Carpenter Brut – „Leather Teeth” (2018)

Najnowszy krążek Francka Hueso, ukrywającego się pod pseudonimem Carpenter Brut, spadł na nas niczym grom z jasnego nieba. Niemalże 3 lata po premierze fenomenalnej kompilacji Trilogy dostaliśmy trzydzieści minut nowych dźwięków, zebranych pod tytułem Leather Face. Płyta ukazała się bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi i od razu stała się hitem sprzedaży na Bandcampie. Było całkiem do przewidzenia, że materiał wywoła prawdziwą ekstazę wśród fanów nostalgicznych dźwięków inspirowanych muzyką lat 80. Hype train ruszył z pełną mocą. Ja biegłem co sił w nogach, rzuciłem wszystko, i gdy miałem już do niego wskoczyć, włączyłem pierwszy utwór i… Pociąg odjechał, a ja zostałem na peronie. Kolejne odsłuchy tylko mnie w tym utwierdziły. To nie jest Carpenter Brut, o jakiego walczyłem.

Zrób lepiej – to pierwsze, co sobie pomyślałem, przypominając sobie anegdotę o pewnym polskim muzyku death metalowym. Może bym i zrobił. Mając te środki i możliwości, na pewno mógłbym spróbować. Żartuję… Choć mógłbym też założyć golf, gładzić brodę i popijając IPĘ czy inną APĘ, wygłaszać tyrady typu „synthwave zjada własny ogon” albo „Perturbator uciekł scenie do przodu”, czy „teraz czas na powrót do lat 90-tych”. W jakiś sposób te opinie, jakkolwiek nie brzmią zbyt lotnie, chyba są prawdziwe. A nowe dźwięki od Carpenter Brut są na to dowodem. Miałem te obawy po fenomenalnym Trilogy, że oto ten facet napisał i zagrał wszystko, co było do zagrania, i że nie będzie miał nic więcej do powiedzenia. Na tamtym krążku zawarło się wszystko to, co sprawia, że nostalgia za laserami, automatami do gier i nocnymi panoramami amerykańskich metropolii oglądanych na kasetach VHS jest dziś mocniejsza niż kiedykolwiek. W dużej mierze Carpenter Brut jest odpowiedzialny za spopularyzowanie synthwave i zawsze będzie jednym z jego najważniejszych przedstawicieli. Ale Leather Teeth to krążek, który nie dopisze się do tej legendy.

Już sama okładka, delikatnie rzecz ujmując, nie wzbudza mojego entuzjazmu. To nie jest coś, co kojarzyłbym z Carpenterem. To nie ta estetyka. Gdy Perturbator rezygnuje z rysowanych panienek na rzecz bardziej abstrakcyjnej oprawy, industrialnej, Carpenter zamienia zdjęcia na rysowaną okładkę, a ja mam wrażenie, że to nie jest on. I muzyka tylko to potwierdza. Z trudem znajduję jeden utwór, który zapada w pamięć – Hairspray Hurricane. Energetyczny track, zagrany z pomysłem i „do przodu”, który zdecydowanie odstaje od reszty. Chce się go słuchać, i chce się do niego wracać. Ale do reszty niespecjalnie. Zlewają mi się te kawałki w jedną całość i nie potrafię powiedzieć czego przed chwilą słuchałem. Może to kwestia nieco bardziej „ciasnej” produkcji, mniejszej ilości melodii w kompozycjach, albo tego, że Franck po prostu te najlepsze rzeczy już zagrał (w co uparcie nie chcę wierzyć), bo tutaj jakoś to wszystko po prostu nie działa. Gdy piszę te słowa, nadal przeklikuję numery do Hairspary Hurricane, bo nie potrafię wysiedzieć na Monday Hunt czy numerze tytułowym. Brakuje mi tu odwagi, wręcz brawury z numerów Le Perv, Paradise Warfare (Jezu, jak tam te blaszane bębny robią robotę!) czy Escape from Midwich Valley. Tutaj tego nie ma. Odnoszę wrażenie, że Leather Teeth to takie B-sides albo odpady z sesji. Numery, które były za słabe, żeby wpaść na EP-ki czy wspomnianą wcześniej kompilację. I gdy z głośnika sączą się dźwięki End Titles, wiem, że nie wrócę do Leather Teeth w najbliższym czasie. Bo po tych ośmiu czy dziesięciu odsłuchach wiem, że jak będę miał ochotę posłuchać Carpentera, to posłucham Trilogy.

Może się czepiam, może jestem malkontentem, ale nie potrafię zmusić się, żeby lubić ten krążek. Przesłuchałem go przez te ostatnie dni przynajmniej 8 razy i teraz, gdy pisałem te słowa, i po prostu on na mnie nie działa. Oczywiście Carpenter nie schodzi poniżej pewnego poziomu. To wciąż jest dobra muzyka elektroniczna, której brzmienie i produkcja stoją na wysokim poziomie, ale przecież nikt nie spodziewa się, że może być inaczej. Obecność Kristoffera Rygga, czyli Garma m.in. z Ulver i Borknagar, kompletnie niczego tu nie wnosi. Ot, taki featuring, który można było zrobić, to go zrobili. Ale za cholerę nie wiem po co. Pewnie będę w mniejszości, pewnie nie mam racji, ale Leather Teeth to nie jest nic wyjątkowego, ani nawet ciekawego. Kolejny krążek spośród wielu. I może gdyby nie sprzedawać go jako „nową płytę legendarnego Carpenter Brut„, a po prostu „kompilację niepublikowanego materiału w OCZEKIWANIU na nową płytę legendarnego Carpenter Brut” (*puszczam oko do tych, którzy zrozumieją ten mały „inside joke”), udałoby się zbudować większy hajp i umocnić legendę. Carpenter dla mnie zawsze był najciekawszym artystą retrowave, obdarzonym niesamowitą wrażliwością i zmysłem muzycznym. Był też chyba najbardziej dojrzały i niemal niczym profesor tworzył kolejne numery, gdy cała reszta sceny musiała u niego zaliczać kolokwium. Sporo się jednak zmieniło przez te 3 ostatnie lata. Na scenie jest gwarno i tłoczno, a najciekawsze rzeczy mogą jeszcze być przed nami. Oby w następnych latach Carpenter Brut był ich częścią.

Ocena: 7/10

Fabian Filiks
(Visited 6 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .