pozostawiając pewną swobodę interpretacji (odbierając, a przynajmniej ograniczając przy okazji swobodę śpiewania sobie pod nosem).
Warto przy okazji zaznaczyć, że testy The Moon and the Nightspirit oscylują głównie wokół tematów związanych z naturą, dotyczących jej legend, magii i stworzeń, zamieszkujących mityczne przestrzenie. Wystarczyło się trochę rozejrzeć i od razu rzucało się w oczy, jak hipnotyzująco muzyka Węgrów działa na słuchaczy (widziałam dużo transowego tańca w różnych wykonaniach). Nie sposób było nie zwrócić uwagi na absolutnie porywającego i charyzmatycznego bębniarza, Gábora Végha, któremu udało się wzbudzić w publiczności niemal taki sam entuzjazm jak jego własny.
Poza muzykami, na oklaski zasłużyło też niezwykle sprzyjające nagłośnienie, dzięki któremu w trakcie obu koncertów bardzo dobrze słychać było każdy instrument. Pięknie, pięknie. Chwilę przed jedenastą koncert dobiegł końca, pozostawiając lekki niedosyt i masę satysfakcji każdemu, kto niedzielny wieczór w VooDoo Clubie planował spędzić przy akompaniamencie najlepszego sortu medieval folku.

 

(Visited 1 times, 1 visits today)

About Wiktoria Wójcik

forografka, polarblazma
This entry was posted in Relacje. Bookmark the permalink.