The Ocean, Rosetta, Moanaa – Warszawa (19.11.2018)

Niewiele jest takich planów w roku, na realizację których czekam bardziej niż na swoje urodziny. Jednym z niezapomnianych wieczorów okazał się poniedziałkowy sztos koncertowy w składzie The Ocean, Rosetta i Moanaa. Lepszego setu nie można było sobie wymarzyć, tym bardziej że wszystkie znaki na niebie wskazywały, że to może być jedno z koncertowych wydarzeń roku, o których opowiada się tygodniami. Koncerty odbyły się w warszawskiej Proximie dzięki agencji Winiary Bookings. Poniedziałki bywają fantastyczne!

Wieczór otworzyli rodzimi przedstawiciele szeroko pojętego post-metalu z zespołu Moanaa. Pierwszym akcentem, który zwracał uwagę była piękna oprawa wizualna – niebiesko-zielone światła, lasery i spowite w lekko zadymionej aurze sylwetki muzyków z Bielska-Białej. Koncert był energetyczny, choć odpowiednio przytłoczony sludge’owym brzmieniem, dzięki czemu udało się muzykom uzyskać specyficzny, zimny klimat. Niemałym zaskoczeniem była dla mnie ciekawa interpretacja coveru Placebo Without I’m Nothing, w którym mocny, głęboki wokal Kvassa – szczególnie w finale – przyprawiał o ciarki. Panowie świetnie prezentowali się na scenie, widać było zgranie, może trochę zmęczenie, ale to nie zmienia faktu, że odegranie setu było w pełni profesjonalne. Bardzo dobry koncert, strasznie szkoda, że tylko półgodzinny. 

20 minut później na scenie zainstalowali się Amerykanie z zespołu Rosetta. Nie ukrywam, że to właśnie oni byli powodem, że stanęłam na rzęsach, aby poniedziałek wziąć za rogi i nie dać się listopadowej aurze. Za to totalnie poddałam się wpływowi Mike’a Armine’a i jego umiejętnościom igrania z publiką. Kto choć raz był na koncercie Rosetty, z pewnością przyzna mi rację, że facet jest wulkanem energii, który w momencie wybuchu miota się na wszystkie strony, wskakuje na barierki, nie ma problemu z crowdsurfingiem, śpiewa (drze się niemiłosiernie) z publiką i przeżywa każdy utwór, jakby wykonywał go po raz pierwszy. To, co zawsze mnie wzrusza podczas koncertów Amerykanów, to niespotykana serdeczność, od nich aż bije radość wspólnego występowania i obcowania ze swoimi fanami. Pomiędzy utworami – i w ich trakcie – Mike nie zapominał o interakcji  z kolegami z zespołu, aż miło było na nich patrzeć! Wszystkie emocje mieszały się ze sobą, co było paradoksalnie ciekawym doznaniem, bo przecież przy wszystkich tych uśmiechach, poklepywaniach po plecach i przybijaniach piątek muzyka Rosetty jest dosyć wymagająca i momentami cholernie przytłaczająca. Jedyny zarzut mogę mieć do zmasakrowania soundu drugiego w kolejce numeru Détente, do tego Eric Jernigan nie dał rady w czystych partiach wokalnych. Natomiast później wszystko się wyklarowało na tyle, że każdy utwór był „wyciągnięty” tak jak powinien. Przy Ryu / Tradition (The Anaesthete, 2013) nadeszło chyba emocjonalne apogeum, zaś wieńczące Qohelet z ostatniego wydawnictwa Utopioid (2017, recenzja tu) przypieczętowało ten koncert jako jeden z najintensywniejszych emocjonalnie, jakie przeżyłam w tym roku. Ciekawostką może być fakt, że tym razem na basie zagrał perkusista zespołu Caspian Joe Vickers

Setlista:

(Untitled II)
Détente
Oku / The Secrets
Neophyte Visionary
Ryu / Tradition
King Ivory Tower
Qohelet

Ostatnim etapem tego wieczoru był koncert jednego z najbardziej eklektycznych post-metalowych składów niemieckiego The Ocean. Znając doskonale wyczyny Armine’a i jego kolegów, obawiałam się o swój stan emocjonalny na kolejnym koncercie, bowiem Rosetta tak mnie od środka wyczerpała, że skupienie na kolejnej dawce niskich dźwięków nie mogło być pełne. Już w większej odległości postanowiłam doświadczyć, czym ten nieustannie zmieniający się kolektyw potrafi zachwycić. A potrafi! Koncert The Ocean rozpoczęło przydługawe intro, po czym pojawili się muzycy, i zaczynając nieco stonowanymi dźwiękami uderzyli z nowym numerem Cambrian II: Eternal Recurrence z najnowszego wydawnictwa PHANEROZOIC I: Palaeozoic (2018). Pod sceną zaczęło robić się gęsto, ale bez przesady, nie obyło się bez crowdsurfingu, który z wielką radością uskuteczniał wokalista Loïc Rossetti. Osobiście czekałam na progresywny, rozbudowany numer Firmament (Heliocentric, 2010), który tego wieczoru zabrzmiał doskonale, ale nie mniejszą radość wywołał Orosirian: For the Great Blue Cold Now Reigns z gościnnym udziałem Armine’a. Świetny klimat osiągnęli Panowie przy Statherian, który odegrali w świetle czerwonych reflektorów. Żałuję, że wszystkie smaczki, dodatki aranżacyjne, jak na przykład smyczki były odegrane „z taśmy”, ale umówmy się – nie można mieć wszystkiego. Wielkie ukłony dla Panów za ich energię i doskonałą synergię. Na bisy nie starczyło mi niestety siły ani głowy, na dłuższą metę okazało się, że ten wieczór był już dla mnie za długi. Niemniej jednak, w pełni rozumiem pewną magię The Ocean i z przyjemnością wybiorę się na kolejny koncert rzeczonych.

Setlista:

Intro (The Cambrian Explosion)
Cambrian II: Eternal Recurrence
Ordovicium: The Glaciation of Gondwana
Hadopelagic II: Let Them Believe
Firmament
Silurian: Age of Sea Scorpions
Statherian
Orosirian: For the Great Blue Cold Now Reigns (+ Mike Armine)
Permian: The Great Dying

Bis:
The Quiet Observer

 

Na koniec słowo o całości – wielkie podziękowania dla Winiary Bookings! Koncerty odbyły się czasowo zgodnie z planem, był ciekawy merch, przy czym tu na chwilę się zatrzymam. Na stoisku The OceanRosetty można było zakupić wydawnictwa Pelagic Records, jak Ylva (recenzja tu), Lo!, Lesser Glow, Ancestors – powiadam Państwu była to okazja, bowiem w Polsce tych płyt nie dostaniecie od ręki. Kto nie zna, ten niech sprawdza, warto. Takie poniedziałki to ja poproszę przynajmniej raz w miesiącu, ech!

Do następnego!

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .