YOB, Wiegedood – Warszawa (09.11.2018)

Początek listopada nie wypada nigdy specjalnie spektakularnie, zaś w sferze koncertowej bywa jednak zupełnie odwrotnie. W momencie ogłoszenia pierwszych gwiazd krakowskiego Soulstone Gathering w wyobraźni mym oczom ukazał się las (hehe) rąk na koncercie YOB! Szybko okazało się jednak, że dzięki niezmordowanej ekipie PW Events Panowie przyjadą na jeden koncert do stolicy naszego pięknego kraju i zawitają do epicentrum ciemnych brzmień warszawskiej Pragi, czyli klubu Hydrozagadka. 9 listopada br. miało miejsce więc święto albo mały festiwal niskich, klimatycznych i surowych dźwięków, bowiem w klubie Chmury obok odbywały się sludge’owe rytuały z Dark Buddha Rising na czele. Czego chcieć więcej? Może dodatniej temperatury? No, bez przesady.

Wieczór otworzyło belgijskie trio o tajemniczej nazwie Wiegedood (wymawianie tego słowa miało charakter nieco żartobliwy do momentu odsłuchania pierwszego utworu). Black metal w wykonaniu tychże to zjawisko nie tyle inspirujące, co zwyczajnie ciekawe w samym przedsięwzięciu. Za trzon zespołu odpowiada Levy Seynaeve, basista m.in. uwielbianego przeze mnie Amenra, który w tym kolektywie spełnia się w roli gitarzysty i wokalisty. Szybkie ale nie znowu krótkie, czarne, mocne strzały z tzw. galopującą perkusją nie byłyby może niczym niezwykłym, gdyby nie pewna doza klimatu, który Wiegedood chcieli przekazać – żałość, smutek, tragedia i agresja. Ostatecznie spodziewałam się może czegoś innego, jednak zawiedziona nie jestem. Koncert zdecydowanie warty doświadczenia, choć włos się z lekka zjeżył.

Po nieco przybijającym występie Belgów przyszedł czas na kompletną zmianę atmosfery. YOB to nie jest znowu żadna specjalnie optymistyczna estetyka, wręcz przeciwnie, natomiast samo pojawienie się na scenie uśmiechniętego Mike’a Scheidta już wywołało zupełnie inne odczucia niż parę minut wcześniej. Bardzo podoba mi się określenie stylu grania YOB jako skrzyżowanie Sleep i Electric Wizard w ich najbardziej szlamowatej postaci, jestem skłonna się z tym zgodzić, jest jednak pewien pierwiastek YOBowej kosmicznej psychodelii w doomowych oparach, który odróżnia ich w jakiś sposób od kapel z tych rejonów. I to dało się poczuć na piątkowym koncercie. Całość płynęła, czasem jak po błocie, albo przez bagno, trzymała za gardło i nie odpuszczała. Już pierwszy Ablaze porywał (choć to słowo totalnie niefortunne), natomiast  miałam wrażenie, że dopiero przy Our Raw Heart z ostatniego albumu formacji (recenzja tu) dało się zauważyć prawdziwe podchwycenie klimatu przez publikę. Jedynie przerwy między utworami nieco wybijały z rytmu, oczywiście należy w pełni zrozumieć strojenia, konferansjerka Mike’a była zaś oszczędna, ale miła, dziękczynna i tym podobnie. Zakończenie wbiło w ziemię klasykiem YOB – utworem Marrow z najlepszego moim zdaniem wydawnictwa pod ich szyldem Clearing the Path to Ascend (2014), może z nieco przydługim intro, ale jak to zabrzmiało, proszę Państwa! 

Setlista YOB:

Ablaze
The Screen
Ball of Molten Lead
The Lie That Is Sin
Our Raw Heart
Grasping Air
Marrow (with „Adrift in the Ocean” intro)

 

Na koniec wypadałoby podziękować PW Events za sprawną organizację całego eventu oraz wyjątkowo ekipie Left Hand Sounds, dzięki której czasówka koncertu Dark Buddha Rising nie pokrywała się z koncertem YOB. Pięknie to Panowie poustawiali. Po występach wszystkich grup we wszystkich klubach podwórko zapełniło się na parę chwil nienasyconą publiką, by w mżawce podyskutować chwilę, co się właśnie wydarzyło i powymieniać się wrażeniami. Można było poczuć się jak w ciepły letni wieczór, kiedy to miejsce kwitnie o takiej porze, a był przecież mglisty, listopadowy ziąb. Klimat, to klimat.

Do następnego!

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , .