Anthrax, The Raven Age – Warszawa (10.03.2017)

Cóż to był za wieczór. Trzy godziny muzyki na pełnych obrotach, świetny klimat i rewelacyjna publiczność. To wszystko działo się 10 marca w warszawskim klubie Stodoła, gdzie przy wsparciu brytyjskiego The Raven Age, wystąpili niekwestionowani giganci metalu z USA – Anthrax.

W dzień koncertu organizator poinformował o małej obsuwie czasowej. Punktualnie o 19:45 w klubie zapadła cisza, a na scenie zameldowała się formacja The Raven Age, zaproszona przez starszych kolegów do wspólnej trasy po Wielkiej Brytanii i Europie. Zespół jest znany przede wszystkim fanom Iron Maiden, gdyż jednym z jego gitarzystów jest syn Steve’a Harrisa, George. Panowie grają razem od 2009 roku, debiutowali demem pięć lat później, a w tym roku ma się ukazać ich pierwszy studyjny longplay. The Raven Age w świetnym stylu rozgrzali publiczność przed występem gwiazdy wieczoru. Na deskach Stodoły zaprezentowali siedem potężnych uderzeń w postaci numerów zawartych na EPce, a także trochę nowego materiału.

Zaczęło się od perkusyjnego intro do utworu Uprising, po którym na scenę wbiegli pozostali członkowie i rozkręcili bardzo dobre przedstawienie. I choć nie przepadam za takim stylem, to trzy kwadranse progresywnego grania o metalcore’owym zacięciu idealnie pasowały jako aperitif. Widać było, że młodzi muzycy są obyci ze światowymi scenami i potrafią wspaniale wchodzić w interakcje z publiką.

Prawdziwe show miało dopiero nadejść. Gdy wybiła godzina 21, z głośników popłynęły utwory Mob Rules w wykonaniu Black Sabbath i niezapomniany I Can’t Turn You Loose Otisa Reddinga w wersji z filmu The Blues Brothers. Po nich na scenę wkroczył założyciel Anthrax, Scott Ian, by zagrać początkowy riff z Among the Living. Tłum zgromadzony w warszawskiej Stodole kompletnie oszalał. Opowieści o koncertach Anthrax z lat osiemdziesiątych, z których ludzie rzekomo wychodzili połamani i pokiereszowani, zdały się nie być pozbawione sensu. Przy Caught in a Mosh tłum rozstąpił się niczym morze przed Mojżeszem. Pośrodku płyty rozkręcił się prawdziwy mosh pit, który jeszcze parokrotnie porywał niestrudzonych maniaków thrashu do ostrej zabawy.

W tym miejscu należy oddać hołd muzykom za interakcję z publicznością. Joey Belladonna okazał się zabawnym frontmanem, który chętnie flirtował ze zgromadzonymi w Stodole fanami. Również Frank Bello raz po raz dorzucał ze sceny oliwy do ognia, jeszcze bardziej zachęcając publiczność do aktywnej partycypacji w koncercie. Scott Ian z kolei zwrócił uwagę na ważny szczegół, jakim był pierwszy koncert z trasy festiwalu Sonisphere, podczas którego na jednej scenie spotkała się cała Wielka Czwórka. Koncert ten miał miejsce na warszawskim lotnisku Bemowo i to on, zdaniem Iana, zrestartował karierę zespołu. Wtedy to bowiem, w 2011 roku, do składu kapeli powrócił jego najbardziej rozpoznawalny wokalista.

Muzycy Anthrax byli świetnie przygotowani. Choć ich polski koncert był już dwudziestym trzecim na tegorocznej trasie, to zupełnie nie było widać po nich zmęczenia. Szczerze mówiąc, jeśli po pięćdziesiątce będę w takiej formie jak Panowie, to będę przeszczęśliwy. Oglądając ich na żywo, miało się wrażenie, że od słynnego koncertu w londyńskim Hammersmith Apollo nie minęło trzydzieści lat, a góra trzy.

Setlista na trasie Among the Kings została podzielona na dwie części. W pierwszej, grupa zaprezentowała w całości swój bodaj najlepszy w karierze krążek, Among the Living. Druga, nazwana Fan-voted set zawierała sześć utworów, z czego dwa z zeszłorocznego wydawnictwa grupy, świetnego For All Kings. Usłyszeliśmy nieco spokojniejsze Breathing Lightning, a także majestatyczny Blood Eagle Wings. Z poprzedniego wydawnictwa, Worship Music chłopaki zaprezentowali thrashowe Fight ‘Em ‘Til You Can’t. Oprócz tego Panowie sięgnęli po stare dobre Madhouse z płyty Spreading the Disease, a zakończyli krążkiem State of Euphoria, prezentując Be All, End All, oraz Antisocial. Chciałoby się jeszcze posłuchać kilku numerów, ale wtedy taki koncert musiałby chyba trwać dwukrotnie dłużej, bo pomimo dość skromnego dorobku płytowego z Belladonną, grupa ma wiele świetnych piosenek do wyboru.

Występ Anthrax trwał bite dwie godziny. Były to godziny pełne szaleństwa i udanej zabawy. Nie można nic zarzucić ani organizacji, ani dźwiękowcom i oświetleniowcom. Koncert był przygotowany od A do Z. Brakowało tylko jednego istotnego elementu, a właściwie osoby. Za perkusją nie zasiadł Charlie Benante, a zastąpił go współpracujący z zespołem jako muzyk koncertowy, były członek Slayera i Testament, a mianowicie Jon Dette. Garowy poradził sobie jednak jako zmiennik legendarnego perkusisty.

Pozostaje powiedzieć, że kto nie dotarł na koncert Anthrax do Warszawy, powinien żałować. Było to niesamowite przeżycie, do którego z pewnością będę wielokrotnie wracał. To był prawdziwy N.F.C. – Nice Fuckin’ Concert.

Vladymir
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , .