Myrkur: „Najbardziej metalowa jestem, kiedy jestem bezbronna”

Pierwsza płyta jednoosobowego projektu Myrkur pt. „M” (2015, recenzja) wzbudziła ogromne kontrowersje zarówno wśród fanów, jak i dziennikarzy. Amalie Bruun wkroczyła z impetem do hermetycznego środowiska, które nie tylko było na nią niegotowe. Co więcej, okazało się, jak bardzo jest ono kruche i sztuczne, skoro debiut wcześniej nikomu nie znanej Amerykanki duńskiego pochodzenia wywołuje tyle emocji. Słabe i przeciętne płyty nie mają takiego oddziaływania. Przepadają gdzieś w zalewie całej masy muzyki, jaka wychodzi każdego dnia. A debiut Myrkur wciąż jest żywym tematem dyskusji. Do dziś, tj. 15 września 2017 roku. Daty, kiedy właśnie ukazuje się drugi pełnograj zatytułowany „Mareridt” (recenzja). Z tej okazji kilka dni temu miałem przyjemność porozmawiać z Amalie o jej podejściu do muzyki, sceny i życia.

Interview in English [PDF file]

Cześć, Amalie, jak się masz?

Witaj, mam się całkiem dobrze.

Chciałem zacząć tę rozmowę od „god aften”, ale nie wiem czy wymawiam to prawidłowo…

Tak, bardzo dobrze (śmiech).

Amalie, to prawdziwa przyjemność móc z Tobą porozmawiać o Twojej nowej płycie. Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt zmęczona, zważywszy na to całe zamieszanie wokół Mykrur w ostatnich tygodniach.

Jestem zmęczona, to fakt, ale dam radę (śmiech).

W takim razie pozwól, że przejdę do sedna sprawy. Niedługo premiera Twojej najnowszej płyty „Mareridt”. Miałem okazję posłuchać albumu przed naszą rozmową i muszę przyznać, że materiał zrobił na mnie spore wrażenie. A mało która płyta ostatnio w ogóle w jakikolwiek sposób na mnie oddziałuje. Do tego pierwsi recenzenci o „Mareridt” piszą pochlebnie, ale w kontekście zaskoczenia. Spodziewałaś się tego? Jak udało ci się tego dokonać?

Dziękuję. Tak naprawdę to nie wiem. To jest koncept album o moich koszmarach. To one są głównym składnikiem tej płyty. Choć z perspektywy typowo muzycznej uczyłam się nowych instrumentów i starałam się próbować nowych rzeczy…

Spytałem o to dlatego, że dwa lata temu miałem okazję napisać recenzję Twojego debiutu i przyznam, ze nieco grymasiłem przy jego ocenie. To była dobra płyta, ale nie do końca mnie przekonała. Miałem wrażenie, że w Twojej muzyce będzie więcej do odkrycia. I chyba się nie myliłem?

Nie wiem. Na debiucie sama napisałam wszystkie utwory, riffy, melodie, liryki. To byłam w 100% ja. Zaprosiłam kilku znajomych, żeby zagrali to, co chciałam i tak też się stało.

W takim razie jak dużo oni wnieśli do Myrkur?

Mam nadzieję, że wszystko to, co mieli w sobie najlepszego. Dlatego zdecydowałam się ich zatrudnić na jedynce. Bo to muzyk powinien właśnie zrobić. Dać z siebie wszystko. Oni zagrali to, co ja miałam na swojej demówce.

Czyli od początku wszystko kręciło się wokół Ciebie i Twoich pomysłów?

Nazywają to projektem „one woman black metal” nie bez powodu (śmiech).

Pytam, bo jednak Twoja „jedynka” wywołała spore kontrowersje. Całkiem duże grono słuchaczy dyskutowało i dopytywało się, jak wielki wkład w Myrkur był Garma, a na ile Twój. Więc wprost, raz na zawsze – czyja tak naprawdę to była wizja?

Oczywiście, że to była w 100% moja wizja. Kiedy masz możliwość samodzielnego doboru muzyków do projektu, to wybierasz tych, z którymi chcesz współpracować. Tak samo jest z producentem płyty. A do kogo innego miałabym się zwrócić, jeśli nie do kogoś, kogo osobiście szanuje i jest dla mnie wyznacznikiem jakości w black metalu?

Powiedziałaś w jednym z wywiadów, że koszmary, które prześladowały Cię po całej tej nagonce na Ciebie po debiucie stały się kanwą dla nowej płyty. Tylko że tym razem połączyłaś tutaj wpływy ze skandynawskiego folkloru. Stąd jednoznaczne wrażenie, że „Mareridt” jest bardziej „uduchowiona” niż jedynka. Tego oczekiwałaś? Czy może nyckelharpy użyłaś dla szpanu? (śmiech)

Wiesz, dużą inspiracją w mojej twórczości jest folklor skandynawski, w szczególności norweski i szwedzki. Zresztą posłuchaj „De Tre Piker”. To przecież tradycyjna folkowa piosenka. A same stare instrumenty skandynawskie również stanowiły dla mnie dużą inspirację.

Czyli z tą nyckelharpą to jednak na poważnie?

Jak najbardziej.

Zastanawiałem się w jaki sposób weszłaś w kontakt z tym instrumentem. Ktoś Ci go pokazał, to był przypadek, czy chciałaś po prostu go wykorzystać już wcześniej?

Nyckelharpa to instrument, który fascynował mnie od lat. I gdy jakiś czas temu w końcu miałam szansę się z nim zapoznać, poznać jego budowę, nauczyć się na nim grać, to stał się dla mnie częścią mojej muzyki, źródłem inspiracji, ale i narzędziem do realizacji moich zamysłów. Stąd wykorzystuję go w swojej muzyce.

W zeszłym roku rozmawiałem z Einarem Selvikiem z Wardruny na temat jego podejścia do folkloru skandynawskiego. Mówił mi wtedy, że nie jest on rekonstruktorem. Raczej stara się używać starych instrumentów do tworzenia nowej muzyki. Czy podobnie jest z Tobą?

Możliwe, choć nie jestem w stanie tego do końca określić. Moje korzenie sięgają nordyckich tradycji, ale wydaje mi się, że mimo wszystko moja muzyka jest bardziej nowoczesna, w porównaniu do Einara, który tworzy bardziej tradycyjne dźwięki.

Spytałem, ze względu na tę duchowość, która aż sączy się z „Mareridt”. Nie było tego na debiucie. Czy taki był zamysł, żeby dwójka była inna, żeby była bardziej metafizycznym doświadczeniem?

Tak, oczywiście.

Nowa płyta wydaje się bardziej złożona, tajemnicza, hipnotyzująca niż Twój debiut. W moim odczuciu jest też bardziej kobieca. Zawsze postrzegałem kobiety z Północy jako nieustraszone wojowniczki. Czy takie według Ciebie w rzeczywistości są? Czy próbujesz na tej płycie zamanifestować kobiecość w nieco innym ujęciu, jak np. w utworze „Ulvinde”?

Można tak powiedzieć. Nawet na pewno. Choć bliższa jest mi idea ducha kobiety wojownika. Bardziej mistyczna. Bardziej nastawiona na tworzenie, na pielęgnację pewnych cech, na bycie bliżej natury…

Ale według tego, co mówiłaś w jednym z wywiadów, kobieca natura jest dualistyczna. Tak samo twórcza, jak i niszczycielska?

Tak, można tak powiedzieć. Na pewno słychać to na płycie.

Uważasz siebie za wojowniczkę? Trudno Cię złamać?

To zależy. Wiesz, pewne rzeczy mają dla mnie znaczenie i mogą mnie zranić. Inne nie.

Żeby nie zabrnąć zbyt daleko, pozwól, że zapytam Cię o bardziej przyziemne sprawy. Jak wyglądała Twoja praca w studio? Weszłaś z gotowym materiałem czy powstawał on podczas nagrań?

Na tę płytę byłam na pewno lepiej przygotowana niż ostatnio. Miałam wszystko zaplanowane i dokładnie wiedziałam czego chce. Co nie zmienia faktu, że zawsze znajdzie się miejsce na nieco spontaniczności. Na zabawę, na szaleństwo i bycie kreatywnym w studio. Wydaje mi się, że można to usłyszeć na tej płycie. Że jest ona tak pół na pół kalkulacją i improwizacją.

To była długa sesja nagraniowa, czy udało Ci się wszystko szybko „załatwić”?

Zależy co dla ciebie znaczy długa sesja. Ja potrzebowałam na wszystko około miesiąca. Dzisiaj to może długo, ale jeszcze 10 lat temu to byłaby raczej krótka sesja.

Czy miałaś jakieś problemy w studio ze starymi instrumentami?

Co dokładnie masz na myśli?

Stare instrumenty akustyczne wymagają specjalnego „omikrofonowania”. Nie są tak proste w rejestrowaniu jak gitary, stąd moje pytanie…

Wiesz, niespecjalnie napotkaliśmy jakieś problemy. Sesja „folkowa” została zrealizowana w Danii, a reszta, bardziej gitarowa i „zespołowa” praca miała miejsce w Ameryce. A jeśli chodzi o trudności, to powiem ci, że nagrywanie klasycznych i folkowych instrumentów nie było żadnym problemem.

Jak już wspominałem, Twoja muzyka zdążyła spolaryzować publiczność, spotkała się z dużą krytyką, ale powracasz z nową płytą i z nową siłą. Czy myślisz, że „Mareridt” będzie dla Ciebie wyznacznikiem stylu i tego, czym jest Myrkur, czy może nadal będziesz poszukiwać?

Na pewno po tej płycie pójdę w jakimś kierunku, ale chyba jeszcze nie wiem w jakim. Jeśli wsłuchasz się tę płytę, to zauważysz, że każdy utwór na niej jest inny, każdy żyje własnym życiem. Jedynym wspólnym mianownikiem dla nich jest to ogólne „uczucie”, atmosfera czy fakt, że są oparte na moich koszmarach. Ale muzycznie one „odpływają” w różne rejony. W różne kierunki. Tam gdzie chcą. One są takie, jaka ja jestem. A ja nie mogę ci powiedzieć dzisiaj jaki będzie mój następny krok.

Ale uważasz się za artystę poszukującego, za kogoś, kto wciąż poszukuje nowych doznań, emocji, klimatów?

Wiesz, takie podejście to trochę klisza… Ja niczego raczej nie szukam. „To” znajduje mnie. Staram się podążać za swoją intuicją i myślę, że jest to we mnie autentyczne. Tak to się dzieje. Ja niespecjalnie zwracam na to uwagę, na proces, w jaki powstaje moja muzyka. Oczywiście staram się poznawać materię, w której się poruszam, studiuję muzykę folkową i psychologię. Ale gdy tworzę, szczerze się nad tym nie zastanawiam. Po prostu to robię. I jeśli to wychodzi, to się cieszę. Jeśli nie, to po prostu o tym zapominam.

Czy masz może takie „zboczenie zawodowe” do polerowania swoich utworów, poprawiania ich w nieskończoność?

Nie, wolę zostawić je niedokończone. Tak jest lepiej.

Dobrze, ale w takim razie jak patrzysz na swoje dawne utwory?

Nie mam z nimi problemu. Jestem dumna z tego, co stworzyłam w Myrkur do tej pory, i jak daleko doszłam z raptem dwiema krążkami, prawda?

Przyznam, że robi to wrażenie…

Wiem (śmiech).

Jak na jednoosobową kobiecą hordę black metalową całkiem dobrze odnajdujesz się na scenie. Masz z tym w ogóle jakiś problem, z graniem koncertów? Z jeżdżeniem w trasę?

Nie przepadam za trasami koncertowymi, ale lubię grać na żywo. Wiesz, o to chodzi w muzyce. Żeby ją wykonywać, grać przed publicznością. Lubię to, i lubię gdy mam kontakt z fanami pod sceną. To wyjątkowe uczucie, dla którego warto się czasem poświęcić.

A gdy piszesz nową muzykę, to myślisz o niej jako o czymś, co będzie wykonywane na scenie czy może masz z tym problem, bo przecież Twoja muzyka jest nacechowana skrajnymi emocjami? Czasami można się w nich pogubić słuchając MYRKUR.

A to może być naprawdę straszne…

Uważam, że to nie jest już ważne, czy wysmarujesz się na czarno i biało. Czy poplujesz nieco świńską krwią. „Straszne” u Ciebie są partie czystych wokali, gdy nagle muzyka staje się bardziej intymna, gdy się najbardziej odsłaniasz przed słuchaczem.

Wiesz, z tym wiąże się cała otoczka związana z występowaniem na żywo. Gdy zaczynałam dostawać pierwsze oferty do grania koncertów, musiałam jakoś się w tym odnaleźć. Oczywiście podpisałam papiery z metalową wytwórnią i dostałam łatkę „black metal”, ale nie chciałam, żeby mój black metal był udawany. Żeby był kreacją. Sztuką… Nie chciałam przebieranek. Dlatego zdecydowałam się na coś innego. Uważam, że najbardziej „metalowa” jestem, kiedy jestem bezbronna. I o to mi chodzi w moich koncertach. W tym jak prezentuję się na scenie. Nie ja niosę publiczności, tylko ona niesie mnie. Oni muszą być przerażeni, to musi być skrajne doświadczenie. Takie, jakiego ja sama chciałabym doświadczyć na tego typu koncercie. I to próbuję osiągnąć. Być po prostu bardziej sobą.

Czyli Ty chcesz się odkryć, pokazać, że nie jesteś do końca „twardzielką”. Wiesz, black metal to też przekaz typu „jesteśmy twardzi, mroczni, zajebiemy was wszystkich, chwała szatanowi itd.”…

Myślę, że nikt już w to nie wierzy. Lubię czasem pójść na koncert, który wydaje się wielkim roleplayem, przebieranką. To może być doświadczenie katharsis, ale już mnie to nie przeraża. A uwierz mi, lubię się bać. A ostatni raz na koncercie nie przeraził mnie akurat zespół black metalowy. Bo dla mnie ta scena tonie w stagnacji. Jest dużo, nazwijmy to – „tradycyjnych” zespołów, które starają się być straszne. Ale myślę, że teraz można „przerazić” w inny sposób. Na przykład stawiając na scenie wrzeszczącą kobietę. Myślę, że nie ma nic bardziej przerażającego…

W takim razie myślisz, że black metal się już skończył? W swojej tradycyjnej odmianie? Spytałem o to ostatnio Einara, bo jestem fanem GORGOROTH i nie mogłem się powstrzymać, a on odpowiedział mi, że ta muzyka nie jest już niebezpieczna i nieprzewidywalna jak kiedyś. Że w sumie to zeżarła już dawno własny ogon i nie ma jak się rozwijać. Ty zaczęłaś swoją przygodę w „strefie mroku” jako projekt black metalowy. Myślisz, że w tym gatunku jest jeszcze coś do odkrycia?

Tak, myślę, że to ja właśnie to odkrywam (śmiech). A tak bardziej serio to myślę, że problem leży w samych zespołach, które parają się tym gatunkiem. Mają dość asekuracyjne podejście. Bo ktoś im mówi jak mają wyglądać, grać i oni nie wychodzą poza to. Nie rozwijają się. I jak się temu przyjrzeć to skandynawski black metal skończył się na latach dziewięćdziesiątych. Ale tej sceny już nie ma. Tych emocji też. Zostawmy więc to dla książek do historii. Ja często wracam do tych dźwięków, ale wszystko co po tym, to już inna para kaloszy. Ludzie muszą to w końcu zrozumieć. Muzyka to muzyka. I tyle.

Czyli nie ma już „blacku” w black metalu?

To tylko słowo. Gaahl to dobry przykład na to, że black metal jest żywy. On jest naprawdę przerażający, wiesz? Jest doskonały w tym, co robi i świetnie reprezentuje idee tej muzyki. Tak jak dla mnie robi to Atilla. Ale Atilla się rozwija. On ma swój własny świat. A Mayhem zdążył się rozwinąć i wyjść poza te klasyczne ramy, o których mówimy. Co wkurza nawet ich fanów.

Ty też wychodzisz poza konwencjonalne ramy gatunków i mieszasz w głowach twardogłowych fanów black metalu. Jedynkę jeszcze, w ostateczności, mogli znieść, ale teraz przy Twojej najnowszej płycie będą pytać „co to jest do cholery?”. Czy grasz z nimi (nami) w grę, czy po prostu masz ich opinie gdzieś?

Tak, mam to gdzieś. Nigdy się tym wszystkim nie przejmowałam. Ci, którzy mnie szufladkowali tak naprawdę nigdy nie znali mojej muzyki ani mnie samej. Ale to jest bez znaczenia. Staram się być ponadto, tak jak powiedziałeś. Wychodzę poza te ramy gatunków. Nie zwracam specjalnie uwagi na to, co inni mówią. Chcę być autentyczna i fair względem samej siebie, nie obcych ludzi. Chcę mieć prawo wypowiedzieć się artystycznie, tak jak mam na to ochotę. W przeciwnym wypadku popadnę w kolektywizm, w jakiś jebany komunizm (śmiech).

A czy masz potrzebę do zabawy w brawurę w życiu, w muzyce? Do „tzw. pokazówki”? A może szukasz czegoś więcej?

Wiesz, to nie tak. Koszmary prześladują mnie przez całe moje życie. Ostatnie dwa lata były dla mnie naprawdę ciężkie. Dlatego poszłam na taką „jungowską terapię” i odkryłam powody mojego stanu i kiepskiego samopoczucia. Zaczęłam projekt Myrkur bo chciałam sięgnąć – jak to Jung tłumaczy – do mojego cienia (jeden z archetypów w koncepcji C.G. Junga obok persony, animy i animusa, nie tak odległy od koncepcji id Freuda – dop. Moloch). Do mojej mrocznej strony, którą zaczęłam nazywać „ciemnością”. Czułam, że muszę przebrnąć przez tę całą ciemność. Że dzięki muzyce uda mi się odkryć to, kim jestem, i zindywidualizować siebie. Stać się kimś naprawdę. I na „Mareridt” wydaje mi się, że udało mi się zgłębić ten problem. Zrealizować taki „niemuzyczny” cel. Mam nadzieję, że dla innych będzie to inspiracją i czymś ważnym, tak jak dla mnie.

Ale co oni powinni zrobić Amalie, poznać się, oswoić swoje lęki?

Jung mówi o personie. O masce, którą człowiek przybiera na potrzeby funkcjonowania w społeczeństwie. Wiele osób brnie przez życie właśnie w takiej masce. Dzieje się tak dlatego, że nie stawili czoła swoim lękom, dlatego w tej masce wypluwają z siebie te wszystkie negatywne rzeczy. Dopiero kiedy stawią czoła swoim lękom, poznają je i przewalczą, to będą w stanie się „przebudzić”, naprawdę będą mogli się zindywidualizować. To jest stan przeciwstawny kolektywizmowi. Może będą w tym sami, ale tak to już jest. Wszyscy powinni stawić czoło samym sobie. A patrząc na to, jak wygląda dzisiejszy świat, jestem przekonana, że to jedyna droga.

Czy uważasz, że powinnaś wzmacniać przekaz Junga wśród ludzi?

Myślę, że tak. Może na jakimś poziomie podświadomości, ale tak. Ja się cieszę, że w trakcie mojego życia spotkałam kilku mentorów, kilka błyskotliwych umysłów. Ludzi, którzy byli inspiracją dla mnie. Dlatego zrozumiałam, że zamiast uciekać od moich koszmarów powinnam stworzyć z nich coś pozytywnego. Zaprząc tego wewnętrznego demona do pracy. Myślę, że każdy z nas powinien to zrobić.

Uwolnić demona? (śmiech)

Może nie dosłownie, ale na początek być chociaż szczerym wobec siebie. Ludzie potrafią być gówniani względem siebie nawzajem i mogliby to zmienić…

Nie chciałbym kończyć naszej rozmowy, uderzając w tak ponure tony. Dlatego pozwól, że spytam Cię o coś kompletnie z innej beczki. Myrkur to Twój najważniejszy projekt, Twoje „ja” sceniczne na ten moment. A czy jest może szansa, żebyś wróciła do swojej kariery solowej czy występów z Ex-Cops sprzed 2014 roku? Czy to zamknięty rozdział?

Myrkur to jest mój solowy projekt. Tak go postrzegam. Nie wiem co będę robiła po nim, co zrobię dalej. Myrkur to jest „to”.

Twoje nagrania sprzed Myrkur były całkiem dobre, a w popie to nie takie proste i oczywiste…

Lubię to, co zrobiłam muzycznie do tej pory we wszystkich moich projektach.

Czyli nie ma szansy na powrót do tamtych klimatów?

Nie wiem, polegam na intuicji. Nie mam żadnego planu.

No, to jak na dziewczynę bez planu wszystko w ostatnich latach układa Ci się wręcz wzorowo.

Dziękuję.

Amalie, to była prawdziwa przyjemność. Do zobaczenia na koncertach i pozwól, że powiem jeszcze mange tak & god nat!

God nat (śmiech).

Fabian Filiks
(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , .